„A w filmie polskim proszę pana to jest tak: nuda… Nic się nie dzieje proszę pana. Nic. Taka proszę pana… Dialogi niedobre… Bardzo niedobre dialogi są” – utyskiwał inżynier Mamoń w Rejsie. Lata lecą, a diagnoza krnąbrnego pasażera statku Neptun pozostaje aktualna. Piętą Achillesową polskiego kina wciąż okazują się marne scenariusze. Polscy twórcy najczęściej powołują do życia bohaterów nieciekawych, intelektualnie miałkich i pozbawionych zainteresowań. Coraz bardziej adekwatne w ich kontekście wydają się słowa nierozgarniętej dziewczyny z Biletu na księżyc Jacka Bromskiego: „Jak się za dużo myśli, to się robi smutno”.
W tej sytuacji jesteśmy skazani na powroty do przeszłości. Przywoływany Mamoń mawiał przecież także: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”. Fragmenty dialogów obecne w filmach sprzed lat trafiły pod strzechy i doskonale wkomponowały się w język potoczny. Można narzekać na prostotę dzieł Barei lub przaśność trylogii Samych swoich, ale trudno wyobrazić sobie naszą codzienność bez fraz w stylu: „mój mąż jest z zawodu dyrektorem” bądź „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.
Trzeba czynu!
Błyskotliwe spostrzeżenia i efektowne bon moty pojawiały się dawniej nie tylko w komediach. W trosce o poziom scenariuszy poszczególne zespoły filmowe zatrudniały kierowników literackich rekrutujących się spośród znanych ludzi pióra. Pisarze, znacznie częściej niż dziś, pisywali też teksty przeznaczone specjalnie dla kina. Reżyserzy natomiast chętnie przenosili na ekran ulubione powieści. Pod znakiem adaptacji literatury upłynęła cała dojrzała kariera Wojciecha Jerzego Hasa. Po książkowe inspiracje z lubością sięgał również Andrzej Wajda. Twórca Kanału otwierał się na współpracę z różnymi scenarzystami i nie bał się ponosić w tej kwestii ryzyka. Do legendy polskiego kina przeszła historia powstawania Niewinnych czarodziejów. Po sukcesie Popiołu i diamentu Wajda nosił się z zamiarem realizacji filmu o młodzieży. Gdy stworzył pierwszą wersję tekstu, pokazał ją dwudziestoparoletniemu poecie, Jerzemu Skolimowskiemu. Początkujący autor bezpardonowo skrytykował mistrza i w ciągu jednej nocy napisał kilkadziesiąt stron, które stały się podstawą przyszłego scenariusza. Efekt współpracy Wajdy i Skolimowskiego po dziś dzień zachwyca jako zapis uczuciowej konfrontacji między mężczyzną i kobietą.
Mistrzostwo w sztuce dialogu stało się także znakiem rozpoznawczym samodzielnych dokonań Skolimowskiego. W swych wczesnych filmach reżyser łączył młodzieżowy slang, kpinę z partyjnej nowomowy i przewrotne odniesienia do klasyki polskiej kultury. W debiutanckim Rysopisie zbuntowany autor przedstawił niedopasowanie bohatera do rzeczywistości za pomocą krótkiej sceny przesłuchania przed komisją wojskową. Gdy Andrzej Leszczyc wyjaśnia, że studiuje ichtiologię, mężczyźni w mundurach nie są w stanie nawet powtórzyć skomplikowanej nazwy kierunku. Używany przez bohaterów język odgrywa kluczową rolę także w Rękach do góry – ostatnim filmie zrealizowanym przez reżysera przed przymusowym opuszczeniem Polski. Chyba tylko Skolimowski mógł wpaść na pomysł, by – pamiętne zawołanie z Warszawianki Wyspiańskiego – „trzeba czynu!” włożyć w usta grupy zapijaczonych lekarzy. W tym samym filmie autor Rysopisu wyśmiał także konsumpcyjne ambicje socjalistycznej elity. Podczas spotkania po latach grupa przyjaciół ze studiów medycznych podejmuje grę, w której wszyscy przyjmują pseudonimy zaczerpnięte od nazw posiadanych samochodów. Na mocy kokieteryjnej umowy starzy znajomi stają się dla siebie Zastawą, Oplem Rekordem, Wartburgiem i Alfą Romeo.
Przekleństwa dosłowności
Prowokacyjne Ręce do góry okazały się przeklętym arcydziełem, filmem, który pozwolił Skolimowskiemu wznieść się na wyżyny talentu, lecz jednocześnie złamał mu karierę. Po niepowodzeniach na Zachodzie i wieloletnim rozbracie z kamerą reżyser powrócił ostatnio jak twórca obdarzony znacznie bardziej powściągliwym temperamentem. W Essential Killing niegdysiejszy mistrz słowa nie pozwala głównemu bohaterowi na wypowiedzenie ani jednego zdania. Podobne rozwiązanie byłoby na miejscu także w przypadku wielu polskich filmów ostatnich lat. Przekleństwem sporej grupy twórców okazuje się ostentacyjna ignorancja. Autorka pewnego polskiego filmu o młodzieży została niegdyś spytana przez dziennikarza, czy konsultowała swój scenariusz z nastoletnimi aktorami. Ze zdziwieniem odparła, że nie czuła takiej potrzeby. Na efekty nie trzeba było długo czekać – pozbawione autentyzmu dzieło poniosło komercyjną i artystyczną klęskę. Kiedy indziej doświadczony reżyser i pedagog uchylił się od opowiedzenia o ulubionych filmach ostatniego czasu, gdyż „przez rok interesował się wyłącznie własnym projektem”.
Jeśli już polscy twórcy decydują się czymś inspirować, często sięgają po stylistykę rodem z telenoweli. Wiele filmów cechuje – charakterystyczna właśnie dla oper mydlanych – potrzeba wulgarnej prostoty i awersja wobec niedopowiedzeń. W tego rodzaju dziełach bohaterowie łopatologicznie wyjaśniają swoje psychologiczne motywacje i dyskutują między sobą wyłącznie o sprawach boleśnie przyziemnych. Peter Greenaway, który zarzekał się w wywiadzie, że jego widz nigdy nie usłyszy banalnych dialogów w stylu „podaj mi masło, kochanie”, załamałby pewnie ręce nad filmem Bez wstydu. Debiut, zdolnego skądinąd, Filipa Marczewskiego opowiada historię zakazanego uczucia między bratem i siostrą. Bohaterowie okazują się jednak ubogimi krewnymi postaci z Marzycieli Bertolucciego. Prowokacja związana z łamaniem obyczajowego tabu niknie w morzu nieatrakcyjnej codzienności. W jednej z najbardziej kuriozalnych scen filmu bohater podaje ukochanej siostrze obiad i – z głupkowatym uśmiechem na ustach – wykrzykuje zdanie: „Masz tu klopsa!”.
Równie dużą elokwencją wykazał się tajemniczy mężczyzna z Hardkor disko. Gdy matka jego dziewczyny zwraca się do Marcina zalotnym: „co jest, łobuzie?”, Don Juan z blokowiska wydobywa z siebie wyłącznie bezradne „Eee, nic”. Brak erotycznego potencjału tej sceny nie przeszkadza jednak scenarzyście we wpakowaniu dwojga bohaterów do łóżka. Podobny charakter przybiera zresztą wcześniejsza scenie rozmowy Marcina z jego partnerką. W kulminacyjnym momencie wieczoru Ola zadaje partnerowi – wyjęte rodem z zeszytu „złotych myśli” – pytanie: „gdybyś miał wybór, wolałbyś się spalić czy zamarznąć?”. Wątpliwej jakości afrodyzjak spełnił swoje zadanie i chwilę później skłonił bohaterów do ostrego seksu.