Porwanie, zabójstwo i dekonstrukcja
Niedoskonały technicznie, nakręcony z dezynwolturą, subtelnie balansujący na granicy groteski i parodii mock-dokument Guillaume’a Niclouxa Porwanie Michela Houellebecqua poświęcony jest w całości tytułowemu wydarzeniu. Porwania dokonuje osobliwa menażeria, składająca się z kulturysty, mistrza MMA i romskiego gangstera. Houellebecq jest w tym filmie jaskrawym przeciwieństwem figury określanej mianem good looking writer, abnegatem dalekim też od Sartrowskiej figury budzącego respekt intelektualisty. Martwi się głównie tym, czy ma pod ręką zapalniczkę i co tym razem wlać do kieliszka. Mimochodem, mlaskając w trakcie jedzenia kanapki, wyjaśnia zasady budowy powieści i wiersza zainteresowanemu nimi, w sposób niekłamany, porywaczowi. Houellebecq, jako zapijaczony wieczny malkontent i hipochondryk, okazuje się całkiem dobrym aktorem. Zabawny i absurdalny film z jednej strony wykpiwa literackie celebryctwo, z drugiej dostarczyć może satysfakcji widzom tęskniącym za dawnym, a nawet bardzo dawnym, Woody’m Allenem, w którego porzucone buty wchodzi od niechcenia francuski pisarz.
Drugą z pozytywnych niespodzianek łączy z filmem Niclouxa nie tylko narodowa afiliacja, lecz fakt, iż jest to również dzieło niezmiernie zabawne. Zaskoczenie to tym większe, że akurat Bruno Dumonta z komediową muzą nie zwykliśmy kojarzyć. Oglądając trzy lata temu Poza szatanem miałem wrażenie, że Dumont dotarł do granic swojego stylu i estetyki, że czekać go może już tylko mechaniczna powtarzalność lub radykalne przełamanie. Zeszłoroczna Camille Claudel, 1915 nie przyniosła tutaj zasadniczych rozstrzygnięć. W telewizyjnym miniserialu Mały Quinquin Dumont w brawurowy sposób dekonstruuje zarówno własny autorski styl konsekwentnie rozwijany od czasów Życia Jezusa, jak i konwencje popularnego gatunku telewizyjnego serialu kryminalnego. Autor Flandrii staje tu w jednym szeregu z twórcami tej miary, co Lynch czy von Trier, pokazując jak frapującą może okazać się serialowa forma dla wybitnego twórcy fabularnego. Elementy z jego wcześniejszej twórczości przywołane zostają z ironicznym grymasem, ale dekonstrukcji ulega przede wszystkim tradycja kryminału policyjnych procedur. Intryga prezentowana jest zgodnie z regułami sztuki, w rytmie kolejnych przesłuchań, ujawnianych strzępów informacji, analizowanych śladów, nie sposób ukryć jednak, że opowieść ta niezmiennie śmieszy snującego ją reżysera. Dla rozrywki inkrustuje ją złośliwie zbijającymi z tropu szczegółami, odbierającymi powagę poszczególnym elementom intrygi. Policjanci sprawiają wrażenie lekko upośledzonych, braki w ich uzębieniu idą w parze z trudnościami w rozumowaniu, policyjny kierowca ma wyraźne problemy z prowadzeniem samochodu, zwłaszcza z płynnym ruszaniem z miejsca, okazją do zabawy są nawet sceny mszy za duszę zamordowanej oraz pogrzebu. Pytaniem otwartym pozostaje, czy miniserial zrealizowany dla francuskiej telewizji otworzy nowy etap w twórczości francuskiego reżysera, czy też okaże się jedynie interludium, ożywczym doświadczeniem, przystankiem dla zaczerpnięcia oddechu przez znużonego twórcę.
Na festiwalu, w tym roku pozbawionym ubarwiających poprzednie edycje spektakularnych koncertów i światowych gwiazd reżyserskich, tradycyjnie nie brakowało wydarzeń towarzyszących. Warto wspomnieć tu o plenerowej projekcji zrekonstruowanych cyfrowo Psów Pasikowskiego, która potwierdziła niesłabnącym fenomen kultowego odbioru tego filmu. Umiejscowiony na wrocławskim rynku ekran, jak magnes przyciągał uwagę ludzi, siedzących w wypełnionej po brzegi wyznaczonej strefie, stojących wzdłuż jej barierek oraz śledzących perypetie Maurera i spółki z okolicznych kawiarnianych ogródków. Nie brakowało zbiorowej deklamacji popularnych kwestii dialogowych.
W trakcie festiwalu miało też miejsce autorskie spotkanie i prezentacja cennej monografii Rafała Syski, poświęconej filmowemu neomodernizmowi. Zjawisko nazywane przez autora, zgodnie z przyjętą filmoznawczą nomenklaturą, neomodernizmem czy slow cinema, organizatorzy festiwalu ochoczo określali mianem kina nowohoryzontowego. W świetle narastającej ewolucji tej imprezy, zmierzającej w stronę „okna wystawowego” największych festiwali, zastanawiać się można, czy fakt tej prezentacji nie zamyka raczej powoli pewnego okresu w historii wrocławskiej imprezy, niż utwierdza ją w profilu, który przywykliśmy z nią kojarzyć. Horyzonty się przeobrażają, co wcale nie musi oznaczać ich degradacji.