Kiedy miałam siedem, może osiem lat, zaczęła się moja uprawa kaktusów. Cóż, że kłujące i nieprzyjazne – odporne i niewymagające, wydawały się moim rodzicom idealną rośliną dla dziecka. Wkrótce na parapecie w moim pokoju był już cały Meksyk. Na szafce, dalej od okna, stało akwarium z kolorowymi rybkami, które wyskakiwały i zdychały na niebieskim dywanie – być może stanowił dla nich obietnicę głębokich, odległych jezior, w których nigdy nie przyszło im pływać. Pod kaloryferem, zatopiony w zimowym śnie, spał żółw stepowy.
Wspólne, choć nieraz różniące się kolorytem osobistych przeżyć, doświadczenie Polaków (lub osób, której przyszło nasz kraj objechać, a może nawet chwilę dłużej się w nim zatrzymać), ta dolegliwość, wspomnienie, marzenie czy sen, zostało niedawno nazwane. Na łamach kilkunastu esejów polscy filozofowie, pisarze, antropolodzy, reporterzy i fotografowie starają się zjawisko nie tylko nazwać i opisać, ale także usystematyzować i zdiagnozować. Hawaikum, czyli „tropikalny bzik”, jak pisze Marta A. Urbańska, „estetyczny odlot” biorący się, jak stwierdza Agata Pankiewicz, z „tęsknoty za pięknem”. Hawaikum, podobnie jak „pasteloza” pojawiająca się w Wannie z kolumnadą Filipa Springera, to lekarstwo, sentymentalna ucieczka od tak dosłownej „szarej” rzeczywistości, a jednocześnie trucizna, która wdziera się w krajobraz polskich miast i wsi. Hawaikum, czyli działanie na przekór: „Jesteśmy tak nietropikalni jak tylko można być, dlatego nas te tropiki wabią” – tłumaczy Ziemowit Szczerek. Stan umysłu, kondycja naszej słowiańskiej duszy, odpowiedź na brak, a być może szereg narzędzi, które przybywają, by pomóc nam stawić czoła melancholii, która jak konstatuje Józef Tischner w eseju Chochoł sarmackiej melancholii, prowadzi do „zdegradowanego przeżywania istnienia” oraz „impasu osobowości”.
Kolejne eseje, naszpikowane barwnymi, plastycznymi opisami, historycznymi anegdotami, a także bogactwem słowotwórczym (żeby przywołać tylko kilka przykładów: „kostka egzotyczna” u Urbańskiej czy „żonobijka” u Marcina Smerdy) obracają hawaikum na różne strony, to zawężając, to poszerzając pole badań. Od przeglądu kolumnad, palm i egzotycznych dań, przez przykłady pseudoregionalizmu, po analizę tożsamości „Innego” – egzotycznego dresiarza. Jan Sowa w Między Wschodem a Zachodem wskazuje nie tylko na geograficzną, ale i mentalną pułapkę, w którą wpadliśmy, próbując z jednej strony dogonić Zachód, a z drugiej uciec od swojej wschodniej natury. Zwraca uwagę na wtórność naszej kultury i cytuje Gombrowicza, który w swoich Dziennikach przeciwstawiał według niego typowe dla naszego obszaru bycie „prowadzonym za rączkę przez Boga”, dojrzałej świadomości innych kultur.
Nie wiem, czy Jan Dziaczkowski sugerował się Gombrowiczem, jednak myśl pisarza i esencję tekstu Sowy doskonale oddaje jedna z prac artysty, zatytułowana Wschód – Zachód. Kolaż składa się z pocztówki przedstawiającej jedną ze znanych prawosławnych ikon, na którą naklejona została postać Jean-Michela Basquiata, malującego graffiti. Tworzyć to złudzenie, jakby amerykański artysta niszczył święty obraz. Wschód – zamknięty, podążający za tradycją, tworzy kolejne podobizny Boga, natomiast Zachód obrazoburczy, zbuntowany, szuka własnej drogi na ziemi.
W pierwszej chwili pojawia się myśl, że eseje dotykają kwestii tego, co nazywamy brzydotą, „złym gustem”. Ale czym właściwie jest zły gust, i co w zasadniczy sposób odróżnia go od dobrego? W czasach postmodernistycznych, znając kontekst i kierunki rozwoju sztuki współczesnej, nie potrafimy łatwo wytyczyć granic takich pojęć jak „estetyka” czy „piękno”. W słowie wstępnym Springer opowiada o spotkaniu z mężczyzną, który w swoim ogrodzie stworzył muzeum osobliwości: gipsowe podobizny Jana Pawła II, epoksydowe żaby, holenderskie wiatraki, kolumny doryckie. Mężczyzna mówi: „Chciałem, żeby było ładnie” i choć przez większą część tekstu Springer wykłada polską skłonność do porażek i zamiłowanie do erzacu, to na koniec wyłuskuje z tych działań pewną „dobroduszność” i „poczciwość”. Stawia przewrotne pytanie: „A może jest ładnie?”.
W tekście autorstwa Agaty Pankiewicz, przytoczona zostaje wypowiedź Władysława Hasiora, w której broniąc prowincjonalnej twórczości plastycznej w architekturze, artysta mówi: „Proszę w tym domu nawet nie wypowiadać słowa kicz! To wyraz arogancji, oceny z pozycji salonów, zadufania. Słowo, które obraża, dyskwalifikuje. A co dyskwalifikuje? Zjawiska cudowne, najbliższe ziemi, wyrastające z potrzeby piękna (…)”. I choć na łamach Hawaikum faktycznie to słowo pojawia się niewiele razy, to jednak wydaje się niezbędnym do opisania przedmiotu jej zainteresowania. Ta książka jest w dużej mierze o kiczu, o „zjawiskach cudownych”, o rodzącym się z sentymentalizmu działaniu, które stawia na pierwszym miejscu piękno i dla swojej wizji jest gotowe poświęcić wszystko inne, z moralnością na czele. Jednak Hawaikum można potraktować również jako zbiór esejów o zabarwieniu kampowym, stworzonych „w poszukiwaniu istoty [kampowego] piękna”. O Violetcie Villas, naszym polskim Liberacem, Dariusz Czaja pisze: „Prawdziwie swojska, ale równocześnie wyraźnie egzotyczna. Rajski ptak. Dzika orchidea. (..) Królowa kampu”. Idąc dalej tym tropem, przywołuje przykład palmy przy Alejach Jerozolimskich, realizacji autorstwa Joanny Rajkowskiej. Czy to kicz czy już może opisywany przez Sontag „dobry smak złego smaku”? Czy działania tych artystek będą znacząco różniły się od poczynań spotkanego przez Springera samozwańczego kuratora domowej galerii? Z jednej strony kluczowe wydają się intencje autora („miało być pięknie”), z drugiej nasza zdolności do rozpoznania „z błyskiem w oku” kampowego humoru.
W rozważaniach nad hawaikową mentalnością i konsekwencjami społecznymi przeważa właśnie humor. Czytając Pięknego Hawaja. Egzotykę pieśni czy Marysię i Burka na Cejlonie: wiejską architekturę egzotyczną trudno powstrzymać się od śmiechu, choć nieraz zabarwionego ironią lub odrobiną goryczy. Jak pisze Susan Sontag w Notatkach o kampie, w estetyce kampu ironia pokonuje tragedię. W taką estetykę eseje są również opakowane. Starannie wydane, zamknięte w pastelowo różowej (kolor fantazyjnie pomalowanych podmiejskich domków, osiedlowych szkół i przedszkoli) obwolucie, z grafiką, która przypomina totem z połączenia poroża, rzeźby Jezusa Chrystusa przybitego do krzyża oraz palmy.
Nie wszystkim esejom towarzyszy jednak wyłącznie oczyszczający z hawaikowej malarii śmiech, pojawiają się również dysonans, smutek, a nawet wydawałoby się pozbawiony logiki rodzaj wstydu – wstyd za ludzi, których nigdy nie poznamy, za odległe cudze działania i przekonania. Może dzieje się tak, ponieważ podskórnie czujemy, że hawaikum to sprawa nas wszystkich, że w pewnym sensie wszyscy wyrośliśmy na glebie przesiąkniętej tym intrygującym zjawiskiem. W konsternację może wprawić tekst Ziemowita Szczerka, w którym pisarz pochyla się nad dążeniami Polaków do posiadania kolonii zamorskich, wprowadza w stan melancholii refleksja Huberta Francuza (Miasto Twarz Masyw) nad obrazami Google Street View: „Widok miejsc, które dobrze znamy, budzi echo wspomnień, ale też z trudem wywołuje prawdziwą emocje. To miejsca jednocześnie nasze i nie-nasze, ogólnodostępne, napiętnowane czymś dojmująco publicznym a przez to obojętnym”.
Hawaikum to także książka do oglądania. A może inaczej – czytania obrazami. Każdemu z esejów towarzyszą zdjęcia, fotomanipulacje oraz obrazy (m.in. Witkacego), natomiast tom zamyka obszerny Esej fotograficzny Agaty Pankiewicz i Marcina Przybyłko. Zrobione przez nich na terenie niemal całej Polski fotografie, pokazują najdziwniejsze zapożyczenia z innych kultur – a więc jest tu Dziki Zachód, Ameryka Środkowa, są tropikalne wyspy. Reportaż ukazuje przedmioty i rozwiązania architektoniczne tyleż fantazyjne, co przytłaczające swoją nieprzystawalnością do lokalnego krajobrazu. Klimat zdjęć oscyluje między Alicją w Krainie Czarów a Miasteczkiem Twin Peaks, nowe znaczenie otrzymuje tu pojęcie „miejska dżungla”. Na wielu zdjęciach brakuje ludzi, co jeszcze potęguje wrażenie przyglądania się opuszczonej, kartonowej scenografii, przedmiotom jakby wyplutym przez niskobudżetową produkcję filmową. Odrealnienie, skala imitowania i odgrywania, wskazują, jak niezwykle silna jest w nas potrzeba oderwania od codzienności, ucieczki choćby na chwilę do własnego przydomowego mini-basenu, na kanapę pod fikusa, do pobliskiego saloonu na krwistego steka. Bezpieczeństwo i poczucie swojskości, jakie łączymy z lokalnością i regionalność, zostają zastąpione sztuczną „autentycznością” oraz potrzebą zetknięcia z tym, co nieznane, dalekie, dające obietnicę przygody (ale pozbawionej ryzyka).
Tym, co autorzy Hawaikum wydają się pomijać lub ignorować, to fakt, że importowane bziki nie są wyłącznie naszą narodową przypadłością. Urbańska pisze o „egzotycznej amerykanizacji przestrzeni”, a przecież Amerykanie swoją przestrzeń europeizują (najbardziej czytelnym przykładem jest oczywiście Las Vegas z m.in. wieżą Eiffla i antycznymi pałacami), w zapożyczonej tandecie czy kiczu przodują także Japończycy, a jeśli poszukamy w internetowej wyszukiwarce lokalizacji parków dinozaurów, zobaczymy że obsiana jest nimi połowa Europy, z Francją, Niemcami i Słowacją na czele.
Według Oscara Wilde’a tylko płytcy ludzie nie oceniają po wyglądzie, a tajemnica tego świata leży w tym, co widoczne. Tę widzialną zagadkę polskiego krajobrazu autorzy Hawaikum spróbowali z pewną perwersyjną przyjemnością rozgryźć, zrozumieć. Można by spodziewać się w ich konkluzji słów potępienia, krytyki, jednak to, z czym zostajemy wraz z zakończeniem lektury, jest poczucie oswojenia. Być może – w myśl słów, którymi zapowiada książkę wydawnictwo – egzotycznego kraju „nigdy nie zrozumiemy w pełni”, jednak nasza tropikalna choroba przestała być tajemnicą. Po lekturze, na każdym kroku rozpoznajemy hawaikum. Wraz z poznaniem rodzi się osobliwy rodzaj czułości.