O wyższości serialu nad filmem
Dlaczego nagle najwierniejsi fani kina zaczęli przechodzić na stronę serialu? Wydaje się, że to właśnie produkcje telewizyjne lepiej odpowiadają na potrzebę „realizmu”. Podczas gdy współczesne hity box office’u testują wszechmoc efektów specjalnych i zapraszają nas do coraz to nowszych, technologicznie wykreowanych światów, seriale chętniej symulują społeczno-polityczną rzeczywistość, w której żyjemy. Niemal natychmiastowo (a należy wziąć pod uwagę miesiące dzielące powstanie scenariusza od emisji sezonu) reagują na bieżące kontrowersje. Tegoroczny sezon Homeland porusza problem wojny w Syrii i migracji uchodźców, Żona idealna (CBS, 2009–) odnosiła się do kwestii monopolizacji usług przez Google, z kolei House of Cards sugerował sprawę Edwarda Snowdena, a jednym z najważniejszych bohaterów trzeciego sezonu uczynił Władimira Putina. Kino, szczególnie to głównonurtowe, wydaje się przy tym zachowawcze i eskapistyczne.
Czego więc szukamy w serialach? Na pewno nie wizualnego rozmachu i spektakularności. Zasłonę na marniutkie efekty specjalne, np. smoki w Grze o tron, które są tylko trochę lepsze od swych kuzynów z niesławnej adaptacji Wiedźmina (2001, M. Brodzki). Siła serialu tkwi w jego potencjale narracyjnym. Serial, realizowany zazwyczaj kilka lat i zawierający po kilkanaście godzin emisji, jest rozległą opowieścią zdolną zarówno do poszerzania granic własnego świata przedstawionego, jak i rozciągania fabuły w czasie. Może pozwolić sobie na niespotykany wcześniej w kinie rozmach opowieści, która staje się nośnikiem wielorakich tematów i problemów. Żaden film nie powiedział nam o Ameryce tyle, ile ideologicznie wieloznaczni Mad Men. Wraz z upływem kolejnych serialowych sezonów nie tylko śledzimy postępującą fabułę, lecz także liczymy własny czas poświęcony na zaangażowanie w odcinkową opowieść.
Razem na zawsze
Opowieść ta musi być jednocześnie powtarzalna i zmienna. Powtarzalna na tyle, by widzowie ulubionego tytułu znaleźli w nim charakterystyczne i swoiste elementy – co odcinek i co sezon. Zmienna, by przy rozpoznawalności poetyki lub tematu odznaczać się atrakcyjną dynamiką i nieustannie podsycać zainteresowanie. Z reguły osiąga się to dzięki budowaniu postaci. Główny bohater, kojarzony często z brawurowym występem nieznanego wcześniej aktora, rozwija się na naszych oczach i – jak chcą twórcy telewizji – na dobre rozgaszcza w naszym salonie. Czy mamy „kinową” konkurencję dla Dona Drapera (Jon Hamm), Franka Underwooda (Kevin Spacey), doktora House’a (Hugh Laurie), Jona Snowa (Kit Harington)? Dziś ikonami popkultury są bohaterowie serialowi: wielowymiarowi, nieprzewidywalni, skomplikowani, moralnie ambiwalentni, uwikłani w meandry fabularnych zależności. Od lat kino nie wydało postaci, która poruszałaby masową wyobraźnie w stopniu porównywalnym do wyżej wymienionych.
Serial wydaje się dziś zdecydowanie bardziej immersyjny niż kino, mimo że to właśnie X muza jest oglądana w bardziej sprzyjających temu warunkach. Snując romantyczny mit o kinofilii lat 60., nie można pominąć jej celebry – warunków „jaskini Platona” oraz elitarnego klubu zrzeszającego intelektualnie odważnych widzów. Tu nic nie przerywało seansu, a samo kino nadawało status wyjątkowości. Współcześni serialoholicy w niczym nie przypominają nowofalowych paryżan. Seriale oglądamy w domu, nierzadko w świetle dziennym, rozpraszani przekąską, nagłym telefonem lub uzupełnieniem lampki wina. Powszedniość serialowej konsumpcji bynajmniej nie jest jej wadą. Tworzy inny rodzaj wspólnotowości. To już nie szeroka widownia, lecz intymne grono współlokatorów lub partnerów, którzy śledzenie losów bohaterów traktują jako rytuał codzienności. Co więcej – w przeciwieństwie do „zwartego” i dłuższego filmu – pozwala na interakcję grupy oglądających: komentarze, wyjaśnienia i interpretacje w trakcie emisji lub w przerwie na reklamę. Serial jest więc bardziej przystępny także w tym sensie – pozwala łatwiej się oglądać.
Dowody miłości
Dwa lata temu nadrabiałam hurtowo trzy sezony serialu Homeland. Obliczyłam wówczas, że z przerwami na podstawową higienę i nieskomplikowane posiłki powinno mi to zająć sześć dni. Pech chciał, że w międzyczasie zostałam zaproszona na imprezę urodzinową. Wywiązując się z towarzyskiego obowiązku, postanowiłam wyjść z niej wcześniej, by dokończyć oglądanie sezonu. Zapytana o powód wcześniejszej ewakuacji odparłam szczerze: „Chcę dziś jeszcze zobaczyć dwa odcinki Homeland”. Byłam przekonana, że spotka mnie wzgarda i niedowierzanie. Usłyszałam jednak: „Jasne. To znakomity serial”.
Premiera drugiego sezonu House of Cards odbyła się w walentynki. Spędzenie tego dnia z Netflixem wydaje się bardziej ekscytujące niż standardowy randkowy rytuał. I jest wyrazem prawdziwszej miłości. Miłości, która zdaje się odwzajemniona. Fandom seriali rości sobie bowiem prawo do wpływania na fabułę. Rzesze fanów pozostawiają w Internecie różnego rodzaju ślady swojego zaangażowania: fanfiction, fanart, fanvideo. Te ostatnie bardzo często składają się z sekwencji serialu przemontowanych tak, by „stworzyć” miłosną relację między bohaterami, których w oryginalnej wersji serialu łączą jedynie platoniczne stosunki. Na portalu YouTube roi się od tego typu mashupów konkretyzujących „alternatywny” serial zrealizowany przez wyobraźnię nadaktywnych widzów. Jak głosi legenda, nastroje widowni badane są przez producentów m.in. właśnie dzięki śledzeniu tej oddolnej twórczości. Czy wierni fani zostają zaproszeni do dialogu z producentami i zyskują przywilej negocjacji serialowej historii? Choć ich sprawczość jest dużo bardziej ograniczona, niż chcieliby sami zainteresowani, telewizja wydaje się słuchać swoich odbiorców – feedback otrzymały fandomy m.in. Sherlocka (BBC, 2010-) i Nie z tego świata (The WB, The CW 2005; M. Tymańska, Wpływ realny czy wyobrażony?… [w:] Seriale w konteście kulturowym, red. A. Krawczyk-Łaskarzewska, A. Naruszewicz-Duchlińska, P. Przytuła, Olsztyn 2014). .
Nowy, intensywniejszy rodzaj zaangażowania widoczny jest nie tylko wśród fanów, lecz także w grupie widzów „zinstytucjonalizowanych” – dziennikarzy, krytyków i naukowców. Łatwo zauważyć, że o serialach pisze się w sposób zdecydowanie bardziej osobisty niż o filmach. Nawet publikacje naukowe z zakresu „serialoznawstwa” charakteryzują się większą swadą i zdecydowanym zbliżeniem badacza do analizowanego przedmiotu. Doskonałym przykładem jest organizowana na szeroką skalę konferencja naukowa o serialach na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Niemal z każdego referatu można dowiedzieć się, jaki jest ulubiony serial prelegenta i dlaczego na takie miano zasługuje. Miłość sprawia, że tracimy dystans. Także ten badawczy.
2 comments
Może i tak się dzieje..Seriale-to mimo wszystko NIE KINO!Tj;nie mam na myśli-sali kinowej;z mlaskaniem pocornu,chłeptaniem coli i brakiem kultury-w komentowaniu np.tego co na ekranie siędzieje..”Kino”-to także w domu-właściwa celebracja oglądania dzieła..W momencie,który nam odpowiada;w kulturalnych warunkach..Film-to fabuła;ze wstępem,rozwinięciem i zakończeniem..To nie..siekanina,zmuszająca do codziennego siedzenia przed tv;dla tasiemca o tematyce często-jak z siedzeniem ze szklanką przy ścianie sąsiada..Inne scenariusze;inni aktorzy;inny poziom gry aktorskiej;inny rodzaj..wszystkiego..Nie znoszę seriali!Ewentualnie-mogę się zmusić do serialu-w wersji “full”;czyli..obejrzeć ciurkiem kilka-kilkanaście odcinków..Wtedy-warto..Może ze względu na scenariusz;częściej-dla kreacji ulubionego aktora..Generalnie-seriale nie kształtują..wyrafinowanego gustu filmowego..I tego owoce-już mamy;w tytule tego artykułu..
Jakoś ambiwalentny ten Twój komentarz.Serio zmuszasz się do kilku-kilkunastu(!?) godzin oglądania czegoś, czego nie znosisz?? Tak jak w kinie – jest dno, jest dobra rozrywka, są też rzadkie świetne artystowskie produkcje (vide seriale Sundance),jak to w życiu.
@Barbara Szczekała: Świetny artykuł!
Comments are closed.