Podobnie wygląda odwołanie się do zasady poczwórności, znanej czytelnikom Olgi Tokarczuk już z Prawieku. O ile w owej powieści teoria ta przybrała bardziej wysublimowaną formę, o tyle w Księgach jest ona tylko wspomniana – ale w ważnym kontekście. Pojawia się bowiem wtedy, gdy Isochar rozmawia z Jakubem na temat Boga, jego imienia i funkcjonowania Trójcy. Uwypuklona zostaje boskość czterech hebrajskich liter tworzących imię Boga, a – zdaniem żydowskiego mędrca – Trójca to tak naprawdę Czwórca, ponieważ „Jest jeden Bóg w trzech postaciach, a czwartą jest święta Matka”[8].
I tak dalej, i tak dalej. Tego rodzaju podobieństwa i powielone myśli, już zawarte w poprzednich książkach autorki, można mnożyć.
Nieżyczliwy czytelnik być może stwierdzi, że pisarka powtarza te same, dobrze znane miłośnikom jej twórczości schematy, używając przy tym wachlarza podobnych (by nie rzec, że niemal identycznie skonstruowanych) bohaterów. Czytelnik życzliwszy uzna, iż jej poprzednie książki były zaledwie przygrywką i strojeniem swojego warsztatu przed monumentalną – zarówno pod względem treści, jak i formy – książką. Jednak nie tylko posługiwanie się identycznie skonstruowanymi bohaterami można zarzucić autorce.
Rażą również niekonsekwencje językowe i formalne. Słownictwo, które nie jest stylizowane na barokowe, a raczej współczesne czytelnikowi (tylko zdania wypowiadane przez księdza Chmielowskiego zawierają łacińskie wtręty) zachowuje pewne wybiórczo dobrane, archaiczne formy, jak na przykład kaffa. Zamysł ten jednak nie przeszkadza autorce, by ksiądz Benedykt, osiemnastowieczny dziekan rohatyński, oburzony posądzeniem go o bezprawne kopiowanie cudzych myśli (obecnie czyn ten nazwano by plagiatem), wykrzykiwał dziwnie współcześnie brzmiące słowa: „Jak to «zrzynać»?”. Na początku trzeciego rozdziału przezroczysty dotąd narrator nagle przemawia jako podmiot zbiorowy („[…] od czasu, kiedyśmy go widzieli […]”). Skąd zatem w tak wycyzelowanym tekście wzięły się niedopatrzenia?
Podobnych niekonsekwencji jest więcej, jednak najpoważniejsze wydają mi się te związane z formą książki. Można bowiem stylizować powieść, której akcja dzieje się w osiemnastym wieku, na księgę podówczas wydaną, między innymi za sprawą okładki wzorowanej na Nowych Atenach Benedykta Chmielowskiego, rycin zaczerpniętych z książek pochodzących z owej epoki czy też kustoszy, często występujących pod koniec stron, charakterystycznych dla dzieł sprzed wprowadzenia paginacji. Jednak połączenie takiej barokowej stylizacji z odwrotną numeracją stron, będącą odwołaniem do ksiąg pisanych po hebrajsku, sprawia, że ambitny pomysł autorki, by pogodzić z sobą tak wiele odmiennych idei, staje się jakby mniej udany.
To stanowi największą zaletę i zarazem wadę tej księgi – totalność, która imponuje, ale jednocześnie przytłacza, sprawiając, że niewprawny czytelnik zbyt łatwo gubi się w wielowątkowej opowieści, gdzie bohaterowie zmieniają imiona niemal tak często, jak Jakub Frank wyznanie. Również natarczywe próby pożenienia wielu często aż nazbyt odległych od siebie myśli (by wspomnieć chociażby trzy wielkie religie) nie zawsze wychodzą jej na dobre. Choć pisarka tak usilnie postuluje tezę o doskonałości form nieprecyzyjnych[9], to nierzadko sama wpada we własne sidła.
Na niekorzyść przemawia także dość natarczywe branie czytelnika „pod włos”. Kiedy dotrze on do ostatnich kart powieści, spotka się z następującymi słowami: „Napisane jest jednak, że człowiek, który trudzi się sprawami Mesjaszy, nawet tych nieudanych – choćby tylko opowiadał ich historię – będzie traktowany jak ten, który studiuje odwieczne tajemnice świata”[10]. Mówiąc w wielkim skrócie: autorka sugeruje, iż w zamian za przeczytanie jej książki otrzymujemy obietnicę zbawienia. Równie ryzykowne, co niesmaczne stwierdzenie.
Te niedociągnięcia nie przesądzają jednak o doniosłości powieści, która z pewnością zagwarantuje Oldze Tokarczuk miejsce w podręcznikach do literatury. Rozmach treści i formy, jaki przyświecał autorce, sprawia, iż realizacja, na jaką się zdobyła, musi wzbudzać podziw.
Warto również zauważyć, iż Księgi Jakubowe, które zostały zainspirowane Nowymi Atenami, stanowią próbę powtórzenia myśli księdza Chmielowskiego dotyczącej całościowego opisu świata. Wydaje się również, że to właśnie w dziekanie rohatyńskim znalazła pisarka swe odbicie, kiedy na przykład rozwodzi się jego ustami nad nieistotnością własnej biografii wobec napisanych przez siebie książek, rolą literatury w życiu pisarza czy gdy snuje opowieści o tym, iż „pisanie ocala”[11].
W swojej najnowszej powieści umieszcza Olga Tokarczuk nie tylko żydowskie historie mądrościowe, wykład poświęcony gematrii, znaną z kabały luriańskiej ideę cimcum, będącą potencjalną możliwością zaistnienia nowych światów, ideę tikkun głoszącą postulat zbierania rozproszonych iskierek światła (a gdy wszystkie zostaną zebrane, świat zostanie odkupiony), ale także uroczą opowieść o rodzajach czytelników:
„Wziąłem sobie do serca to, czego nauczał nas Isochar. A mówił on, że są cztery rodzaje czytelników. Jest czytelnik gąbka, czytelnik lejek, czytelnik cedzidło i czytelnik sito. Gąbka wchłania w siebie wszystko, jak leci; jasne jest, że potem dużo z tego pamięta, lecz nie umie wydobyć najważniejszego. Lejek – przyjmuje jednym końcem, drugim zaś wszystko, co przeczytane, z niego wylatuje. Cedzak przepuszcza wino, a zatrzymuje winny osad; ten w ogóle nie powinien czytać i lepiej, żeby zajął się rzemiosłem. Sito zaś oddziela plewy, żeby otrzymać najlepsze ziarno. «Chciałbym, żebyście byli jak sito i nie zatrzymywali tego, co niedobre i nudne» – mawiał do nas Isochar”[12].
Czego życzę i sobie, i pozostałym czytelnikom.