Jeśli mityczna kinofilia istnieje naprawdę, współcześnie przybiera formę oglądania seriali. Dziś to właśnie produkcje telewizyjne są na ustach i w sercach widzów. Serial wyznacza nowy rytm uczestnictwa w kulturze i spycha kino na jej peryferia. Jest też znacznie bardziej przystępny od filmu spod znaku tradycyjnej kinofilii zabunkrowanej w festiwalowym snobizmie.
Wszystko to trwa mniej więcej od dekady. Choć pierwszy odcinek Rodziny Soprano (HBO, 1999–2007), pionierskiego serialu „nowej generacji”, został wyemitowany u schyłku XX wieku, musiało upłynąć jeszcze trochę czasu, nim przestaliśmy się wstydzić, że oglądamy telewizję. Wyraźna zmiana w jakości serialu rezonowała przede wszystkim na rytuał jego odbioru – wyczekiwanie na kolejny odcinek oraz jego szerokie komentowanie. Od kilkunastu lat seriale nie spełniają jedynie czysto „telenowelowych” potrzeb kompensacyjnych i emocjonalnych. Zaczęły wychodzić naprzeciw oczekiwaniom poznawczym i artystycznym, kojarzonym wcześniej z – jak nazywają to stetryczali estetycy – „sztuką wysoką”.
Telewizja jakościowa, seriale nowej generacji, neoseriale, post-soap – to tylko niektóre z terminów wskazujących na „awans” narracji telewizyjnych. Mad Men (AMC, 2007–2015), Prawo ulicy (HBO, 2002–2008), House of Cards (Netflix, 2013–), Homeland (Showtime, 2011–), Breaking Bad (AMC, 2008–2013), Gra o tron (HBO, 2011–) stanowią zaledwie część tytułów uchodzących za współczesny kanon oraz must see każdego szanującego się widza. Seriale nie są przy tym tak podatne na szufladkowanie i kategoryzację jak współczesne kino. Podczas gdy łatwo etykietować dany film jako blockbuster, kino gatunkowe, mainstream czy art-house, przedsięwzięcia serialowe silniej opierają się przypisaniu do artystycznych rejestrów. Co więcej, w telewizyjnej ramówce płyną wraz ze strumieniem programów o zupełnie innych funkcjach i celach poznawczo-rozrywkowych. Niemniej, biorąc pod uwagę współczesną dostępność kultury masowej, nadal można kochać seriale, zachowując elitarystyczną niezależność od antenowej pulpy. Spektrum możliwości ich oglądania zakłada zarówno legalne, jak i alternatywne sposoby pozyskiwania konkretnych tytułów. Inaczej mówiąc – intermedialne otoczenie telewizji sprawia, że oglądając serial, możemy zapomnieć o jej tradycyjnym istnieniu.
Widzieliśmy złoty wiek
Serial telewizyjny jest nader sprytny. Od kilkunastu lat eksperymentuje częściej i rozwija się dynamiczniej niż kino, paradoksalnie osiągając to poprzez kopiowanie jego konwencji. Antybohater, złożoność narracyjna, gra z poprawnością polityczną, seks i przemoc – oto najatrakcyjniejsze aspekty neoserialu, które mały ekran powtarza za swym starszym bratem. Dlaczego więc tak się nim ekscytujemy, skoro wszystko już było? Skąd bierze się niezaprzeczalna popularność serialu, który jeszcze 15 lat temu zwykł uchodzić za niezobowiązującą rozrywkę? Od ponad dekady obserwujemy zarówno jakościową, jak i ilościową zmianę. Powstaje coraz więcej interesujących tytułów, za którymi trudno nadążyć, mimo że bezsprzecznie na to zasługują. Każda amerykańska stacja pragnie mieć swoją flagową ambitną produkcję na miarę Mad Men czy House of Cards, która, nawet jeśli nie pobije rekordu oglądalności, będzie szeroko komentowana w mediach i branży.
Nowa jakość serialu rodziła się na naszych oczach. Najwyraźniej dostrzega to chyba pokolenie urodzone w latach 80. Jeszcze niedawno wmawiano nam bowiem, że literatura, muzyka popularna, teatr i przede wszystkim film okres świetności mają już dawno za sobą. Zostaliśmy otoczeni kultem modernizmu, zdano nas na „sztukę wyczerpania”, nieustanne powtórzenia i postmodernistyczne zapożyczenia. Myśląc o Prawdziwej Kulturze, zawsze spoglądaliśmy wstecz. Panaceum na tę nostalgię okazała się telewizja, która odsłoniła nowe oblicze. Doceniła poznawcze ambicje widzów, jednocześnie pozostając przystępną i komunikatywną. Serial wskrzesił naszą wiarę w nowość i oryginalność. Pokazał, że nie żyjemy jeszcze na ziemi jałowej. Co więcej, uzmysłowił, że kultura masowa może dysponować ofertą o wiele ciekawszą niż sztuka z najwyższej półki. Nowy, intensywniejszy i bardziej autentyczny wymiar zaangażowania w odbiór seriali był wynikiem tego, że czuliśmy się częścią ważnych i wyraźnych zmian zachodzących w pejzażu kulturalnym początku XXI wieku. Oglądanie seriali jest dla nas kulturalnym przeżyciem pokoleniowym.
Wielkość uzależnia
Brett Martin, autor książki o showrunnerach Difficult Men: Behind the Scenes of a Creative Revolution, porównuje nawet obecny skok jakościowy seriali z wielkimi przełomami w najnowszej historii kultury amerykańskiej: „Dwunasto- lub trzynastoodcinkowy serial dramatyczny o otwartym zakończeniu wykształcił własną, wyraźną formę artystyczną. Co więcej, stał się sygnaturą amerykańskiej sztuki pierwszej dekady XXI wieku, ekwiwalentem filmów Scorsesego, Altmana i Coppoli z lat 70. oraz powieści Updike’a, Rotha i Mailera z lat 60.” (s. 11). „Źródłowa” kinofilia nie bez przyczyny narodziła się w latach 60. To wtedy kino stało się Kinem, m.in. dzięki użyciu wysublimowanej estetyki i poruszaniu ważnych tematów. Z dokładnie tych samych powodów kult serialu przypada na ostatnie kilka lat. W tempie, w którym kiedyś biegli bohaterowie ikonicznej sceny filmu Jules i Jim (1962) François Truffauta, współcześni serialofile śpieszą z pracy, by zobaczyć kolejny odcinek.
Na ten nagły przypływ szczęścia nie mogliśmy zareagować z umiarem. Seriale chłoniemy łapczywie i bez przebaczenia. Grzegorz Wysocki nazwał ten stan „chroniczną serialozą”, która „zatacza coraz szersze kręgi, nie sposób przed nią uciec i bezpiecznie się ukryć, infekuje i zniewala nawet najbardziej do tej pory o(d)pornych” („Dwutygodnik” 2011, nr 60). Celnie komentuje to również rysunek Marka Raczkowskiego, na którym pracujący mężczyzna mówi do telefonu: „Nie, na piątek nie dam rady. Mam nowe odcinki Lostów, Prison Break i niedokończonego Dextera. Jestem udupiony na tydzień”. Serialofilia jest więc miłością patologiczną, przypominającą raczej nałóg lub syndrom sztokholmski.
2 comments
Może i tak się dzieje..Seriale-to mimo wszystko NIE KINO!Tj;nie mam na myśli-sali kinowej;z mlaskaniem pocornu,chłeptaniem coli i brakiem kultury-w komentowaniu np.tego co na ekranie siędzieje..”Kino”-to także w domu-właściwa celebracja oglądania dzieła..W momencie,który nam odpowiada;w kulturalnych warunkach..Film-to fabuła;ze wstępem,rozwinięciem i zakończeniem..To nie..siekanina,zmuszająca do codziennego siedzenia przed tv;dla tasiemca o tematyce często-jak z siedzeniem ze szklanką przy ścianie sąsiada..Inne scenariusze;inni aktorzy;inny poziom gry aktorskiej;inny rodzaj..wszystkiego..Nie znoszę seriali!Ewentualnie-mogę się zmusić do serialu-w wersji “full”;czyli..obejrzeć ciurkiem kilka-kilkanaście odcinków..Wtedy-warto..Może ze względu na scenariusz;częściej-dla kreacji ulubionego aktora..Generalnie-seriale nie kształtują..wyrafinowanego gustu filmowego..I tego owoce-już mamy;w tytule tego artykułu..
Jakoś ambiwalentny ten Twój komentarz.Serio zmuszasz się do kilku-kilkunastu(!?) godzin oglądania czegoś, czego nie znosisz?? Tak jak w kinie – jest dno, jest dobra rozrywka, są też rzadkie świetne artystowskie produkcje (vide seriale Sundance),jak to w życiu.
@Barbara Szczekała: Świetny artykuł!
Comments are closed.