W cyklu KRYTYK(A) W SIECI o opinie na temat kondycji krytyki w dobie Internetu, blogosfery i portali społecznościowych pytamy przedstawicieli różnych dziedzin kultury, także aktywnych krytyków – w ubiegłym tygodniu prezentowaliśmy nasz wstęp oraz komentarz Marcina Adamczaka na temat krytyki filmowej, a teraz zachęcamy do lektury tekstu Filipa Szałaska, z którym wkraczamy w obszar krytyki muzycznej.
Redakcja O.pl
Forma przetrwalnikowa
Dzień zaczyna się od przejrzenia linków do płyt, które „udostępniły się” w nocy. Potem, podczas odsłuchu nowych streamów i bandcampów, pisze się o nich notkę na Facebooku. Następnie czas na opis jakiegoś albumu na blogu lub w serwisie płytowym. Po opublikowaniu tekstu podłączamy do komputera urządzenie, na którym słuchaliśmy właśnie zrecenzowanej muzyki, by ją definitywnie usunąć i zastąpić kolejną. W takim właśnie rytmie toczy się aktywność współczesnego krytyka. Nie starcza czasu na lekturę innych autorów, na zagłębienie się w słuchany materiał, a w końcu na jakiekolwiek przeżycie, przy czym bezustannie ma się świadomość, że przeżywać trzeba. Pierre Bourdieu wskazuje na „tendencję do tego, by uniwersalną miarą osiągnięć intelektualnych ustanawiać te formy działalności umysłowej, do których twórcy są zmuszani warunkami pracy (na przykład techniki fast reading i fast writing będące często obowiązującym prawem produkcji i krytyki dziennikarskiej)”. Tempo, tempo i jeszcze raz tempo.
Dzięki Facebookowi treści są kolportowane prędzej niż kiedykolwiek. W sieci można publikować obszerne teksty, ale musi ich być coraz więcej, bowiem w dowolnej chwili każdy może paść ofiarą mema z prezydentem. Zapowiedź publikacji może zebrać więcej lajków niż ona sama. Nie ma sprawiedliwości. Niczego nie da się przewidzieć ani ocenić. Ewaluacja jest niemożliwa, bo jeśli akurat panuje nieurodzaj na śmieszne koty, to nawet najgorszy tekst może zebrać masę polubień i odwrotnie. W takich warunkach bezstresowo mogą pisać tylko autorzy, którym się płaci, i którym nie zależy na jakości własnych tekstów. Zazwyczaj to jedne i te same osoby. Reszcie zostaje publikowanie notek na Facebooku. Prowadzenie fan page’a jest dzisiaj czymś w rodzaju stażu. Wartość autora mierzy się liczbą „fanów”, nawet jeśli stracił z oczu cel swojej praktyki oraz przyjemność ze słuchania – i polecania – muzyki. Fan page funkcjonuje jako etap terminowania, niestety bezcelowy, ponieważ nie prowadzi do żadnego awansu.
Udzielanie rekomendacji stało się czynnością kompulsywną, nie wiadomo przez kogo narzuconym obowiązkiem, czymś, z czym koniecznie trzeba „cisnąć”, byle do przodu. Na pierwszy rzut oka fan page równa się powrotowi do czasów sprzed masowego dostępu do Internetu. Autor pełni rolę kolegi, który jako jedyny na osiedlu miał modem i nagrywarkę. Prosiło się go o zapełnienie siedmiuset megabajtów czymś wartościowym, odmiennym od tak zwanej „papki z MTV”. Tu analogia się kończy. Rzeczy dopiero wtedy zyskują na wartości, gdy zestawimy je z czymś, co jest ich pozbawione. Jeśli ktoś rozprowadzał CD z „Radiohead i Sigur Rós”, to robił to – mniej lub bardziej świadomie – przeciwko ofercie muzycznej mass mediów, które długo nie mogły zlokalizować i przechwycić trendów na tyle oddolnych, że ich dystrybucja ograniczała się do płytek, krążących z rąk do rąk. Odtwarzając mp3 zgrane do kilkunastu folderów, było się jeszcze słuchaczem poszukującym, a fan page jest tylko jednym z wielu fan page’y. Jego ramy są za ciasne, żeby pomieścić osobowość.
Notki na Facebooku są naturalnie ulotne, ale spora recenzja, w której napisanie włożyło się nieodpłatnie swój wolny czas, równie szybko zmienia pozycję na „jedynce”, wędrując coraz to niżej i niżej pod naporem publikacji redakcyjnych kolegów, a kiedy z tej „jedynki” zniknie, nikt jej już nigdy nie przeczyta. Materiały publikowane w serwisach płytowych odchodzą w niebyt po dwóch dniach. Ich autorów kojarzą z nazwiska tylko znajomi. Portale, które otworzyły polski Internet na pisanie o muzyce rozrywkowej, są aktualizowane niemal codziennie, layout jest regularnie odświeżany, atrakcji jest co nie miara, a redakcje zrzeszają czasem kilkadziesiąt osób…, dostarczając absolutnego zera emocji zarówno samym sobie, jak i czytelnikom. Trwa mrówcza praca przesuwania treści z góry na dół strony. Internet sobie, czasopisma sobie. Żaden z nowych magazynów muzycznych nie ukazuje się w wersji elektronicznej, mimo iż stworzenie zdatnego do użytku pliku .pdf jest kwestią paru kliknięć w programie do edycji składu. Trudno to zrozumieć, ale wygląda na to, że polska krytyka muzyczna nie chce zataczać kręgów szerszych niż dotychczas.
To skutki traumy, której krytyka jako kolektyw poszczególnych autorów, nie potrafi zidentyfikować, a co dopiero przezwyciężyć. Przez około dziesięć lat naszej obecności w polskim Internecie kręcimy się w kółko, borykając się z deficytami, których nie da się przeskoczyć bez diametralnej zmiany samoświadomości. Poza nielicznymi wyjątkami krytyka muzyczna istnieje dziś w formie przetrwalnikowej, ograniczona do podstawowych funkcji: rekomendowania płyt, streszczania kontekstów etc. Co dwa–trzy lata pojawia się widmo ostatecznej dewastacji… Jeszcze się nie urzeczywistniło, ale ciągłe zagrożenie obniża samoocenę i tylko na pozór wzmaga instynkt przetrwania, w rzeczywistości prowadząc do fatalizmu. Krytyka muzyczna nie wierzy, że ma cokolwiek do powiedzenia i wątpi we własną sprawczość. Uznaje samą siebie za praktykę służebną i przejściową. Ach, gdybyż w końcu runęły wszelkie standardy… Moglibyśmy swobodnie wyolbrzymiać swoje zasługi, tak jak do dzisiaj mityzujemy starą „Machinę” czy „Brum”.
Moglibyśmy też nie wyrzucać już sobie migania się od porządnego tekstu. Nie zajawki, nie kopii materiałów prasowych, lecz tekstu, jedynego środowiska, w którym krytyka ma szansę się spełniać. Ci z nas, którzy ograniczają swoją aktywność do fan page’a albo publikują od lat ten sam tekst, nie są cytowani, nie mówi się o nich i nie mają kulturotwórczego wpływu. W tej ważnej kwestii nic się nie zmieniło. Jeśli doszło do zmiany medium, to odbyło się to bez wpływu na istotę zjawiska. W krytyce liczył się, liczy i będzie się liczyć tylko tekst. Tekst, który odsłoni autora i poprzez to odsłonięcie pozwoli mu reprezentować mniejszą lub większą liczbę czytelników, identyfikujących się z nim lub mu wrogich. Wystarczy o tym przez chwilę pomyśleć, żeby dać sobie spokój z klikalnością, webwritingiem, stylebookami, lajkami… Wszelkie utyskiwania należy jednak poprzedzić zachętą do wyrozumiałości. Internetowa krytyka muzyczna jest w gruncie rzeczy sierotą. Przez ostatnie lata udało się nam zrobić tyle, ile mogą dokonać dzieci bez opieki dorosłych.
Sam przedmiot naszego zainteresowania jest niejasny. Weźmy termin „współczesna muzyka rozrywkowa”. Większość płyt, o których się dzisiaj pisze, nie jest sensu stricto rozrywkowa, wręcz przeciwnie. To, co teraz cieszy się naszym zainteresowaniem, parę lat temu uznano by za eksperymentalne. Holly Herndon, Áine O’Dwyer, Sarah Davachi, Jahiliyya Fields, nieskończone szeregi projektów awangardowych powinny być dyskutowane wspólnymi siłami, może z udziałem akademików. Ci jednak ograniczają swoje zainteresowania do kompozycji i nagrań sprzed pół wieku albo wcześniejszych, zamykając się na współczesny dyskurs oraz kształtujące go/kształtowane przez niego media. Autorytety, które mogłyby złagodzić skutki transferu krytyki muzycznej z papieru do Internetu (i – jak się być może okaże – z powrotem) oraz pokrzepić młodych intelektualnym obyciem oraz wewnętrzną spójnością, wycofały się z pisania o muzyce, dając do zrozumienia, iż nie uważają Internetu za miejsce odpowiednie dla poważnego dialogu.
Polska krytyka muzyczna nie dysponuje wsparciem instytucjonalnym. Nie ma mowy o panelach dyskusyjnych czy konferencjach z prawdziwego zdarzenia, brak zatem warunków do wymiany doświadczeń. Wygląda na to, że nikt – muzykolodzy, historycy i teoretycy literatury, kulturoznawcy – krytyką się nią nie zajmuje. A sami krytycy praktycznie w ogóle nie czytają. Próbują tworzyć teksty poświęcone zjawisku, które uznaje się za skrajnie trudne lub nawet niemożliwe do opisania, mając za sobą niemal wyłącznie szkolne lektury. Nie komentuje się książek muzycznych, chyba że napisali je sprawdzeni autorzy, prezentujący przewidywalną wizję dziennikarskiej rzetelności (vide wynoszony pod niebiosa Simon Reynolds). Zamiast tego próbowano kreować kanony światowej i polskiej muzyki popularnej, ale listy dekady czy wszech czasów osiągnęły skutek przeciwny do zamierzonego. Świat – i muzyka, jako jego część – jest przygodny, subiektywny, wieloznaczny, niesymetryczny… Konsensus w sprawie kanonu równa się zniwelowaniu jednostkowego doświadczenia, które powinno być podstawowym źródłem interpretacyjnej aktywności krytyka.
Jesteśmy architektami własnych słabości. Wznieśliśmy rozchwierutane konstrukcje, które naśladują niejasno pojmowane wzorce. Obsługa tych prowizorek prowadzi do paraliżującego przeświadczenia, iż krytyka nie ma już sensu. Niewielu autorów – po tym jak własnoręcznie umieścili się w ramach poniżającego wyobrażenia na temat własnej pracy – stać na nonkonformizm czy metarefleksję. Zbyt często krytyk muzyczny nie wie dziś kim jest, czym jest dla niego muzyka, po co i dla kogo pisze. Działa z dnia na dzień. Bardzo rzadko nadarza się okazja do wyrażenia wątpliwości na łamach poczytnych serwisów, ale z drugiej strony krytycy nie starają się jej sobie stworzyć. Nie wiedzą, co myśleć na swój temat, ani nie mają oczekiwań wobec własnego położenia. Tu i ówdzie pojawiają się głosy frustracji, lecz nie docierają do adresatów, czyli między innymi czasopism lub ogólnotematycznych portali, które sprawiają wrażenie zamkniętych klubów, korzystających tylko z usług znajomych freelancerów – osób piszących niewiele, źle, ale będących pod ręką. Ich pracę weryfikują czytelnicy oraz inni autorzy, których nikt nie słucha. Krąg się zamyka, a dzień zaczyna od przejrzenia linków do płyt udostępnionych w nocy.