Rewelacją festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie okazał się debiut zdobywcy aż 5 nagród na tegorocznej edycji (w tym nagrody publiczności, dziennikarzy oraz jury młodzieżowego), Marcina Bortkiewicza – Noc Walpurgi. Wielki Jantar 2015 powędrował natomiast do Polskiego gówna w reżyserii Grzegorza Jankowskiego. Zwycięskie filmy, pomimo różnorodności stylistycznej i tematycznej, łączy podobny cel – groteskowe rozliczenie się z przeszłością, która wciąż powraca i ma wpływ na teraźniejszość.
Piekło uzależnia
Noc Walpurgi to przypowieść o pewnym spotkaniu, nad którym od początku ciąży fatum. Bortkiewicz czerpie z tradycji greckiej tragedii, stosuje zasadę trzech jedności. Podczas tytułowej magicznej nocy manifestują się niezaleczone traumy, a bohaterowie w rozmowach przywołują duchy przeszłości. Szwajcaria, koniec lat 60. Młody dziennikarz Robert (Philippe Tłokiński) ma przed sobą pozornie proste zadanie – przeprowadzić wywiad z wielką operową diwą Norą Sedler (rewelacyjna Małgorzata Zajączkowska). Realizacja tego przedsięwzięcia okaże się jednak trudniejsza niż początkowo zakładał. Nora jest Żydówką, a Robert – ze względu na swą aryjską urodę – przypomina jej o pewnym SS-manie, który zmuszał ją do uczestnictwa w sadomasochistycznych orgiach z arią Glücka w tle. Młodość Roberta indaguje starość Nory, a także bolesną przeszłość w Auschwitz. Reżyser dopuszcza do opowiadania o trudnej tematyce Holokaustu i okrucieństwach II wojny światowej wszelkie środki wyrazu, cały wachlarz emocji. Seksualny pociąg między bohaterami przywołuje na myśl sadomasochistyczną relację pary z Nocnego portiera Liliany Cavani (1974), choć sam Bortkiewicz odżegnuje się od tego porównania.
Fascynujące jest to, w jaki sposób w Nocy Walpurgi powraca odgrywanie spektaklu poniżenia, który ciągnie się za Norą niczym perwersyjna trauma. Pragnienie, którego nie można ocenzurować, powraca mimo woli, wywołane za sprawą drobnego szczegółu, niewinnego skojarzenia. O ile Nora wszystko przeżyła na własnej skórze, to młodzieniec o aryjskiej urodzie już nie. Bortkiewicz pokazuje jak szybko może się domykać dziejowa pętla wokół szyi kogoś, kto jest przecież niewinny i nieskalany. Z jaką łatwością wchodzi się w rolę oprawcy i jak duża przyjemność kryje się w byciu ofiarą. Noc Walpurgi przeobraża się w filmowy traktat o uzależnieniu od poniżenia, dominacji, przemocy, stającej się cechą konstytutywną tożsamości osoby, której udało się oficjalnie przeżyć piekło, a nieoficjalnie wciąż tkwi ona w nim jedną nogą. Jak podkreśla sam reżyser – „przeszłości nie da się zapomnieć, ani nie da się od niej odciąć. W pewnym momencie i tak cię dopadnie”. Fatum dziejowe ciąży i będzie wciąż ciążyć nad losem bohaterów.
Debiut Bortkiewicza to na pierwszy rzut oka zwycięstwo teatralnej inscenizacji w kinie. Garderoba manipulatorskiej diwy, niczym w Rzezi czy Wenus w futrze Polańskiego, staje się groteskową przestrzenią fascynacji, adoracji, walki płci, rozgrywki między życiem a śmiercią, przeszłością i przyszłością. Ale z drugiej strony, reżyser świadomie poszerza wachlarz formalny swego dzieła, czerpiąc pełnymi garściami z najlepszych tradycji – od niemieckiego kammerspielu, po francuską nową falę. Od Murnaua, przez Viscontiego, Wildera, Fassbindera, Malle’a aż po Polańskiego. Podczas jednej magicznej nocy Bortkiewicz przenosi nas w czasie, tym historycznym i filmowym. Potrzeba swady i brawury, aby w swoim debiucie dokonać takiej syntezy, podjąć się takiego wyzwania. Zadziałała odwaga niepokornego debiutanta? Szaleństwo? Zuchwałość? Pewność filmowego erudyty? Być może. Miłość – niemalże erotyczna – do X muzy? Na pewno.
W kupie siła
Polskie gówno to anarchiczny pean na cześć destrukcji. Załoga Tymona Tymańskiego zabiera widzów w dzikie tournée po polskich rubieżach z „dalekim Biłgorajem” włącznie. Twórcy bezceremonialnie rozliczają się ze wszystkimi przywarami polskiego „szołbizu” i jej odbiorców, tak jakby z jednej strony częstowali widzów piwem, a z drugiej wylewali im je prosto w twarz. W debiucie Jankowskiego współczesną scenę muzyczną i telewizyjną można streścić bon motem z kabaretu Halamy – „liże, liże, a orgazmu nie ma”. Reżyser i spółka idą o krok dalej, jakby chcieli dopowiedzieć, że brakuje na tej scenie przede wszystkim sensu, jakieś prawdy, odniesienia do rzeczywistości. Debiut Jankowskiego warto zestawić z Disco Polo, który pozostaje wielkim przegranym festiwalu. Lśniący i dopieszczony intertekstualne debiut Macieja Bochniaka stanowi właściwie antytezę Polskiego gówna. Disco Polo uwzniośla transformacyjną muzyczną tandetę, kreując świat którego właściwie nie było i nigdy nie będzie, film Jankowskiego natomiast jest do bólu przyziemny i pozbawiony artystycznych kompleksów. Jankowski sprzedaje konia trojańskiego, którego opakował w musicalową, słomianą tandetę. Aby przetrwać w „polskim gównie”, trzeba w nim siedzieć aż po uszy. Jedno jest pewne – Tymon to Mario Balotelli polskiego show biznesu, geniusz i błazen w jednym, który uczy nas dystansu do siebie samych.
W Polskim gównie powracamy zresztą wspomnieniami do lat osiemdziesiątych, na ekranie pojawia się niejednokrotnie figura generała Jaruzelskiego. Historyczna postać staje się obsesją jednego z bohaterów, Stana Gudeyko (Robert Brylewski), który zapijaczony prosi wręcz, aby nie mylono go ze stanem wojennym („Jestem Stan Gudeyko, a nie stan wojenny”). W tych latach muzyka rockowa cieszyła się rewolucyjną sławą i opiewała w kontestatorską moc. Zgodnie z deklaracjami młodych twórców chodziło o to, aby zmienić system i pozostawić coś niezwykłego po sobie, być realistą i jednocześnie żądać niemożliwego. Choć bohaterowie filmu buntują się wobec kiczu i zepsucia estrady, wierząc w etos „gwiazdy rocka”, prawda jest taka, że aby zaistnieć, muszą pójść na kompromis. Nie godząc się na status quo, Jankowski zdecydował się na salto mortale, w którym niszczy się epicentrum przebrzmiałej głupoty (stację Polwsad) i wprowadza nowy „rewolucyjny stan”.
Nieznośny ciężar nostalgii
W sekcji dokumentalnej przyjemnie zaskoczyło mnie zwycięstwo animacji Dokument Marcina Podolca. Twórca, znany przede wszystkim jako rysownik komiksów o międzynarodowej popularności, opowiada o relacjach z najbliższą rodziną, szczególnie z ojcem. Dotyka z lekkością tematu, który dotyczy większości z nas, ale z nowej perspektywy. Można by powiedzieć żartobliwie, że każdy student/studentka tęskni za domem, a szczególnie wtedy, kiedy zabraknie mu/jej gotówki. Ale jak często zastanawiamy się nad naszymi bliskimi, którzy zostali w rodzinnym gnieździe? Którzy – w przeciwieństwie do nas – większość życia już przeżyli, mało tego, spędzili je na wychowywaniu nas. Podolec dotyka tematu w sposób lekki i czuły, chwilami ironiczny, zawsze wzruszający. Największą siłą jego filmu jest fakt, że zaraz po seansie ma się ochotę zadzwonić do najbliższych i wyjść poza klasyczny dialog rozpoczynający się od słów „kiedy przyjedziesz?”.
Tegoroczna edycja festiwalu Młodzi i Film wyróżniła się świeżością tematyczną i formalną konkursowych debiutów. Jury nagrodziło rzeczywiście najciekawsze propozycje pod kątem dostarczonych emocji, humoru i artystycznej odwagi. Zamiast wysilonego perfekcjonizmu doceniono oryginalność i wyrazistość.