Zgodnie z dwiema obietnicami złożonymi w części pierwszej – o krótkim wstępie i próbie muzycznego zilustrowania wybranych wątków z filozoficznej spuścizny św. Augustyna, Benedykta i Tomasza – bez zbędnego przedłużania zapraszam do „lektury”.
Św. Augustyn
Chcąc raz a dobrze zapamiętać graniczny moment życiorysu Augustyna, najłatwiej skojarzyć go sobie z losami… amerykańskiego muzyka soulowego – Charlesa Bradleya. Obaj panowie stanowią bowiem świetny przykład dla każdego, kto ma wrażenie, że zbyt późno zajął się w życiu tym, co rzeczywiście sprawia mu satysfakcję. O ile Bradley swój pierwszy album wydał w wieku sześćdziesięciu trzech lat, tak Augustyn, choć dziś z pewnością odnalazłby się jako kreatywny rozgrywający w koszykarskim dream teamie myślicieli chrześcijańskich – ot, taki religijny Steve Nash – początkowo (mniej więcej do trzydziestki) był wyznaniu, z którym jest powszechnie kojarzony, niechętny. W młodości skłaniał się bowiem ku manichejskiej wizji świata, czyli takiej, wedle której, bardzo upraszczając, dwie potężne siły (dobro i zło) toczą ze sobą bój równie zacięty, jak pamiętne starcia Legii z Widzewem z połowy lat dziewięćdziesiątych. Ostatecznie, zafascynowany pismem świętym i myślą Platona, z entuzjasty zerojedynkowego manicheizmu (a jednocześnie, delikatnie mówiąc, niemoralnego trybu życia) stał się jego zdeklarowanym przeciwnikiem, przyjmując idealistyczne stanowisko pokrewne rozważaniom ucznia Sokratesa; w tym słynne rozróżnienie na dwa – idealny i materialny – światy. Augustyn, idąc tą drogą, pisał też o Państwie Ziemskim i Bożym, sprowadzając swoją refleksję na bardziej namacalny grunt. Państwem Bożym nie określał bowiem, jak mogłoby się wydawać, jakiejś niepoznawalnej, abstrakcyjnej rzeczywistości, a wybraną grupę ludzi, którzy ponad troskę o własne – grzeszne zazwyczaj – przyjemności stawiają miłość do Boga. Przedstawiciele Państwa Ziemskiego, co oczywiste, preferowali odwrotne proporcje. Co w tym wszystkim najważniejsze, to fakt, że Augustyn zaimplementował w ten podział pewien szalenie istotny, autorski szczegół, który z biegiem lat okazał się jednym z najbardziej znamiennych wątków w niezliczonych teologicznych sporach – zwłaszcza szesnastowiecznych reformatorów z tradycjonalistami. Mam tu na myśli pojęcie łaski.
Nim jednak o łasce, kilka słów o wolnej woli. Jest ona bowiem u Augustyna kluczem do zrozumienia roli odgrywanej na świecie przez każdego człowieka. Święty zakładał, że dla zdefiniowania tego, czy jesteśmy dobrzy czy źli, nie ma znaczenia ani środowisko, w jakim się obracamy ani np. kontekst czy dotychczasowe doświadczenia, które dla zwolenników teorii „przecież zawsze mamy wybór” (takich jak Pelagiusz, z którym Augustyn wszedł w zaciętą polemikę) były wystarczającym materiałem dowodowym przy wyjaśnianiu okazjonalnych, karygodnych czynów. Według Augustyna, rzeczywistość jest dużo bardziej brutalna, czego źródła dopatrywał się w grzechu pierworodnym: okoliczności nie mają najmniejszego znaczenia, gdyż już od urodzenia jesteśmy „zaprogramowani” (przyjmijmy sobie dla uproszczenia skalę od 1 – zło wcielone/diabeł/podatki do 100 – największe dobro/Secaucus The Wrens/Kid A Radiohead) na określoną moralnie ścieżkę życia. Taki determinizm, wynikający między innymi z tzw. przedwiedzy Boga, czyli jego umiejętności wglądu w przyszłość, a tym samym w to, jakie decyzje podejmiemy, wydaje się cokolwiek przerażający, co zresztą wielu Augustynowi zarzucało, niemniej dopiero w jego kontekście możemy zająć się problemem łaski. Łaski rozumianej tu, najogólniej rzecz ujmując, jako boska ingerencja w wolę człowieka, umożliwiająca mu postępowanie nastawione na dobre uczynki. Jeśli tym odpryskiem absolutu nie mieliśmy szczęścia być potraktowani, niestety, łatwo się domyślić,
w której połowie mojej umownej skali się znajdziemy. Pojęcie łaski, jak wspomniałem, szybko zadomowiło się w religijnym dyskursie. Istotną rolę odgrywało chociażby w radykalnej wizji Marcina Lutra, który, podobnie jak Augustyn (tyle że jeszcze dosadniej) twierdził, że czyny nijak mają się do odgórnego, niezawisłego błogosławieństwa otrzymanego przez człowieka już „na dzień dobry”. Co więcej, logiczne w teorii wnioskowanie: dobre uczynki -> zbawienie, zostało po pewnym czasie wręcz odwrócone, o czym ciekawie pisał w książce Etyka protestancka
a duch kapitalizmu Max Weber. Protestanci, wierząc w predestynację (człowiek z góry przeznaczony do zbawienia lub potępienia) ochoczo się bogacili, uznając, że dobra, które gromadzą i związana z tym procesem ekonomiczna pomyślność są dowodem na to, że to właśnie ich Bóg wybrał do swojego królestwa. Innymi słowy, powodzenie materialne było, jak absurdalnie by to nie brzmiało, potwierdzeniem łaski, a co jeszcze ważniejsze – gwarancją późniejszego zbawienia. Nic więc dziwnego, że zwłaszcza kraje zachodnie, których mieszkańcy byli przesiąknięci tą przyjazną przedsiębiorczości mentalnością, dorobiły się ówcześnie tak dobrze prosperujących gospodarek. Augustyn nie wyleczył się również w pełni z młodzieńczej, dualnej wizji świata, wyróżniając dwa rodzaje wiedzy: umysłową (tzw. inteligibilna) – ta dobra – i zmysłową – ta zła.
Ostatnim wątkiem, któremu chciałbym poświęcić nieco więcej uwagi, stanowiącym jednocześnie płynne przejście do myśli Benedykta z Nursji, są poglądy Augustyna na temat optymalnego funkcjonowania wspólnoty, wynikłe w dużej mierze z okresu, w którym żył – czasów pustelników i ludzi szukających Boga w medytacji. Wdrożył więc on rewolucyjny model zakonny oparty na wspólnych dobrach, ścisłej współpracy (wręcz jednomyślności) czy powtarzalnych zasadach życia codziennego. Bardzo przystępnie reguły te zreferowali na swojej stronie internetowej polscy augustianie, więc żeby nie wyważać otwartych drzwi, pozwolę sobie odesłać was do ich wpisu.
Św. Benedykt z Nursji
Nieco inny, bardziej praktyczny wymiar wspólnotowości, proponował w swoich rozważaniach św. Benedykt, założyciel słynnego klasztoru na Monte Cassino i protoplasta załatwiania spraw poprzez dialog, a tym samym, czy tego chciał czy nie, swoisty ojciec współczesnych ludzi businessu. O ile u Augustyna mieliśmy do czynienia z egalitaryzmem i wynikającym z niego poczuciem sprawiedliwości, które można by podsumować dumasowskim „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, choć pod czujnym okiem przełożonego, tak u Benedykta, obok wzajemnego szacunku, współpracy i posłuszeństwa tzw. regule, ważną rolę dla sprawnego funkcjonowania zakonu odgrywała struktura i liderzy – ci, którzy na konkretnych poziomach organizacji (w tym przypadku monastycznej), aktywizują i w jasno określony sposób zarządzają grupami ludzkimi. Napisałem „liderzy”, gdyż oprócz usytuowanego w hierarchicznej drabinie najwyżej opata, także kolejne jej szczeble powinny charakteryzować się obecnością nadzorców (przeorów, dziekanów) monitorujących działania przydzielonych im grup. Gdyby abstrahować od religijnego kontekstu i kwestii własności prywatnej (w klasztorach o takowej nie mogło być mowy) nieśmiało można chyba założyć, że z biegiem lat nauki Benedykta poszły w dwie – bardzo… manichejskie, trzymając się nomenklatury odzwierciedlającej młodzieńcze fascynacje Augustyna – strony. Z jednej, pozytywnej, w prężnie funkcjonujące dziś firmy, przedsiębiorstwa, korporacje, oczywiście te przestrzegające kodeksu pracy i aktywizujące pracowników perspektywą awansu i sprawiedliwym przydziałem obowiązków. Z drugiej, zdegenerowanej i negatywnej, obrodziło szeregiem układów czy wzajemnych zależności w związku z hierarchicznymi patologiami w światku gangsterskim, biznesowym i politycznym (zagadnienie to znakomicie obrazuje serial Zakazane Imperium, którego akcja dzieje się w czasach prohibicji). Wpływ Benedykta na teraźniejszość jest więc ogromny. Ale nie tylko w powyższych „branżach”.
Przyjmując swobodniejszą optykę, przykładowe powidoki stanowisk Benedykta i Augustyna można by odnaleźć nawet w tak abstrakcyjnych dla ich myśli dziedzinach, jak – a, wymyślmy coś na pozór nie do obronienia! – skoki narciarskie i piłka nożna. Oczywiście, biorąc w nawias (obok odrzuconych już wyżej klasztornych reguł i własności prywatnej) augustyńskie założenie, że w grupie nieważny jest cel, a wyłącznie zgodne życie razem. Tym samym, stricte augustyńska wydaje mi się np. struktura bieżącej kadry naszych skoczków, gdyż wszyscy podstawowi zawodnicy (mimo wybuchu formy Kamila Stocha) odgrywają w niej istotną rolę, a dzięki, jak sądzę, przyjaznej atmosferze i związanym z nią „roztopieniu we wspólnocie” paraliżujące niegdyś czynniki (choćby poczucie niższości wobec Adama Małysza, co, rzecz jasna, nie jest żadnym zarzutem wobec nadmienionego) zniknęły. Rozdrobniony na dziesiątki specjalistów sztab szkoleniowy (od trenerów po fizjoterapeutów) jest już zaś w tym kontekście tworem raczej post-benedyktyńskim. Podobnie rzecz miała się z naszą reprezentacją piłkarską, która jeszcze kilka/kilkanaście lat temu oparta na solidnych boiskowych „rzemieślnikach” (w duchu raczej augustyńskim) – słynne „Jurek Dudek i dziesięć koszulek” – wygrywała boje z całkiem dobrymi zespołami, podczas gdy ostatnio (mam nadzieję, że po zwycięskim meczu z Niemcami w eliminacjach do EURO 2016 wiele się zmieni) – próbując bazować na paraliżujących zapewne kolektywny kręgosłup indywidualnościach (z legendarnym już ex-trio z Borussii Dortmund na czele) – męczyła się niemiłosiernie ze słabymi przeciwnikami. Zagadnienie jest zresztą uniwersalne, czego najlepszym dowodem niedawne mistrzostwa świata wygrane przez najlepiej scementowany team Joachima Loewa. Liderom – Messi i Mascherano, Robben, Rodriguez, Neymar czy Ronaldo swoich drużyn do triumfu poprowadzić się nie udało. Jak więc widać, post-augustyńska konsolidacja w zestawieniu z post-benedyktyńską otoczką organizacyjną po dziś dzień gwarantują sukcesy, także w sporcie. Ale to tak na marginesie.
Benedykt szczególnie cenił sobie regułę „Ora et labora”, czyli „Módl się i pracuj”, wokół której ogniskowało się życie zakonników. Regułę, która pozwalała im czuć się potrzebnymi, dawała motywację do działania i poczucie, że wszystko, co robią, robią by zbliżyć się do Boga. Także i ona doczekała się niestety, jak to już zwykło bywać z górnolotnymi ideami, swoistego historycznego wypaczenia, w postaci nazistowskiego „Arbeit macht frei” – hasła, będącego przecież, o czym często się zapomina, niechlubną parafrazą biblijnego „Prawda czyni wolnym”. By docenić dorobek Benedykta i Augustyna warto przeczytać książkę Paula d’Holbacha pt. Etokracja, czyli rząd oparty na moralności”, gdzie autor obrazuje m.in. jak wielu mnichów było w monasterach na przestrzeni lat zupełnie ubezwłasnowolnionych, a tym samym, jak mająca przysparzać duchowego szczęścia służba Bogu przypominała raczej więzienie, w którym wegetowali oni do końca swoich dni. U obu wyżej wymienionych, choć przy nieco innych „rozwiązaniach programowych”, wspólnota rzeczywiście była wspólnotą. I, być może, ze wszystkich swych dokonań to właśnie tym najbardziej zasłużyli oni, by zapisać się w historii.