Tytuł owej antologii obił mi się o uszy, zanim jeszcze dwutomowy zbiór trafił w moje ręce. Pomyślałem wówczas, że znowu ktoś będzie tropił charakter pewnej lokalności, ustanawiał mentalne granice tego, co skojarzyć można z jakąś regionalną formułą. By oddać Lublinowi, co lubelskie… Bardzo się myliłem. Czytam antologię Lublin – miasto poetów przygotowaną przez Bogusława Wróblewskiego i wiem już, że nie chodziło o to, by zaprezentować, jak Lublin i okolice odbijają się w literaturze, jak są przez najciekawszych poetów ukazywane. To nie zbiór tekstów o Lublinie, a raczej wybór autorów z miastem związanych; wybór dokonany bez intencji szukania opisów miejsca i lokalnego kolorytu.
I tak wyprostowawszy niewłaściwie zakrzywioną perspektywę, jako zamiłowany prowincjusz (prowincjonalista?) mogłem się nawet wzruszyć tym fragmentem wstępu, który w uroczy sposób sytuuje Lublin „zaraz po Krakowie w czołówce polskich miast”. Bywa, że tak samo i z podobną czułością umieszczam sobie Wrocław zaraz po Warszawie, a w przypływie silniejszych uczuć także Wałbrzych, Kłodzko i Nową Rudę. Tak to już na prowincji mamy. Nieznane jest mi żadne lekarstwo na te kompleksy. Odłożywszy żarty na bok, wypada stwierdzić, że Bogusław Wróblewski nie przesadził zbytnio z tezą o „niezwykłym klimacie sprzyjającym formowaniu talentów poetyckich”. Rzeczywiście w ostatnich latach młody Lublin poetycki jakoś bardziej doszedł do głosu, stając w jednym szeregu z dynamicznie rozwijającymi się Łodzią czy Wrocławiem. Ambicją redaktora było jednak ukazanie na jednym planie wielu pokoleń lubelskich twórców, stworzenie panoramy ogarniającej wczoraj i dziś poezji w Lublinie.
Przyjrzyjmy się zasadom tworzenia owego obrazu. Redaktor wspomina, że bezpośrednią inspiracją były cotygodniowe prezentacje autorów w kąciku poetyckim weekendowego wydania lubelskiej „Gazety Wyborczej”. Od stycznia do listopada 2008 r. w ramach cyklu zatytułowanego właśnie „Lublin – miasto poetów” przedstawiono 44 poetów. Wcześniej zaś Wróblewski na tych samych łamach przybliżał dokonania najmłodszych lubelskich wierszopisów w cyklu „Zaułek poetów”. Działo się to na przełomie lat 2004 i 2005 i zaowocowało publikacją w formie almanachu. A więc antologia, którą mam w ręce, nie powstała przypadkiem. Stanowi zwieńczenie trwającego kilka lat procesu selekcji, owoc konsekwencji i uporu redaktora. Życzyłbym każdemu miastu czy regionowi w Polsce kogoś takiego jak Wróblewski. Byleby tylko owi wyimaginowani redaktorzy mieli z czego wybierać. Bo Wróblewski właśnie miał. Książka sprawia wrażenie bogatej. Tyle w niej języków, osobowości, różnorodnych postaw twórczych.
W gazecie przedstawiono 44 twórców, w antologii mamy ich łącznie 56. W tomie pierwszym znalazły się wiersze 30 autorów urodzonych przed 1958 r., natomiast w tomie drugim utwory 26 poetów młodszych, urodzonych po roku 1957. To świetna okazja, by prześledzić, jak zmieniały się poetyckie obyczaje, jak dojrzewały twórcze światopoglądy. Już pierwsze, pobieżne obserwacje dotyczyć mogą chociażby języka, który z rozrzutnego, rozemocjonowanego i ekspresyjnego stawał się bardziej rzeczowy, wyważony. W lubelskiej literaturze działo się dokładnie to samo, co w całej polskiej liryce. Zdaję sobie sprawę z mglistości tej tezy, dlatego szybko przejdę do konkretów, przykładów indywidualnych praktyk poetyckich ukazanych w publikacji. Od razu zaznaczam, że subiektywizm, z którym zazwyczaj nie potrafię sobie poradzić, i tym razem dojdzie do głosu: niektóre propozycje zainteresowały mnie na tyle, aby o nich wspomnieć, inne zaś nie. Ale takie są prawa antologii, która ma nakarmić wielu głodnych różnymi rodzajami potraw. Wracam więc do własnego menu. Jednak żeby do niego wrócić, muszę zanurzyć się we wspomnienia. Dotyczą lat 70. i budzących się zainteresowań literackich. W czytywanych wówczas czasopismach, głównie w „Nowym Wyrazie”, szukałem wierszy Pawła Gembala. Krótkie, powściągliwe, o ukrytym głębszym znaczeniu budziły chęć naśladowania. Tym bardziej że widywałem, jak zdobywały nagrody na rozmaitych konkursach poetyckich. Debiutant chciał podczas nich wypaść jak najlepiej, starał się więc naśladować nagradzanych i wyróżnianych. A wśród nazwisk laureatów często powtarzały się jeszcze dwa inne: Kawałko i Frączek. Nie zdawałem sobie sprawy, że autorów tych łączy regionalna, lubelska, więź. Dotarło to do mnie wyraźnie, gdy obok „Radaru”, „Na przełaj”, „Poezji” czy „Miesięcznika Literackiego” zacząłem czytać „Kamenę” (gdzie natrafiłem na „egzotyczne” utwory Tadeusza Kwiatkowskiego-Cugowa) i bez opamiętania słać do redakcji straszliwe wierszydła. Widocznie nie tylko je wysyłałem, bowiem w słowniku biobibliograficznym Polscy pisarze i badacze literatury przełomu XX i XXI wieku pod hasłem „Maliszewski” znajduje się taki oto fragment: „w 1978 debiutował jako krytyk literacki w tygodniku «Kamena» (nr 18)”. Dalibóg, zupełnie tego nie pamiętam.
Tak więc pierwszymi tomami lubelskich autorów, jakie stały na mojej półce, były: Tam w nas chcąc nie chcąc i Sytuacje Pawła Gembala, Polowanie z nagonką i Spacer po linie Zbigniewa Włodzimierza Frączka, Moje wesołe miasteczko Mariana Janusza Kawałki oraz To właśnie światło jakie już nieprześcignione Piotra Kobielskiego-Graumana. Nie będę ukrywał, że ze wzruszeniem wróciłem do wierszy tych autorów z mojej młodości. Szczególnie że jeden z nich zdążył przed śmiercią we wstrząsający sposób zapisać swoje odchodzenie (Paweł Gembal), a drugi zrobić karierę. Mam tu na myśli Mariana Janusza Kawałkę, w którego notce biograficznej pojawia się informacja o nagrodach (o czym nie wiedziałem), jakie autor otrzymał za swe pierwsze tomy. Były to kolejno: Nagroda Józefa Czechowicza, Nagroda „Głosu Nauczycielskiego”, Nagroda Anny Kamieńskiej. Na podstawie zamieszczonych w tomie liryków możemy powiedzieć, że na dobrym poziomie utrzymuje się także twórczość Piotra Kobielskiego-Graumana. O jego krótkich, gęstych utworach autor noty interpretacyjnej Bogusław Wróblewski pisze, że „za pomocą precyzyjnie dobranych językowych narzędzi wyrażają niepewność mówiącego podmiotu odnośnie jego funkcjonowania w świecie”.
Wracając do menu i do dań dla mnie głównych, muszę uzupełnić listę. Kogo jeszcze wtedy, w czasach owej mitycznej młodości, z obecnych w antologii autorów czytałem? Należy dorzucić trzy nazwiska: Waldemar Michalski, Dominik Opolski, Wacław Oszajca. Obok wielkich prawodawców poetyckiego słowa czytało się i tych mniejszych, ważnych dla mnie nie tylko z poczucia prowincjonalnego pobratymstwa. Ale pewnie i to miało dla debiutanta jakieś znaczenie.
Powiem szczerze, że o niektórych pisarzach, których teksty umieszczone zostały w zbiorze, usłyszałem po raz pierwszy. I chyba ostatni – dla nich błogosławieństwem okazała się zasada „tylko dwa wiersze”. Przy innych nowo odkrywanych odczuwało się niedosyt. Któż mnie tak szczególnie zainteresował? Bez przesady z zachwytem. Raczej chodzi o odkrycie czegoś dla siebie, chwilową zadumę, intymne połączenie się na moment. Wspomnę tu o wierszach Ewy Mazur, Urszuli Jaros, Henryka Kozaka. I o Polowaniu w Discovery Adama Kulika.
Lektura drugiego tomu lubelskiej antologii przeniosła mnie w inny wymiar. Nie chcę powiedzieć, że dwie lubelskie epoki literackie różnią się jakością, że chodzi o coś w rodzaju wyjścia z dołka i zbliżenia się poziomem do krajowych centrów lirycznych. Absolutnie nie ma o tym mowy. Po prostu jako czytelnik znacznie ożywiłem się przy wierszach młodszych autorów. Podziałał na mnie inny rodzaj energii. Podziałało inne podejście do języka. Młody poeta jeszcze wierzy w sprawczą moc słowa, daje z siebie wszystko, ryzykuje. Owszem, z wysokości przeżytych lat można sobie nieraz z niego dworować, ale to jednak on jest nadzieją świata. A w tym przypadku – nadzieją lubelskiej literatury. Przy czym twórców zaprezentowanych w drugim tomie należy dla przejrzystości obrazu podzielić na dwie grupy – tych urodzonych w latach 60. oraz zdecydowanie młodszych, o których ostatnio głośno w ogólnopolskim życiu literackim. Jeśli chodzi o pierwszą grupę, najbardziej rozpoznawalną postacią jest Eda Ostrowska, poetka o oryginalnej wyobraźni i wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju, języku. Szanuję jej dorobek, będący dla mnie przez długie lata symbolem odmienności i „dziwności” lubelskiej liryki, ale nie znajduję w nim niczego dla siebie. Jakże ubolewam, że pozostaję głuchy na owe rymy i quasi-ludowe przyśpiewki. To już bliżej mi do twórczości Andrzeja Niewiadomskiego, którego Niebylec swego czasu mocno przeżyłem i odebrałem jako zapowiedź istotnych zmian w języku współczesnej liryki. Skoro jestem przy tej grupie autorów, powinienem jeszcze wymienić Artura Chlewińskiego, Marka Danielkiewicza, Jacka Guza, Krzysztofa Guzowskiego, Andrzeja Samborskiego, Elżbietę Wichę-Wauben. Zupełnie oddzielnie można potraktować twórczość Marka Andrzejewskiego, Jana Kondraka, Marcina Różyckiego i Barbary Stępniak-Wilk, którzy znani są w Polsce przede wszystkim ze swych wartościowych pod względem literackim piosenek. Kto wie, czy ich działalność w domenie poezji śpiewanej nie jest dla niektórych odbiorców najbardziej rozpoznawalnym towarem eksportowym lubelskiej poezji.
Jeśli chodzi o mnie, nadzieje pokładałem (i nadal pokładam) w twórcach wchodzących do literatury na przełomie XX i XXI w. oraz trochę później. W tej grupie poetów wskazuję Annę Marię Goławską, na której wiersze z przyjemnym zaskoczeniem natknąłem się kiedyś w internecie. Potem na pewno czytałem coś autora przedstawionego w antologii jako Rafał Mieczysłavsky. Natomiast do tej pory nie znałem poezji Grzegorza Korby, Marty Jedliczko, Joanny Pawłat, Aleksandry Zińczuk, Adama Marczuka, Wojciecha Dunina-Kozickiego, Ewy Solskiej. I jeszcze Marcin Czyż – jak dla mnie małe odkrycie; przy tej prezentacji chciałoby się więcej. Dwa utwory tylko zaostrzyły apetyt. I wreszcie ostatnia fala, godnie w tej publikacji reprezentowana przez twórcę o nazwisku obecnie najgłośniejszym. Chodzi o Kamila Brewińskiego, docenianego na różnych forach i przez różne gremia. Niezwykle oryginalny talent – i znów dwa wiersze to za mało. Na szczęście mogłem sobie doczytać resztę w tomie Clubbing. Tak samo znałem wcześniej (i pozostawałem pod jego wrażeniem) zbiór Badland Grzegorza Jędrka. Sądzę, że i o nim jeszcze usłyszymy. I pewnie też o Mateuszu Grzeszczuku i Rafale Rutkowskim. Ten ostatni (jak wcześniej Brewiński) został zauważony przez wrocławskie Biuro Literackie i właśnie znalazł się w finale projektu „Połów 2014”; kto wie, czy nie zaowocuje to wydaniem zauważalnego w skali ogólnopolskiej tomu poetyckiego.
W Lublinie rzeczywiście coś się dzieje – ciągłość poetyckich pokoleń została zachowana, a młodzi dochodzą do głosu i zyskują znaczenie w sposób niemal podręcznikowy. Przyznam, że z początku podśmiewałem się w duchu z emfazy Bogusława Wróblewskiego, umieszczającego lubelską potęgę poetycką tuż za Krakowem. Po przeczytaniu antologii i przemyśleniu mogę tylko z pokorą jego zdanie o tamtejszych talentach powtórzyć: „one rodzą się tu po prostu na (Czechowiczowskim) kamieniu”.