Olga Boznańska, choć z urodzenia krakowianka, była też mocno związana z Paryżem, gdzie spędziła większą część swojego życia. Od najmłodszych lat zauroczyło ją to miasto, które uważała za idealna miejsce dla malarza. Później, kiedy zamieszkała tam na stałe, dostrzegała również „kartonowość” i mieszczańskość paryżan. Mimo to atmosfera francuskiej stolicy odpowiadała jej bardziej niż prowincjonalne klimaty Krakowa.
Przeniosła się tam mając lat trzydzieści trzy, jako dojrzała już malarka, znana w artystycznym środowisku Monachium, którego galerie, sale wystawowe i salony stały przed nią otworem, miejscowi krytycy nauczyli się poprawnie pisać jej nazwisko, zaś malarka, wynająwszy własną pracownię, miała już dość liczną klientelę. Do decyzji o pożegnaniu się z tym wszystkim dojrzewała przez dwa lata. Ponad dziesięcioletni pobyt nad Izarą w pewnym momencie okazał się rozdziałem zamkniętym, podobnie jak w roku 1886 dalsze życie pod rodzicielskim dachem w Krakowie. Paryż pociągał ją rozmachem, urodą, elegancją, różnorodnością typów, jakie można było w nim spotkać, bogactwem muzeów i galerii, i tym, co dla artysty najważniejsze – był on wtedy światową stolicą sztuki. Właśnie tutaj duch czasu przynosił nowe natchnienia artystom i stąd wiały tajemnicze wiatry roznoszące po świecie zmiany w sposobie myślenia, patrzenia, działania, narzucające nowe idee, prądy i mody. Na „nowinki” Boznańska była uodporniona. Instynktownie odróżniała to, co autentyczne i wartościowe od ulotnych i powierzchownych fascynacji na jeden sezon. Choć żyła raczej na uboczu, dobrze się jednak czuła w tym ogromnym, kolorowym i błyszczącym tyglu.
Oprócz tego, odezwał się w Oldze „zew krwi” – była pół-Francuzką. Jej matka, Eugenia Mondant, przybyła do Polski, by objąć posadę nauczycielki francuskiego w szkole prowadzonej przez siostry Norbertanki w Imbramowicach. Z czasem znalazła się w Krakowie, gdzie poznała swojego przyszłego męża, inżyniera Adama Boznańskiego. Wkrótce po ślubie para zamieszkała w wybudowanym przez Adama domu, przy ulicy Wolskiej 17 (dziś Piłsudskiego 21), gdzie mieści się pracownia Olgi, do niedawna służąca krakowskim malarzom – profesorom ASP. Wraz z siostrą Izą przeżyła w tym domu dzieciństwo i wczesną młodość, a w latach późniejszych spędzała tu swoje krakowskie jesienie i zimy.
Boznańscy wcześnie odkryli talenty obu córek. Olga pierwsze rysunki wykonywała pod okiem matki. Kolejnym jej nauczycielem był Józef Siedlecki, później uczyli ją Hipolit Lipiński, Antoni Piotrowski i Kazimierz Pochwalski. Uczęszczała na Kursy im. Adriana Baranieckiego, gdzie dziewczęta zapoznawały się m.in. z technikami malarskimi, rysunkiem, historią sztuki. Jej profesorami na kursach byli też znani krakowscy historycy sztuki – Konstanty Górski i Marian Sokołowski. Izabela, uzdolniona muzycznie, była „chlubną” uczennicą Emila Śmietańskiego, najsłynniejszego w Krakowie nauczyciela fortepianu. Jej talent, potwierdzony autorytetem Ignacego Paderewskiego, początkowo rozwijał się równie dynamicznie, jak talent siostry. Wkrótce Kraków okazał się dla obu dziewcząt zbyt ciasny i duszny, i już niczego więcej nauczyć się tu nie mogły. Obie opuściły dom rodzinny – Olga w roku 1886, Iza dwa lata później – nie przypuszczając, że wyjeżdżają na zawsze. Rodzice nie tracili ich z oka, a niemal codzienna korespondencja stanowiła namiastkę „pępowiny”. Ojciec łożył na studia córek, kontaktował się z nauczycielami i często odwiedzał dziewczęta, które już wówczas wiodły egzystencję niemal niezależną.
W tamtych latach również w Monachium kobiety nie mogły studiować na Akademii Sztuk Pięknych, jednak miasto roiło się od prywatnych szkół malarstwa dla panien, w których uczyli profesorowie akademiccy, a studencka społeczność zamieniała się powoli w społeczność mieszaną. Olga uczęszczała do szkoły Karola Kricheldorfa, malarza niewiele od niej starszego, ale już doświadczonego. Po dwóch latach przeniosła się na parę miesięcy do pracowni profesora Durra, potem zaś się usamodzielniła. Wiele jej obrazów powstało w Monachium. Najczęściej były to portrety, niejednokrotnie znanych tamtejszych osobistości. Kilka zaledwie szkiców pejzażowych świadczy, że nie odpowiadała jej praca w plenerze.
Z przyczyn czysto psychologicznych nie potrafiła malować poza pracownią. Z natury nieśmiała, obawiała się świata zewnętrznego i łatwo poddawała lękom i niepokojom. Najlepiej się czuła u siebie, w otoczeniu gości, których obecność działała na nią stymulująco i dawała poczucie bezpieczeństwa. We własnym domu Olga była osobą towarzyską i rozmowną, z łatwością nawiązującą kontakt z modelem. Toteż wiele osób przychodziło na seanse, a pozowanie w pracowni Olgi wszyscy wspominali jako niezwykłe przeżycie. W Monachium jej nieśmiałość, lęk przed światem, potrzeba zamknięcia w czasie pracy nie były jeszcze widoczne. Natomiast już wtedy, kiedy przyszło jej wybierać pomiędzy pracą a rozrywką, wybierała pracę. Rezultatem tych wyborów stały się wkrótce wyróżnienia i sukcesy. Dwa medale – mały złoty we Wiedniu i duży srebrny we Lwowie – oraz rosnącą sławę przyniósł jej portret Pawła Nauena, znanego wówczas w Monachium malarza, którego rola w życiu Olgi po dziś dzień pozostaje niejasna. Kiedy jakiś czas później jeden z biografów napisał, że Nauen był jej nauczycielem – gwałtownie temu przeczyła, jednak ich znajomość musiała być bliska, bowiem sportretowali się nawzajem. Portret Olgi Nauen zniszczył po dwudziestu jeden seansach twierdząc, te nie wystarczająco oddaje „typ” modelki, chociaż dzięki zachowanej fotografii możemy stwierdzić, że wizerunek był piękny i wierny. Natomiast sam portret Nauena pędzla Boznańskiej wciąż budzi zachwyt zwiedzających galerię malarstwa polskiego w Muzeum Narodowym w Krakowie.
Istnieje kilka wersji powstania tego portretu – według jednej, pomysł zrodził się nazajutrz po balu, po którym Nauen odprowadził Olgę do jej pracowni. Kiedy po przybyciu, nie zdejmując płaszcza usiadł na chwilę, by wypić filiżankę kawy, Olga zobaczywszy nagle oczyma wyobraźni swój przyszły obraz, poprosiła gościa, by zechciał pozostać jeszcze przez chwilę nie zmieniając pozy, i zrobiła pierwszy szkic. Inna znów wersja, „autoryzowana” przez Olgę, powiada, że po zniszczeniu nieudanego portretu Olgi, Nauen zgodził się pozować młodszej koleżance, i kiedy w chmurny poranek zjawił się w pracowni na pierwszy seans, w płaszczu, z podniesionym kołnierzem, Olga zdecydowała, że tak właśnie pragnie go uwiecznić: „To był mój obraz! Niech pan tak zostanie! Posadziłam go na kanapie w kwiaty, włożyłam mu do ręki filiżankę, i zaczęłam malować. Podobał mu się portret, jak zresztą wszystkim. Pisano o nim bardzo wiele”. Z kolei Józef Czapski we wspomnieniu o Oldze Boznańskiej przypomina inną „legendę”, jaka podobno jeszcze do niedawna krążyła wśród drugiej generacji „wtajemniczonych”: „W czasie, kiedy ją jeszcze spotykałem zawsze się o tym mówiło, że ona się kochała w swoim profesorze, Niemcu, Nauenie z Monachium, i że mieli się pobrać. Ona miała wszystko, była przecież bardzo próżna, bardzo strojnie się ubierała, suknie miała wybrane, wszystko przygotowane, miał być ślub, i on nagle… umarł. Od tego czasu cale życie chodziła w sukniach sprzed trzydziestu lat, co wyglądało nieprawdopodobnie. Mówiono o tym, że to taka jej wierność. Czy to jest prawda? Nie wiem”. Coś jednak tam być musiało – w pewnym momencie Nauen zrezygnował ze swoich praw do portretu, zaś Adam Boznański, który z nim korespondował, w liście do Olgi nazwał go „uczciwym Niemcem i porządnym człowiekiem”. Wkrótce potem Olga sprzedała obraz do krakowskiego muzeum…
„Udokumentowanym” narzeczonym Olgi Boznańskiej był Józef Czajkowski – architekt, malarz, jeden z pomysłodawców polskiej sztuki stosowanej. Młodszy od narzeczonej o siedem lat, związał się z nią w czasie swego pobytu w Monachium i pośród tamtejszej polskiej kolonii uchodzili za parę. Swoje zaręczyny Olga i Józef utrzymywali w tajemnicy. Po wyjeździe Józefa pomiędzy Krakowem a Monachium zaczęły krążyć listy – pełne miłości i uwielbienia, sentymentalne i smutne – zgodnie z obowiązującym wówczas kanonem. Nie znamy treści listów Olgi do narzeczonego, natomiast jego listy pozwalają odtworzyć klimat tej znajomości: „Myślałem dziś dzień cały o pierwszym naszym poznaniu w pracowni na Theresienstrasse. Nie wiem skąd to przyszło tak wyraźnie i samo z siebie. Co będzie na przyszły rok? Czy znowu cała banda się zjedzie? Marzę o tym, żeby mogło być inaczej, sam jednak w to nie wierzę…”. „Banda” zjeżdżała się jesienią i przez całą zimę, co wieczór okupowała pracownię, której artystyczny i wytworny nastrój działał jak magnes. Zakochani prawie nigdy nie mogli ze sobą przebywać sam na sam: „Moja Złota, Kochana Panno Olgo, żebym Panią mógł jeszcze widzieć, już bym nic na razie więcej nie pragnął, myślę za to ciągle o kochanej Okruszynie, jestem co dzień w Pani pracowni, odprowadzam na obiad, na spacer, na kolacyjkę, do pokoiku, wszędzie..”. – pisał w innym liście. „Dlaczego Złoto Kochane takie smutne? i chce uciekać od świata? Co takiego, tak smutno słuchać takich rzeczy. Czy i sztuka nic nie warta, żeby dla niej przynajmniej żyć? Przecież tak źle jeszcze nie jest na świecie, choć troszkę szczęścia może się nam dostanie, nieprawda Moje Złotko najdroższe?”.
Ta miłość, głównie korespondencyjna, trwała około pięć lat. Oldze, mimo tęsknoty, nieśpieszno było do małżeństwa i niezbyt lubianego Krakowa, Józef nie wiązał swojej przyszłości z Paryżem. Pojawiły się jakieś niedomówienia, nieporozumienia, zdrady… Ostatecznie zaręczyny zostały zerwane w roku 1900, już w Paryżu. Okrutny w swojej otwartości list Józefa śmiertelnie zranił Olgę, ale jeszcze przez parę lat nie potrafiła o nim zapomnieć.
W czasach monachijskich nie stroniła też od drobnych flirtów. Sprzyjały im seanse malarskie w niezwykłej atmosferze jej pracowni. Fascynowała mężczyzn, choć nie była piękna ani zalotna. Jej czar działał najlepiej w niewielkich, kameralnych zgromadzeniach, wśród osób, w których otoczeniu czuła się spokojnie i bezpiecznie. A działał niezawodnie. Olgi nie można było zwieść komplementami – to ona oczarowywała otoczenie dzięki umiejętności odkrywania w każdym tego, co najbardziej osobiste i własne. Rozmowa z nią była zawsze dla gościa interesująca. Miała miły, niski głos, oprócz języków „ojczystych” – polskiego i francuskiego, które znała od dziecka, opanowała dobrze niemiecki i angielski, i z łatwością prowadziła konwersację, przerzucając się z języka na język, bowiem towarzystwo w pracowni było międzynarodowe. Wiktor Back, jej austriacki adorator, bardzo pragnął się z nią ożenić – jego zamiarom sprzyjał Adam Boznański, był to bowiem młody człowiek, porządny, wytrwały, a przy tym bardzo bogaty. Cóż, kiedy głowę i serce panny Olgi zaprzątały wówczas inne plany i osoby. Back długo czekał – w końcu dał za wygraną i zniknął z jej życia. Innym modelem-adoratorem był Rosjanin, Włodzimierz Światłowski: „(…) a jak powodzi się Pani” – pisał z podróży w roku 1894, kiedy idylla z Czajkowskim kwitła w najlepsze. „Zapewne jeszcze jeden medal za malarstwo, jeszcze jedna zmarszczka pod małymi, mądrymi oczyma. A kto jest proszę „tym” modelem na ten okres zimy? Może nie model, tylko mały flirt, wspólny stół z jakimś cudzoziemcem, a może tylko „wymiana listów”? Tak, tak, Pani, która zawsze tyle wymaga, niekiedy zadawala się także bardzo małym. A wszyscy Pani wielbiciele i całe setki Pani przyjaciół? Niech mi Pani pozostanie wierna, niezrównana!”.