Tanger najwyraźniej nie przypadł Jimowi Jarmuschowi do gustu, co może trochę dziwić, w końcu jest to jedyny współczesny reżyser kojarzony z Beat Generation, nazywany często ostatnim spośród bitników. W Only Lovers Left Alive portret Detroit jest okrutny i zarazem czuły, transformacja z metropolii w podmywane rzeką kwasu nocne ghost town została uchwycona precyzyjnie i na pewno przejdzie do historii kina. Tymczasem Tanger (nazywany zresztą często La perle du Détroit) przypomina raczej widokówkę, grająca wampirzycę Eve Tilda Swinton przemyka się po paru uliczkach najbardziej reprezentacyjnej części medyny, by w pobliżu kazby spotykać się w kawiarni z wampirem Christopherem Marlowe’em, wciąż utyskującym na Szekspira, który podwędził mu Hamleta. Dwie uliczki, placyk, kafejka, taras i krótki przejazd przez ville nouvelle – Tangeru w tym filmie tak naprawdę nie widać i turystykę filmową można sobie darować. Prawdziwi są tylko sprzedawcy kifu, zaczepiający Eve i jej towarzysza Adama, którego gra tutaj nieco drewniany Tom Hiddleston. Scena, w której para w medynie trafia przypadkiem na koncert Yasmine Hamdan, razi sztucznością i dla każdego, kto zawinął do miasta na dłuższą chwilę, jest jasne, że nie miała prawa się wydarzyć. Nie bardzo zresztą wiadomo, co ta libańska wokalistka ze swoją libańską muzyką robiła w Tangerze, podobnie nieodgadnione są pobudki publiczności, która skuszona tym nieudanym cameo tłumnie stawiła się na jej koncercie we wrocławskim Arsenale podczas Nowych Horyzontów.
Można się tylko domyślać, że Jarmusch uznał bitnikowską spuściznę Tangeru za całkowicie straconą, świadczy o tym drobna wskazówka: Eve namawia swojego długowiecznego chłopaka, by ją odwiedził, przypominając mu, że „kiedyś” lubił to miasto. Nie byłby w tym zdaniu odosobniony – mówi się i pisze o Tangerze, że z dawnej atmosfery nie pozostało literalnie nic i że lepiej sobie wędrówki śladami Burroughsa, Kerouaca, Bowlesa i Ginsberga odpuścić, żeby uniknąć rozczarowań. Przyjeżdżając do Tangeru, spodziewałem się więc cepeliady, odpicowanych kafejek wytapetowanych starymi fotografiami, w których przesiadują roje turystów, ściskających w rękach przewodniki Lonely Planet, ale miło się rozczarowałem. Zameldowaliśmy się w hotelu Mamora, plombie wpasowanej w wąską uliczkę między zaułkiem okupowanym przez małą senegalską kolonię i legendarnym Petit Socco. Za oknami mieliśmy Wielki Meczet, piękny widok okupiony nocnym cierpieniem, kiedy to tuż po czwartej obudził nas gwałtownie tęskny adhan, wzywający na fajr, pierwszą poranną modlitwę. Medyna tętniła życiem i porażała nieoczekiwaną intensywnością, nieliczni turyści przemykali szybko przez Rue Es-Siaghine, robiąc pospiesznie zdjęcia i oglądając się na spacerujących ulicą żołnierzy, którzy trzymali palce na spustach kałasznikowów – minęły zaledwie dwa miesiące od zamachu w muzeum Bardo w Tunisie. To właśnie na Rue Es-Siaghine, łączącej Petit i Grand Socco, kręcono słynną scenę pościgu z Incepcji. Kawiarnia hotelu Mamounia Palace, w której Leonardo DiCaprio pił kawę z Tomem Hardym i z której próbował wymknąć się śledzącym go agentom, doczekała się chwili sławy i zmieniła w klasyczną turystyczną pułapkę – wysokie ceny, kiepska jakość. Ten sam los dotknął Café Central, główną bazę Burroughsa. Miejsce, w którym niemal mieszkał, w którym pił, palił kif, poznawał chłopców i rozszerzał granice Interzone, jest teraz martwe, życie toczy się kilka metrów dalej w Café Tingis i Café Al Manara, która szczególnie przypadła nam do gustu. W tej mieszczącej się w dawnym hotelu Fuentes kawiarni byliśmy na ogół jedynymi przybyszami z zewnątrz, była to speluna, w której nadal dyszał stary Tanger – można tam było załatwić hasz, dziewczyny, chłopców i przerzut przez granicę; gdybyśmy chcieli wpaść w kłopoty, to właśnie tam. Wyprostowany jak struna kelner o nieprzeniknionym wzroku traktował nas bardzo uprzejmie, ale i pobłażliwie. W odróżnieniu od stałych bywalców był zawsze nienagannie ubrany, przemykał między brudnymi stolikami niczym duch. Nie sposób było odgadnąć jego pochodzenia, ale jedno było pewne – urodził się w czasach Interzone. Tak o tych czasach pisał Burroughs: „Wszędzie napotyka się ludzi, którzy tu przydryfowali, ludzi w beznadziejnych sytuacjach, ludzi bez wyjścia, którzy czekają na propozycję pracy, na jakiś czek, wizę czy pozwolenie, które nigdy nie nadejdzie. Całe życie płynęli z pechowym prądem, zawsze wybierali niewłaściwy szlak (…) Nikt w Tangerze tak naprawdę nie jest kimś, na kogo wygląda. Poza fałszywymi uchodźcami na Socco Chico są prawdziwi uchodźcy polityczni z Europy, Żydzi z hitlerowskich Niemiec, hiszpańscy republikanie, asortyment kolaborantów z Vichy i innych miejsc, zbiegli naziści. Miasto jest pełne niewyraźnych Europejczyków, którzy nie posiadają stosownych dokumentów, aby móc pojechać gdzie indziej”.
Pogłoski mówiły, że w tej części medyny nadal działy się szpiegowskie rzeczy, prawie jak w tanich kryminałach i uroczych ramotkach, kręconych w latach 50., np. My Favorite Spy. Dzięki reputacji miasta oplecionego pajęczynami wywiadów Tanger pojawił się w aż dwóch filmach bondowskich, SPECTRE zrekrutowało tutaj Reda Granta, zabójcę polującego na Bonda w From Russia with Love, tutaj też Bond ścigał Brada Whitakera w nakręconym ćwierć wieku później filmie The Living Daylights. Do miasta zawitał również inny legendarny agent, Jason Bourne: scena pościgu z Ultimatum Bourne’a intensywnością przebiła tę z Incepcji. Grany przez Matta Damona Bourne umawia się z Nicky Parsons w Gran Café de Paris, kolejnym miejscu o międzynarodowej sławie. Wpadliśmy tam na chwilę – było to bodaj najlepiej zachowane miejsce ze starych czasów, funkcjonujące do dziś w niemal niezmienionym kształcie. I chyba jedyne, w którym czuć było ten charakterystyczny kolonialny klimat, tak doskonale ujęty w filmowej adaptacji Pod osłoną nieba, zwłaszcza w scenie, w której Port Moresby opowiada przy stole swój niepokojący sen, czemu przysłuchuje się siedzący pod ścianą narrator, grany zresztą przez Paula Bowlesa. Ale sam Bowles wolał przesiadywać w Café Hafa, przyklejonej do stromego klifu kawiarni z niemal stuletnim rodowodem, z której rozciąga się zniewalający widok na Cieśninę Gibraltarską. Było to też ukochane miejsce The Rolling Stones, którzy wpadali tam palić hasz – do dziś zresztą, jak się przekonaliśmy, można tę używkę zamówić do stolika. Kelner, który przyniósł nam skręta grubości kciuka, oznajmił nam z pewnym podnieceniem, że mamy ogromne szczęście – tuż obok nas za chmurką dymu siedział bowiem mr Mohamed Boussaïd – marokański minister ekonomii i finansów. Café Hafa leżała na granicy światów – między biedną medyną i najdroższą dzielnicą miasta. Był stąd rzut beretem do absolutnie luksusowych willi na Vieille Montagne – w jednej z nich Alan Sillitoe napisał Samotność długodystansowca.
Posiadłość polskiego artysty Tomka Kawiaka, który był naszym tangerskim przewodnikiem, leżała nieopodal. Wcinaliśmy rzodkiewki z solą, popijając je winem i słuchaliśmy opowieści. 72-letni Kawiak był w znakomitej formie i zdołał nam pokazać kilka miejsc, w które nie trafilibyśmy bez jego pomocy. To dzięki niemu trafiliśmy do centrum DARNA, zarządzanej przez Mounirę Bouzid El Alami instytucji, pomagającej między innymi tangerskim kobietom i dzieciom. Była to jedna z najlepiej zorganizowanych placówek opieki społecznej, jaką widziałem w życiu – organizuje się tam konkretne kursy zawodowe (na miejscu można kupić m.in. rękodzieła), jest dostęp do komputerów i Internetu, teatr, własne czasopismo, internat dla dzieciaków i świetna, tania restauracja (Restaurant de la Maison Communautaire Es Femmes). Kawiak zaprowadził nas również do galerii Border, niezależnej miejscówki położonej tuż przy hotelu El Muniria, w którym Burroughs pisał Nagi lunch, a Kerouac Desolation Angels. Galeria niczym nie różniła się od tych, które miałem okazję widzieć w Europie: surowe, niemal fabryczne wnętrze, świetne obrazy, niezłe instalacje, wino, hasz, muzyka i osprejowane szablonami kible. Kawiak wkrótce nas opuścił, zostaliśmy z Omarem i jego kolegami, gadając o sztuce i polityce. Wprawiliśmy Omara w zakłopotanie tylko raz, prosząc go o pokazanie nam El Munirii – wydawał się zaskoczony, że interesuje nas bitnikowski skansen. Od hotelu bardziej interesujące okazało się jego otoczenie, typowe wysypisko gruzu i śmieci, ostateczny znak przejęcia terenu przez deweloperów. Bezkształtne klockowate bloki podchodziły coraz bliżej. Zaledwie kilkaset metrów dalej popadała w ruinę jeszcze jedna legendarna tangerska instytucja – Gran Teatro Cervantes, w którym występowali m.in. Enrico Caruso, Lola Flores i Carmen Sevilla. Teraz było to miejsce – dosłownie – zabite dechami.
Tego wieczoru jak zawsze wróciliśmy na Petit Socco. Tak o tym miejscu pisał Truman Capote: „Bardzo wiele czasu spędza się na Petit Soko, położonym u stóp kasby placu zarzuconym kawiarniami, który na pierwszy rzut oka wygląda na miniaturową wersję Galerii w Neapolu, lecz gdy przyjrzeć mu się z bliska, nabiera charakteru tak groteskowo indywidualnego, że nie można go zasadniczo porównać z żadnym miejscem na świecie. Nie ma takiej godziny w dzień czy w nocy, kiedy Petit Soko nie byłoby zatłoczone; Broadway, Piccadilly, wszystkie takie punkty zaznają spokojniejszych chwil, lecz małe Soko dudni całą dobę. A już dwadzieścia kroków dalej człowiek znika w mglistych oparach kasby; zjawy wypływające z tych mgieł we wrzawie i zgiełku Soko są naprawdę widowiskowe; to plac paradny dla prostytutek, skład dla handlarzy narkotyków, oraz ogródek szpiegowski; jest to również miejsce, gdzie niektórzy zwyczajniejsi ludzie przychodzą na wieczorny aperitif”. Zamiast aperitifu czekała na nas miętowa herbata, alkohol podawano w Maroku wyłącznie w hotelach i droższych restauracjach, które nas zbytnio nie interesowały. Placyk tętnił życiem, tylko raz zdarzyło mi się zobaczyć go opustoszałym i było to w ostatnim dniu pobytu, kiedy wylądowałem tam o szóstej rano po całonocnej podróży z Marrakeszu. Pod bramą hostelu spali zmęczeni handlarze, Berber handlujący papierosami pieczołowicie otwierał paczki gauloises’ów, nieśmiertelny kelner z Café Al Manara trwał na posterunku w swojej śnieżnobiałej koszuli. Bistro, w którym się odżywialiśmy, było jeszcze nieczynne. Można tam było zamówić najprostsze z możliwych śniadanie – pyszny chleb z masłem, zwany khobz, msemen – niezwykle sycące naleśniki, smarowane najczęściej serkiem topionym czy dietetyczną bombę – ogromną jajecznicę pływającą w tłuszczu. Żegnając się z Tangerem, poszedłem na uliczkę, na której Terence Spencer zrobił jedyną fotografię Jane Bowles idącą pod ramię ze swoją marokańską kochanką Cherifą, która zniszczyła jej życie. Kiedy się poznały, Cherifa miała mniej niż 20 lat. Była niepiśmienną chłopską córką, handlującą zbożem, opisywaną jako dzikie, władcze stworzenie, wcielenie Gorgony o bujnych włosach. Ale na fotografii tego nie widać, zasuszona Jane trzyma pod ramię Cherifę w nikabie i czarnych okularach. Idą wśród roześmianych dzieciaków, Cherifa przodem, z pochyloną głową. Dzieciaki, które spotkałem w tym miejscu, wyglądały tak samo jak te z fotografii. Wróciłem na placyk, zdusiłem głód szklanką miętowej herbaty, siedziałem i chłonąłem – po raz ostatni podczas tej podróży – atmosferę miejsca.