Dzień serialowy święcić
Choć stwierdzenie, że seriale zapewniają nam poczucie tożsamościowej ciągłości zakrawa na nadużycie, nie sposób nie zauważyć, że proponują one nowy podział czasu. W zeświecczonym świecie rok kościelny został wyparty przez sezon produkcji telewizyjnej. Tak jak kiedyś Kościół przejmował pogańskie celebracje, tak dziś rytm telewizyjnej produkcji żywi się szczątkami świąt religijnych – przygotowuje specjalne odcinki na Boże Narodzenie lub Święto Dziękczynienia. Główną jednostką czasu jest sezon, czyli „rok telewizyjny” – zaczynający się w Stanach Zjednoczonych wczesną jesienią i kończący wiosną. Większość seriali nowej generacji (rozpisanych na 12–13 lub 6 odcinków) nie wypełnia jednak tego cyklu. Nie zmienia to faktu, że poszczególne tytuły mają swoje premiery w konkretnych okresach: luty to czas House of Cards, wiosna należy do Gry o tron, a Fargo (FX, 2014–) i Homeland przypisane są do jesieni. Każdy serialofil ma w pamięci roczną ramówkę tytułów, którym pozostaje wierny. Mniejszą jednostką czasu jest zazwyczaj tydzień, który dzieli kolejne odcinki w ramówce (a co za tym idzie – w Internecie). Przy coraz mniej widocznym podziale na dni robocze i wolne, pracę rano i odpoczynek po południu (któż zatrudniony na umowę o dzieło jeszcze tak funkcjonuje?) to właśnie premiery kolejnych odcinków są stałymi punktami w tygodniowym rytmie. Zdradź mi, jaki serial dziś oglądasz, a powiem ci, jaki mamy dzień.
Tym sposobem seriale na powrót wtłaczają nas w tryb mitycznej cykliczności. Co tydzień i co rok przeżywamy „mały powrót” ulubionych historii. Ich repetycja aranżuje rytuały naszej codzienności. Umberto Eco nazwał to „czasem serii”, pisząc, że „mamy tu do czynienia ze szczególnym wyczuleniem widza na czas (…) dzieło wypowiada upływ czasu i (…) daje odczuć, że rozwija się w czasie” (Po drugiej stronie lustra i inne eseje, Warszawa 2012, s. 165, 166). Niektórzy traktują serial jako nagrodę za produktywny dzień. Jeszcze inni wstają godzinę wcześniej, by rozkoszować się nim przed pracą. Znam też przypadki, gdy widzowie czekają na koniec sezonu, by zobaczyć wszystkie odcinki naraz, w nieprzerwanym ciągu.
Mimo powyższej powtarzalności każdy serial ma również aspekt teleologiczny. Jego narracja skrojona jest tak, by skończyć się nie tylko w danym sezonie, ale i – w dalszej przyszłości – na zawsze. Czas serialu jest zintegrowany z naszym czasem. Wykracza poza ramy konsumpcji zamkniętego dzieła. Ile sezonów będzie jeszcze miał mój ukochany serial? Jak długo potrwa ekranowe życie ulubionego bohatera? Co będę oglądać, gdy serial się skończy? Serialowa temporalność kieruje się ku przyszłości niepewnej i otwartej. Przyszłości, której kolejne etapy dryfują z prądem naszej codzienności.
Korsarze małych narracji
Zajmując się recepcją serialu, nie sposób nie zauważyć, że inaczej odbiera go Amerykanin, a inaczej Polak. Widzowie ze Stanów Zjednoczonych mają (i wykorzystują) szansę oglądania serialu w jego środowisku naturalnym – ramówce. Amerykański serial wpleciony jest w telewizję nie tylko ze względu na formę emisji, lecz także intertekstualną sieć odniesień. Często możemy tu zaobserwować nawiązania do innych seriali lub programów. Ta telewizyjna samozwrotność może przypominać rodzaj „rekurencji”. Dla przykładu – bohaterka Czystej krwi (HBO, 2008–2014) ogląda Teorię wielkiego podrywu (CBS, 2007–), której to bohaterowie z zapartym tchem śledzą Grę o tron. Wydaje się, że dla Amerykanów telewizja to angażujące uniwersum, które wytwarza integrujące je autocytaty różnego rodzaju: ludyczne, ironiczne, reklamowe.
Z tego strumienia nie będzie niestety poił się polski widz (kontynuując tę językową zabawę, można jednak powiedzieć, że telewizyjny stream zamieniamy na internetowy torrent). Jeśli chcemy być z serialami na bieżąco, jesteśmy zdani na zupełnie inny tryb oglądania – internetowy „drugi obieg”. Seriale oglądamy w zasadzie jak filmy i bynajmniej nie identyfikujemy ich z medium telewizyjnym. Szczególnie te „najbardziej jakościowe”, które kręcone dla płatnych kablówek nie mają tradycyjnej struktury dramaturgicznej zależnej od przerw na reklamę. Może dlatego łatwiej jest nam przyznać się do „serialozy”, gdyż nie kojarzy się ona z wątpliwym statusem telewizji? Binge-watching, czyli niepohamowane oglądanie całego serialu lub sezonu ciągiem, również odcina serial od ramówki. Sprawia, że oglądamy go w kompulsywnym ciągu jako gigametrażowy film, po którym jesteśmy zdani na mimowolny roczny detoks.
Niebezpieczne związki
Ciekawie przedstawiają się transfery na linii serial–film, zwłaszcza jeśli chodzi o „dowartościowanie” pierwszego przez typowo kinowe rytuały. Premiery największych telewizyjnych hitów przypominają rozmachem promocje blockbusterów. Festiwale filmowe (np. krakowska Off Camera) włączają je w swoje sekcje programowe. Nagroda Emmy dawno już przestała być nagrodą pocieszenia. Przy wsobności Oscarów, których zwycięzcy plasują się zazwyczaj na dalszych miejscach box office’u, to trofea telewizyjne mogą za kilka lat budzić większe emocje. Kiedyś to serial wydawał się przepustką do „prawdziwej”, bo filmowej kariery. Przepustką, którą dostawali naprawdę nieliczni. Dziś najbardziej spektakularne są aktorskie transfery o przeciwnym wektorze. Kevin Spacey już na zawsze pozostanie Frankiem Underwoodem, a nie mieszczaninem z American Beauty (1999, S. Mendes). Wszystkie ekranowe śmierci Seana Beana są niczym w porównaniu z jego dekapitacją w pierwszym sezonie Gry o tron. Nikt nie pamięta już dziewczęcego emploi Claire Danes po jej aktorskiej szarży w Homeland.
Serial jest nie tylko towarem, ale też pełnoprawnym i coraz bardziej prestiżowym rodzajem narracji. Widać to szczególnie na rodzimym gruncie. W obliczu wyraźnej poprawy polskiego kina nie domagamy się już „wybitnego i ważnego” filmu. Teraz oczekujemy dobrego polskiego (neo)serialu spod znaku amerykańskiej telewizji jakościowej. I wybaczamy rodzimym twórcom wiele na ich drodze do prawdziwego sukcesu.
Albowiem miłość do seriali cierpliwa jest, łaskawa jest, wszystko przetrzyma. Nawet gorszy sezon, usunięcie ukochanego bohatera, zaangażowanie słabego aktora, igranie z naszymi oczekiwaniami. Zaprawdę powiadam wam, w tym sezonie znów będziemy w serialowym raju.
2 comments
Może i tak się dzieje..Seriale-to mimo wszystko NIE KINO!Tj;nie mam na myśli-sali kinowej;z mlaskaniem pocornu,chłeptaniem coli i brakiem kultury-w komentowaniu np.tego co na ekranie siędzieje..”Kino”-to także w domu-właściwa celebracja oglądania dzieła..W momencie,który nam odpowiada;w kulturalnych warunkach..Film-to fabuła;ze wstępem,rozwinięciem i zakończeniem..To nie..siekanina,zmuszająca do codziennego siedzenia przed tv;dla tasiemca o tematyce często-jak z siedzeniem ze szklanką przy ścianie sąsiada..Inne scenariusze;inni aktorzy;inny poziom gry aktorskiej;inny rodzaj..wszystkiego..Nie znoszę seriali!Ewentualnie-mogę się zmusić do serialu-w wersji “full”;czyli..obejrzeć ciurkiem kilka-kilkanaście odcinków..Wtedy-warto..Może ze względu na scenariusz;częściej-dla kreacji ulubionego aktora..Generalnie-seriale nie kształtują..wyrafinowanego gustu filmowego..I tego owoce-już mamy;w tytule tego artykułu..
Jakoś ambiwalentny ten Twój komentarz.Serio zmuszasz się do kilku-kilkunastu(!?) godzin oglądania czegoś, czego nie znosisz?? Tak jak w kinie – jest dno, jest dobra rozrywka, są też rzadkie świetne artystowskie produkcje (vide seriale Sundance),jak to w życiu.
@Barbara Szczekała: Świetny artykuł!
Comments are closed.