Kontrasty
Działania artystów toczyły się hałaśliwie i agresywnie albo w absolutnej ciszy. Performance Huberta Wińczyka był w związany z eksplorowaniem sfery dźwięku. Sala była nasycona dźwiękiem, który wydobywał się z różnych sprzętów. Rzęziły kolumny dźwiękowe. Artysta poruszał się niesłychanie dynamicznie, powodując nieustanne zwroty akcji. Wińczyk odegrał specyficzny koncert, w którym nawiązał do muzyki konkretnej, minimalnej, performance wprowadzał w wytworzoną sferę audio element symboliczny i ukazywał kulisy powstawania dźwięków. Jako muzyk odkrywał swoje stanowisko pracy, jako performer bazował na swoim ciele i znakach, jakie generuje ono w przestrzeni. Jego działanie zostało oparte na nieoczekiwanych, gwałtownych zmianach – tembru głosu, wypowiadanych słów, sprzętów co chwilę podłączanych do zasilania. Trudno było zrozumieć, co się dzieje i zapamiętać sekwencje ruchów i dźwięków , ale może nie to jest istotne. Ważniejsze wydaje się zbudowanie wspólnej przestrzeni, w której mogły one na siebie oddziaływać, przestrzeni w dużej mierze improwizowanej, chaotycznej, drażniącej zmysły. Zupełnie inny rodzaj atmosfery zbudował Szuvarski 313. Jego nieme działanie w wyciemnionej sali z lustrami wydawało się gombrowiczowską sytuację walki z formą, wizerunkiem i rozrachunkiem z samym sobą. Przypominał prestigitatora, wykonywał w ciszy różne gesty wokół twarzy – zasłaniał twarz, swoje odbicie, zakładał i zdejmował kaptur. Monotonność działania zaciemniała jednak jego odbiór i sprawiała, że sytuacja stawała się nazbyt wystudiowana i teatralna. Był to moment całkowitego skupienia odbiorców, nasycony oczekiwaniem, chyba nie do końca przez artystę wykorzystany.
Drugi dzień Festiwalu rozpoczął się mocnym uderzeniem za sprawą grupy młodych artystów z Royal College of Art z Londynu pod egidą Nigela Rolfe’a. Klasyk brytyjskiej sztuki performance przedstawił swoich studentów sugestywną metaforą – trzymając w dłoniach dwa głębokie naczynia zwrócone do siebie przodem wskazywał na wzajemny wpływ i czerpanie inspiracji między pokoleniami. To, co pokazali artyści z Wielkiej Brytanii było mocne i ożywcze. Był to performance symultaniczny, ale artyści działali w różnym rytmie. Na początku można było dostrzec Alicię Matthews, która stała nieruchomo przy ścianie. William Colley przechadzał się wśród publiczności w garniturze i patrzył z uwagą w dół. Potem okazało się, że był to wstępny rekonesans do jego działania. Wkrótce zmienił pozycję, przechadzał się na czworaka wśród ludzi i lizał ich buty, wybierał je dość egalitarnie. Przypominały mi się działania Olega Kulika jako człowieka-psa. Tam jednak zwierzęcość była metaforą redukcji człowieka wschodu jako reprezentanta egzotycznej, kulturalnej dziczy. Tu w rolę „psa” wchodzi człowiek w garniturze prosto z Londynu. Alicia Matthews rozmazywała miękką substancję na swojej twarzy. Przeszła do przeciwległej ściany i zaczęła czołgać się z powrotem, ocierając twarz o kamienną podłogę galerii. Tłuszcz, którym pokryła wcześniej połowę twarzy pewnie w niewielkim stopniu niwelował efekt tarcia. Tymczasem Karolina Magnusson-Murray zaczęła przechadzać się wśród publiczności i wymawiać frazę, która z czasem była coraz mniej zrozumiała, gdyż artystka wpychała do swoich ust fragmenty waty. W jej ustach tkwił wziernik, który coraz bardziej podkręcała, poszerzając otwór. Wata coraz bardziej uniemożliwiała oddychanie i mówienie, mimo to artystka uparcie powtarzała swoją frazę, wpatrując się w kolejne osoby, do których podchodziła. Interakcja z nią była przejmująca – kobieta, która nie może oddychać i mówić, ma oczy nabiegłe krwią i usiłuje mimo to przekazać ważną dla niej sprawę wydawała się symboliczną rzeczniczką praw kobiet, nieustannie łamanych i marginalizowanych. Leon Platt zaktywizował się jako ostatni. Podczas działań kolegów niemal niezauważony rozmieścił w sali żyłki, zakończone elektronicznymi płytkami, które znalazły się w rogach pomieszczenia. Nylonowe ścieżki krzyżowały się w środku sali. Artysta usadowił się w centrum i zaczął się obracać, żyłki otaczały jego twarz coraz ściślej. Płytki na skutek ruchu przesuwały się w stronę środka sali wydając przy tym głośny dźwięk. Wchodziły ze sobą w rezonans i dźwięczały coraz mocniej. Performances w wykonaniu studentów Akademii Królewskiej nasuwały skojarzenia z wyrazistymi, zapadającymi w pamięć kultowymi performance’ami z lat 70. w wydaniu takich klasyków, jak Marina Abramovic, Vito Acconci, Valie Export. Są ich może bardziej rozcieńczoną wersją, ale mają podobną bazę – praca z ciałem, zagęszczanie pola, w którym znajduje się artysta i publiczność. W tym sensie różniły się od akcji z poprzedniego dnia, nie było w nich inscenizacji i przestylizowania, można było za to wyczuć napięcie pomiędzy tym, co przynależne do sfery intelektu i sfery ciała.
Archeologia performance
Performances Ewy Zarzyckiej i Nigela Rolfe’a mają swoją wyrafinowaną poetykę i znamiona rytuału. Artyści pojawili się na festiwalu jako goście specjalni, ich działania to klasyka gatunku, sugestywne, wyważone i nieodmiennie poruszające czułe struny. Ewa Zarzycka zrealizowała performance opowiadany. Na początku oczom widzów ukazała się gęsta od obiektów instalacja, złożona z walizki, zeszytów, globusów różnej maści, starodawnych wag – oświetlana była wąskim strumieniem światła z góry. Historia snuła się meandrycznie, nasycona metarefleksją nad sztuką performance: Ewa Zarzycka śmiało opowiadała o wątpliwościach, marginesach działania, małych i większych odkryciach, wydarzeniach z pozoru nic nie znaczących dla sztuki, a jednak wywierających na niej niezatarte piętno. Mówiła o tym, w jaki sposób sztuka przenika życie i odwrotnie, o pomysłach zapisywanych w zeszycie. Zeszyt zapisany dziwnym trafem zawsze jest lżejszy od pustego – co udowadniała kładąc je na szalach wagi. Performance miał moc i siłę oddziaływania, ironia, trafne spostrzeżenia, szczere wyznania, fantazje i mistyfikacje przenikały się w nim niemożliwe do odróżnienia. Nigel Rolfe pracował z różnymi elementami – charakterystycznym dla niego czystym pigmentem, bielą i wodą. Przedmioty wchodziły w relacje między sobą. Na podłodze leżał maleńki karmnik dla ptaków. Na papierze kreślił słowa: unfolding, paradise, raj. Ich sens oraz jego biała, pocięta koszula, owinięcie twarzy tkaniną obsypaną rudym pyłem nasuwały skojarzenia religijne, wydawały się odwołaniem do obrazów nazywanych acheiropoietos (niewykonane ręką ludzką), stanowiących chrześcijański przedmiot kultu. Działania Ewy Zarzyckiej i Nigela Rolfe’a były próbą dotarcia do źródeł performance’u, budowaniem jego archeologii, z właściwym dla artystów umiłowaniem nieoczywistości.
Wideo-performance
Każdy dzień festiwalu kończył się pokazem filmów. Były to rozmaite projekty artystów, którzy zostali wybrani do sekcji wideo: wideo performances, dokumentacje akcji i inne formy mariażu sztuki performance i wideo. Niektóre sytuacje miały miejsce w obszarze miasta. Adina Mocanu i Alexandra Sand pokazały impresję z Włoch, pojawiały się na tle opustoszałego miasteczka Reggio di Calabria. Talma Salem również dedykowała pracę Travesia przestrzeni publicznej – tym razem były to jednak ulice wypełnione ludźmi. Artystka przemierzała je w niecodziennej pozie, wykorzystując swoje ciało jako czworonożny instrument dopasowujący się do miejsca. Jeszcze inną miejską perspektywę pokazał Paweł Stasiewicz w All the doors one by one and find – był to zabawny film, który powstał jako rezultat poszukiwania takich samych kodów wejściowych do klatek (poszukiwany kod był sekwencją cyfr 1,2,3,4). Artysta przechadzał się w tym celu po swoim rodzinnym mieście i sprawdzał – w ciągu dwóch miesięcy znalazł pięć takich domofonów. Działania Vaidy Tamoševičiūtė, Suryi Tuchler, Alby Soto były związane z ciałem poddawanym opresji. Vaida stworzyła na bazie swojego ciała instalację site specific, stało się ono przymocowanym do ściany obiektem, na którym odbiorcy mogli kreślić znaki i pisać hasła. Performance przypominał kanoniczne działanie Mariny Abramović. Artystka testując granice fizyczne i psychiczne odebrała sobie prawo głosu – jej usta zaklejone były taśmą. Podobnie uczyniła Surya Tuchler, umieszczając w swoich ustach małą katarynkę. Alba Soto uwięziła swój krzyk między dwoma głośnymi suszarkami. Każde z tych trzech działań można by widzieć w perspektywie feministycznej.
Niektóre wideo performances eksplorowały przestrzeń natury. Maja Ziarkowska w intrygującej pracy Siejeje odwołała się do dziecięcej przyśpiewki i rytuału. Wpisała w naturę pewien kulturowy kod i zwróciła uwagę na automatyzm powtarzania zwrotów, wyrażeń, zachowań. Ola Kozioł stała na tle łąki krzycząc „horyzont” aż do utraty tchu. Powtarzane wciąż słowo zamieniło się w przedziwną mantrę, a następnie we wściekły krzyk. Kuba Borkowicz i Roberta Orlando wykreowali ciekawe wizualnie sytuacje w zamkniętych ciasnych pomieszczeniach. Film Roberty Orlando Come Out Italy, Come Out! w metaforyczny sposób opowiadał o konieczności ukrywania swojej prawdziwej tożsamości. Kuba Borkowicz dał wyraz swojej fascynacji sztuką cyrkową, żonglowanie i odbijanie zabarwionych na czarno piłek na długim białym kartonie wskazywało na przypadkowość ruchu i jego potencjalną nieskończoność. W efekcie spacerowania i odbijania kulek na płótnie powstał intrygujący, symetryczny obraz. Federica di Carlo w filmie złożonym z różnych ujęć, utkanym z fragmentów odnosiła się do ciągłości pamięci. Przejrzystość Heliny Metafeiro to krótki wideo performance, który był metaforą zburzenia „czwartej ściany” tradycyjnego kina, artystka koncentrowała się na bezpośrednim zaangażowaniu widowni poprzez interakcję z obiektywem kamery.
Koncert
Festiwal zakończył koncert Wojciecha Bąkowskiego. Jego kompozycje powstały na bazie mikstur werbalnych, wizualnych i dźwiękowych. Koncert odbywał się w wyciemnionej sali, zaś słowa pojawiały się na dużym ekranie i stanowiły ważną cześć wizualno-dźwiękowej sytuacji. Artysta interesuje się podstawowymi zdarzeniami z życia człowieka, to, co jest bliskie ciału, co widać za oknem. Skupia się na fragmentach rzeczywistości i opowiada o funkcjach przeżywania: trochę brutalistycznie, lirycznie, melancholijnie. Koncert miał klimat retro, kojarzył się z wieczorkami rodem z Wodzireja, Bąkowski podkreślał tę atmosferę zapowiadając kolejne „piosenki”. Wydaje się, że kontekst galeryjny był zbyt sterylny dla tego typu koncertu, mogłoby być ciekawie, gdyby nie istniał sztywny podział na widownię i scenę. Mógłby odbywać się w zatłoczonej, zadymionej kawiarni pośród żarliwych dyskusji o performance. Tym razem pole do publicznych dyskusji było ograniczone do rozmów w kuluarach, sprzyjała temu wydzielona przestrzeń kawiarniana, w której można było napić się wina, zjeść pyszną tartę. Mimo wszystko byłoby ciekawie, aby wyklarowała się szersza dyskusja na forum publicznym na temat tego, co się wydarzyło w ciągu dwóch festiwalowych dni.
Festiwal pokazał, że sztuka performance to przede wszystkim spotkanie i wspólne przeżywanie. To, co zostaje w pamięci to urywki, zdania – ale może właśnie one są najcenniejsze. Pamiętam, jak drobnej postury i delikatnej urody jamie lewis hadley z zapałem opowiadał o wrestlingu, który porównywał do tańca, jak Ewa Zarzycka ważyła swoje zapisane i czyste zeszyty pokazując, że prawa fizyki nie działają na idee, jak studenci Nigela Rolfe’a docierali do żywej tkanki sztuki akcji, pamiętam hałas, chaos i ciszę oczekiwania i napięcia. Bez wątpienia było różnorodnie. „Sztuka performance daje nieskończenie wiele możliwości tworzenia nowych jakości – zarazem wizualnych i mentalnych, poprzez transgresje znaczeń, którymi mniej lub bardziej świadomie się posługujemy, a które głęboko nas dotyczą” – pisała Małgorzata Butterwick w książce Klub performance[2] – „To eksperyment, którego punktem wyjścia jest absolutna szczerość, przy jednoczesnym przyzwoleniu na zabawę, żart, improwizację, a nawet manipulację. Za każdym razem pozwala odkrywać nowe obszary wolności”. To z pewnością prawda i mam wrażenie, że co roku czekamy na odkrywanie tych obszarów wolności. Z powagą i namaszczeniem, ale i z dystansem. Bo jak mówił Oskar Wilde, sztuka to jedyna poważna rzecz na świcie. A artysta to jedyna osoba, która nigdy nie jest poważna.
- Małgorzata Butterwick, w: Klub performance. Warszawa listtopad 2004 – maj 2008, wyd. Sztuka ogrodu Sztuka krajobrazu, Warszawa 2011.↵
1 comment
No cóż, relacja dosyć powierzchowna, miejscami niezwykle naiwna, wręcz żenująca wobec np. znakomitego performance wykonanego przez Szuvarskiego 313.. – komentarz w stylu: “Monotonność działania zaciemniała jednak jego odbiór i sprawiała, że sytuacja stawała się nazbyt wystudiowana i teatralna.” to jakieś kompletne nieporozumienie..owa monotonność była tu własnie kluczem sytuacji , ale nie miała nic wspólnego z żadną “gombrowiczowską sytuacją walki z formą, wizerunkiem i rozrachunkiem z samym sobą.” , artysta nie zasłaniał twarzy tylko oczy, nie zakładał kaptur, lecz zrobił to tylko raz, na końcu w chwili pełnej identyfikacji z obecnymi. Autorka widocznie odebrała performance na prozaicznym poziomie, łapiąc się potocznych,schematycznych skojarzeń, poza tym zupełnie nie zwróciła uwagi na istotny element jakim były tu zwrócone w stronę publiczności lustra i znajdujące się na nich słowa: “principium identitatis indiscernibilium” (zasada identyczności przedmiotów nierozróżnialnych Leibniza) zwracające uwagę na całej akcji istotę..Był to raczej misterny rytuał odejścia od ‘ja’ w obszar doświadczenia samej sytuacji, o czym świadczy nawet sam tytuł performancu.. (metadystans) oraz jego zakończenie, które miało rozładować napięcie, zamiast (jak chce pani krytyk) je ‘wykorzystać’. Recenzja trywialna, nie tylko w kontekście tej interpretacji i pomijania faktów, co wobec znikomości relacji z całego wydarzenia i funkcji jaką autorka tutaj pełni.. tym bardziej groteskowe.. : /
Comments are closed.