Najbardziej zaskakującą cechą 2014 roku w polskim kinie jest to, jak bardzo różnił się on od roku poprzedniego. Jednocześnie nie sposób powiedzieć, iż rok 2013 był fantastyczny, a ten niedawno miniony fatalny lub odwrotnie. Po prostu – rok 2013 był dobry, a 2014 niezgorszy, a jednocześnie lata te były od siebie zupełnie różne.
Po roku 2013 pozostały nam co najmniej dwa-trzy dzieła, o których z niemałym prawdopodobieństwem wyrokować można, iż dostąpią „długiego trwania” w historii polskiego kina. Z całą pewnością los ten czeka Idę, niewykluczone, iż również – upieram się – nie ustępującą jej Papuszę oraz Drogówkę Smarzowskiego. Rok właśnie miniony żadnego takiego dzieła nie pozostawia. Jednocześnie rok 2013, a przede wszystkim druga jego połowa, to sezon frekwencyjnych klęsk rodzimego kina. Rok 2014 odwrotnie, sami Bogowie Palkowskiego przyciągnęli do kin więcej widzów niż wszystkie polskie filmy wprowadzone do kin jesienią i zimą roku 2013. W całym 2013 roku jeden film przyciągnął do kin nieznacznie ponad milion widzów (Drogówka), a jeden do granicy tej się zbliżył (Wałęsa. Człowiek z nadziei). W roku 2014 dla odmiany jeden tytuł przekroczył dwa miliony widzów (Bogowie), a na dwa sprzedano dobrze ponad milion biletów (Miasto 44 i Jack Strong). Te trzy frekwencyjne hity, gdyby dorzucić do nich Pod Mocnym Aniołem Smarzowskiego oraz jakikolwiek z ubiegłorocznych filmów traktujących o Powstaniu Warszawskim, zdobyły mniej więcej tylu widzów ile wszystkie 43 polskie tytuły wprowadzone do kin w roku 2013 razem wzięte.
Wniosek płynie stąd prosty: rok 2014 przyniósł w Polsce renesans kina gatunków, nader pozytywnie przyjęty przez rodzimą widownię. Do opisanych wyżej różnic, pozwalających zupełnie inaczej sytuować dominantę kina polskiego i daleko idącą, a trudno wytłumaczalną innym czynnikiem niż przypadek, zamianę na przestrzeni krótkiego czasu, dodać można dwie różnice pomniejsze. Po Drogówce wydawało się, że czego nie dotknie się Wojciech Smarzowski, to zamienić się musi w kinematograficzne złoto. Rok 2014 przynosi jego pierwszy od średniometrażowego debiutu z połowy lat 90. wyraźnie słabszy film (Pod Mocnym Aniołem), za który, o ironio, doceniony został przez konsekwentnie dotąd lekceważące jego dzieła jury festiwalu w Gdyni. Ponadto rok 2013, z delikatnie szkicowanym, czarno-białym światem Idy i Papuszy zdawał się znaczyć koniec grubo ciosanego kina politycznego. Tymczasem sezon następny przynosi Obywatela oraz Obce ciało, gdzie zamiast czarno-białej faktury obrazu tytułów z 2013 roku, widzimy dla odmiany czarno-biały, ideologią przesycony świat, z rolami dobrych, złych i brzydkich rozpisanymi bez żadnych wątpliwości.
Renesans kina gatunków
Interesujących przykładów kina gatunkowego w ubiegłym roku moglibyśmy wskazać kilka: rok w kinach otworzył szpiegowski thriller Jack Strong, jesienią, już po festiwalu w Gdyni, w kinach oglądać mogliśmy także dramat wojenny Miasto 44, kryminał Jeziorak, bio-pic Bogowie, a na premierę czeka jeszcze pokazywany na festiwalu thriller Fotograf. Filmy te są dość podobnej klasy: nie wybitne, lecz bardzo solidne, o nader przyzwoitym poziomie rzemiosła. Prasowy dyskurs oraz preferencje publiczności uszeregowały je sytuując na szczycie Bogów, a na biegunie przeciwnym Jeziorak, który w kinach obejrzeli nieliczni.
Swego czasu Władysław Pasikowski posłużył się w jednym z wywiadów rzeczywiście często nasuwającym się porównaniem, stwierdzając: „Polskie kino jest w identycznej sytuacji jak polska piłka nożna. 136. miejsce na świecie”. Poświęcony postaci Ryszarda Kuklińskiego Jack Strong przekonuje jednak, że z pewnością nie jest aż tak źle. Trzymając się futbolowej analogii stwierdzić można, iż polska kinematografia jawi się mniej więcej tak, jak rodzima reprezentacja w najlepszych futbolowych okresach ostatniego ćwierćwiecza: gdzieś na granicy światowej drugiej i trzeciej dziesiątki. Pasikowski zdaje sobie sprawę z atutów historii Kuklińskiego oraz z własnych budżetowych ograniczeń. W sukurs przychodzą mu niekiedy filmowe realia: nie jesteśmy obecnie w stanie nakręcić na ulicach Warszawy pościgu samochodowego jak z najnowszej amerykańskiej superprodukcji, ale pościg fiatami 125p po zaśnieżonej socjalistycznej stolicy już tak, bo naturalnie rozgrywa się on w nieco innym tempie. Widać też, że autor Krolla z uwagą oglądał Szpiega. Dobitnie przekonuje o tym choćby scena sylwestrowej zabawy pracowników MON-u, sprawiająca wrażenie transpozycji bożonarodzeniowej sceny z filmu Alfredsona. Chwała Pasikowskiemu za to, że korzysta z najlepszych wzorców w kinie gatunku ostatnich lat; porównanie inscenizacji tych dwóch scen pokazuje jednak, że analogia do polskiego futbolu nie jest wydumana. Garść niuansów sprawiła, iż nie udało się pokonać granicy dzielącej film bardzo solidny od wybitnego. Zabrakło kilku niekonwencjonalnych rozwiązań inscenizacyjnych, dozy przewrotności, paru soczystych dialogów i ciętych ripost. W efekcie pozostała solidna poprawność.
„Dorastając, zaczytywałem się fantastyką, grałem w Warhammera, oglądałem kreskówki anime. Teraz swoją optyką patrzę na świat. Nie mizdrzę się do widza, tylko przepuszczam przeszłość przez siebie” – opowiadał Komasa w jednym z niedawnych wywiadów. Młody reżyser nakręcił wysokobudżetowe widowisko historyczne, nasycone jednak jego indywidualnym stylem i estetycznymi upodobaniami. Od czasów frekwencyjnego sukcesu debiutanckiej Sali samobójców utarło się przekonanie, iż jest to twórca obdarzony szczególnym wyczuciem potrzeb młodzieżowej widowni. I dla niej właśnie Miasto 44 zdaje się być przede wszystkim adresowane, stając się niewątpliwie najbardziej udaną z ekranowych historycznych czytanek, które oglądaliśmy w ostatnich latach.
Film trzydziestotrzyletniego Komasy stanowi imponujący popis pirotechniczny i inscenizacyjny, widomy znak aktualnych możliwości realizacyjnych polskiego kina. Jego mankamenty są innej, niż u Pasikowskiego, natury. Otóż kino polskie, w aspekcie technicznym skutecznie i konsekwentnie od lat się modernizujące, jest w stanie zaoferować dziś twórcy narzędzia europejskiej klasy. Mamy już filmowe armaty (jeśli ktoś zechce je sfinansować), problemem jest jedynie to, że wciąż najczęściej nie wiadomo do kogo i w jakim celu z nich strzelać. Słabość ta jest ewidentna w Mieście 44. Niedostatki dramaturgii wynikające z konstrukcji fabuły, w której poszczególni bohaterowie rzucani są w kolejne części miasta, można jeszcze tłumaczyć jako próbę ukazania chaosu powstańczych wydarzeń. Bardziej kłopotliwie jest całkowite désintéressement młodego reżysera wobec szerszego wymiaru powstania. Po siedmiu dekadach od swego wybuchu wciąż pozostaje ono tematem dyskusyjnym i ważkim. Najlepiej świadczy o tym fakt, że należy do nader nielicznych spornych kwestii w polskim dyskursie publicznym, których nie sposób wpisać w bardzo prosty podział między lewicę a prawicę. Wątki rewizjonistyczne i krytyczne względem powstańczego zrywu zaczęły bowiem pojawiać się ostatnio po stronie konserwatywnej. Komasa nie zabiera swoim filmem głosu w dyskusji. Ma oczywiście do tego pełne prawo. Tym samym jednak ogranicza kulturowy rezonans swojego filmu. Ponownie jak w przypadku Jacka Stronga, choć z innych powodów, film Komasy nie zdołał sforsować granicy między obrazem dobrym a wybitnym.
Skazę nosi też inny z dwóch najciekawszych ubiegłorocznych filmów o tematyce powstańczej i AK-owskiej, powstałe na podstawie cyfrowo zrekonstruowanych fragmentów kronik Powstanie Warszawskie. Nawiasem mówiąc wspomniana tematyka była w roku ubiegłym niezmiernie żywotna. W zasadzie niemal każdego miesiąca można było pytać w kasie kina: jaki film o Powstaniu państwo aktualnie grają? Kiedy z ekranów schodziło Powstanie Warszawskie, na premierę czekało już Miasto 44, a w sklepach można było kupić na DVD ostatnią adaptację Kamieni na szaniec, natomiast ze sklepu tego wracając oglądać w mieście billboardy reklamujące kolejny sezon Czasu honoru. Powstanie Warszawskie jest ponownie przykładem rewelacyjnej, najwyższej klasy pracy przedstawicieli filmowych rzemiosł, tym razem odpowiadających za rekonstrukcję obrazu. Niestety efekt w dużej mierze popsuty został nachalnie narzuconą ramą fabularną oraz infantylnymi, irytującymi oraz fatalnie podanymi dialogami dwójki braci – bohaterów filmu, dobiegającymi z offu. W wielu momentach, zamiast wzruszenia czy wrażenia obcowania z duchami w zaciemnionej sali, widzowi towarzyszyła dokuczliwa myśl: czy nie można wreszcie tego offu wyłączyć? Pozostaje mieć skromną nadzieję, że być może opcja taka będzie dostępna w wydaniu DVD, co znacząco pomogłoby temu filmowi.
W odróżnieniu od innych tegorocznych przykładów kina gatunkowego, uwagi publiczności nie przyciągnął Jeziorak, ciekawy debiut Michała Otłowskiego – osadzony w mazurskiej scenerii stylowy kryminał. Jedynym z atutów filmu, przydającym całości fotogenicznego uroku i budującym sugestywny klimat całości, są znakomite, w mgły i szarości spowite, zdjęcia Łukasza Gutta. Słabością debiutanckiego filmu okazują się nie tyle, przez krytykę wskazywane, liczne wątki sprawiające wrażenie zaczerpniętych z uniwersum skandynawskiego kryminału oraz amerykańskich seriali, ile pewna konwencjonalność i przewidywalność fabuły. Niemal od początku wiemy, którzy chłopcy są źli, a którzy dobrzy, kto coś ukrywa, wikła tropy i niejedną plamę ma na sumieniu. Mimo to jednak ogląda się Jeziorak bardzo dobrze i na przyszłe filmy Otłowskiego czekać można z nadzieją, zwłaszcza gdyby udało się reżysera tego skojarzyć z jakimś utalentowanym scenarzystą. Natomiast czekający dopiero na premierę w szerokiej dystrybucji, choć pokazywany już w Gdyni, Fotograf Krzystka jest thrillerem skutecznie trzymającym widza w napięciu. Kluczowym dla pozytywnego odbioru tego filmu jest przy tym „zawieszenie niewiary” względem istotnej przypadłości bohatera, determinującej bieg fabuły. Cóż to za przypadłość – nie zdradzajmy, gdyż kinowa premiera czeka nas w styczniu.