W tym roku obyło się bez kontrowersji wokół werdyktu jury – mocne wskazanie Bogów połączyło odczucia krytyki i festiwalowej publiczności.
Cieszę się z tego werdyktu. Chyba nikt nie może mieć po festiwalu poczucia, że nastąpiło tu jakieś przekłamanie, kontrowersje czy nieszczęśliwy wybór. Bogowie wygrali i Złote Lwy, i Nagrodę Dziennikarzy, i Nagrodę Publiczności. Zaraz po pokazie w Teatrze Muzycznym rozległa się siedmiominutowa owacja, a po wyjściu z kina ludzie mówili, że od wielu lat marzyli o takim polskim filmie.
W konkursie głównym od lat dominowało kino artystyczne, autorskie. W tym roku dało się jednak zauważyć chęć opowiadania historii konwencjonalnie, według znanych schematów: kryminalnych, biograficznych, wojennych. Możemy mówić o narodzinach polskiego kina gatunkowego?
Po każdym festiwalu wielu krytyków tworzy na podstawie tego chwilowego momentu wielką ekstrapolację. Tymczasem nie da się rozciągać filmów z jednego roku do rozmiarów całej tendencji. Owszem, w tym roku dominowały filmy gatunkowe, ale jako historyk filmu apeluję: nie mówmy jeszcze o tendencji, bo orzekanie jej po jednym festiwalu jest złudne. Trzeba byłoby tu wziąć pod uwagę dłuższą perspektywę czasową – okres co najmniej pięcioletni. Moim zdaniem nadal brakuje w Polsce silnego kina gatunków, nad czym ubolewam.
W jednym z pierwszych wywiadów udzielonych po nominacji powiedział pan, że w polskim kinie brakuje panu też „polskiego busa”.
Chciałbym po prostu zobaczyć na ekranie współczesną Polskę, Polskę rozwarstwień klasowych, taką, jaką widzę, podróżując polskim busem między Gdynią a Warszawą i Warszawą a Krakowem. Polskę karczm o egzotycznych nazwach, z niby-strzechami i kostką bazaltową w obejściu. Z jednej strony galerię handlową, z drugiej – budkę z kebabem. I ludzi: tych, którzy udają klasę średnią, a także tych, którzy nawet nie mają pieniędzy, żeby ją udawać. Chyba najważniejszym zjawiskiem społecznym, jakie dotknęło nas w ostatnich 15 latach, jest ponadmilionowa emigracja – wielki temat, nadal w kinie praktycznie nieobecny.
Zrezygnował pan w tym roku z „Panoramy” jako sekcji filmów, które były za słabe, żeby dostać się do konkursu głównego. Zastąpił je pan „Innym spojrzeniem”.
Na „Panoramie” ciążyło odium sekcji filmów, które się nie dostały – i tyle. W tym roku starałem się więc, żeby pojawiła się w niej jakaś myśl programowa. I moim zdaniem te cztery filmy, które były pokazywane w ramach „Innego spojrzenia”, coś łączy: pewien duch eksperymentatorstwa i wycieczka w taki rejon kina, którego zazwyczaj w Polsce nie obserwujemy. Nawet jeżeli one nie zawsze dopinają swego, pozostają ciekawymi propozycjami. Jednocześnie są to filmy, które według mnie miałyby małe szanse w konkursie głównym. One po prostu grają w trochę innej lidze. Podobnie jest na przykład w Cannes, gdzie obok konkursu jest „Un Certain Regard” – i te dwie sekcje się dopełniają, tworząc wspólny hologram kina. „Inne spojrzenie” cieszyło się w tym roku powodzeniem, ale myślę, że pewnie jeszcze kilka lat minie, zanim twórcy przyjmą do wiadomości mój pomysł i to, że być w tej sekcji to żadna ujma.
Jury konkursu głównego pozostało międzynarodowe, choć już w mniejszej proporcji.
Gdynia to jednak festiwal narodowy i ważne, żebyśmy rozmawiali tu o sobie: o tym, gdzie jesteśmy, dokąd zmierza nasze kino. Nie chcę negować tej roli, ale nie musimy koniecznie przeglądać się w zwierciadle świata, żeby wiedzieć, kim jesteśmy. Musimy być też jednak na ten głos otwarci. I moim zdaniem ta proporcja: jedna trzecia do dwóch trzecich – bo tak układał się w tym roku udział jurorów z zagranicy wobec tych z Polski – jest zdrowa.
Jak, poza składem jury, „umiędzynarodawiać” Gdynię? Jak sprawić, by była promocyjnym kołem zamachowym naszego kina?
Jest na to tylko jeden sposób: zapraszać gości. A kiedy już do nas przyjadą, pokazywać im najciekawsze rzeczy – pójdą, zobaczą i być może zaproszą nasze filmy dalej w świat. W ten sposób działa cały organizm życia festiwalowego. Muszę też powiedzieć, że to, co z prowincjonalnego punktu widzenia wydawałoby się minusem Gdyni – czyli fakt, że są tu tylko polskie filmy – z perspektywy zagranicznego dziennikarza wyróżnia ten festiwal. Na świecie jest bowiem wiele festiwali, które pokazują kino międzynarodowe – i one się do siebie upodabniają, tracą swoją tożsamość. Dlatego zagraniczni goście byli pod wrażeniem tego, że cała nasza impreza jest zrobiona pod kątem kina narodowego. W tym roku Gdynię odwiedzili m.in. szefowie festiwali w Edynburgu, szefowa festiwalu w Dublinie, a także szef brytyjskiej firmy Second Run, która na DVD, w odnowionych cyfrowo wersjach i na światową skalę, wydaje filmy nieobecne dotąd w zachodnim obiegu. Na tym festiwalu obejrzał Żywot Mateusza [1967, W. Leszczyński], zachwycił się nim i napisał mi, że chce wydać jego międzynarodową edycję.
Co w tym roku w Gdyni, pana zdaniem, najbardziej się udało? Które pana pomysły już chwyciły?
Myślę, że udały się sekcje „Inne spojrzenie” i „Skarby kina przedwojennego”. Na filmach przedwojennych frekwencja była większa, niż się spodziewałem. Według mnie dobrą decyzją było także pokazanie Potopu Redivivus na otwarcie festiwalu. Wskazanie na starcie jednego z filmów konkursowych zawsze jest bowiem trochę niezręczne. A pokaz Potopu okazał się bardzo emocjonalny. Film zebrał też sporo pozytywnych recenzji dziennikarzy zagranicznych, czego się nie spodziewałem – myślałem, że jest zbyt hermetyczny.
A co wymaga jeszcze dopracowania?
Trzeba nadal pracować nad zainteresowaniem wydarzeniami towarzyszącymi – promocjami książek, dyskusjami panelowymi, warsztatami. Bo festiwal to nie tylko konkurs i emocje wokół tego, jakie filmy się w nim znalazły, ale też spotkania, podczas których rozmawiamy o ważnych dla nas sprawach.
Dowartościował pan także Konkurs Młodego Kina – wprowadzając do niego ostrzejszą selekcję i przenosząc go do bardziej eksponowanego Teatru Muzycznego.
I już pierwszego dnia, na porannych pokazach, były komplety. Dotarły do mnie sygnały, że środowisko młodych reżyserów poczuło się na tym festiwalu milej widziane i bardziej docenione. Najbardziej ucieszyły mnie zaś słowa Chrisa Fujiwary, szefa festiwalu w Edynburgu, który powiedział, że rzadko zdarza mu się uczestniczyć w konkursach filmów krótkometrażowych o tak wysokim poziomie.
Spotkałem się z opinią, że fakt, iż tak mocno zaakcentował pan podczas tej edycji przeszłość i przyszłość polskiego kina, może świadczyć o tym, że jego teraźniejszości nie uważa pan za najciekawszą.
Skupiam się na przeszłości i przyszłości dlatego, że uważam, iż na teraźniejszość mam najmniejszy wpływ – bo ona już się dzieje, jest wokół nas. Możemy mieć jednak wpływ na przyszłość, a moim zdaniem klucz do jej wzmacniania leży właśnie w uwypuklaniu przeszłości. Sądzę, że w kulturze ciągłość i świadomość tradycji, a także czerpanie z niej soków mogą wydać owoce w przyszłości. Zerwanie tej ciągłości – a w polskiej kulturze była ona zrywana kilkakrotnie, i to na bardzo drastyczne sposoby – przynosi kryzysy. Naszym zadaniem jest więc jej odbudowywanie i pielęgnowanie.
Jakie są więc, pana zdaniem, najmocniejsze strony polskiego kina?
Mocną stroną polskiego kina jest to, że wyrasta z niesłychanie skomplikowanej i bogatej polskiej kultury. Mamy też bardzo dobrych aktorów – to jedna z ogromnych, ale wciąż nierozpoznanych sił naszego kina, którą podkreślali w tym roku właściwie wszyscy zagraniczni goście. Trzeci atut to na pewno system wspierania finansowego, który jest wyjątkowo przyjazny twórcom. To on sprawia, że mamy w ogóle możliwość organizowania takiego wydarzenia jak festiwal w Gdyni i że co roku można tu pokazać kilkanaście nowych produkcji, które widzowie chcą oglądać i o nich rozmawiać. Ten komfort zapewnia nam istnienie PISF-u, do którego można zwrócić się o, często dosyć hojne, dofinansowanie. Kiedy mówię o tym moim amerykańskim znajomym, słuchają tego jak bajki. Tam nie ma instytucji, do której niezależny, młody, debiutujący reżyser mógłby przyjść, położyć na stole projekt i poprosić o pieniądze na jego rozwinięcie. Niestety, ten dar – jak każdy – potrafi być marnotrawiony lub niedoceniany.
A słabości naszej kinematografii?
Wciąż kuleje u nas niestety strona wykonawcza, przede wszystkim development produkcyjny. Często projekty są pospieszane przez producentów, którym powinno zależeć raczej na ich doskonaleniu, rozwijaniu. Innym problemem jest niewielka liczba producentów posiadających wyrazisty filmowy gust i wiedzę. Moim zdaniem największa praca do wykonania leży więc teraz po ich stronie.
I dlatego podczas tegorocznego festiwalu zwracał pan uwagę właśnie na osobę producenta?
Producent jest odpowiedzialny za każdy aspekt filmu: musi być jednocześnie negocjatorem, wizjonerem, logistykiem i buchalterem. Mam wrażenie, że w polskim świecie filmowym czasami brakuje jednak dobrej komunikacji – zwłaszcza w młodym pokoleniu – między reżyserami a producentami. A byłoby dobrze, gdyby dobierali się oni w twórcze teamy, bo wtedy powstają najlepsze filmy.
Wprowadził pan też dla twórców warsztaty dotyczące tzw. pitchingu, czyli krótkiego i klarownego referowania swoich pomysłów.
Polscy twórcy nie do końca potrafią mówić o swoich projektach, ujmować je w takie kategorie, które będą czytelne pod każdą szerokością geograficzną. A to jest coś, co reżyser powinien potrafić wyrecytować obudzony o trzeciej w nocy. Te tematy to praca na lata, dlatego chcę je kontynuować w przyszłych edycjach. Trzeba też pamiętać, że festiwal to tylko pięć dni w roku, jest jeszcze 360 pozostałych. Mogę wskazywać pewne rzeczy, namawiać do nich, ale to musi zostać podchwycone przez samo środowisko.
Sukcesem Michała Chacińskiego było otwarcie festiwalu na widza – dzięki master classom i otwartym spotkaniom Gdynia przestała być tylko branżową imprezą. Chce pan to umacniać?
To jest właśnie moje myślenie o festiwalu: święto polskiego kina, w którym branżowość jest istotna – bo branża tworzy te filmy – ale to widz jest najważniejszy. Nie wyobrażam sobie, żeby osoba zainteresowana polskim kinem mogła wyjechać z Gdyni nieusatysfakcjonowana. W tym roku wydarzeń towarzyszących było niemal czterdzieści – o połowę więcej niż rok temu – a festiwal odwiedziło prawie 47 tysięcy widzów.
Ma pan już jakieś plany dotyczące przyszłorocznego, jubileuszowego, 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni?
Wiem na pewno, że będę chciał w szczególny sposób uczcić te 40 lat i wszystkie filmy, które do tej pory w Gdyni zwyciężyły. Chciałbym też, żeby był to festiwal aktorów polskiego kina, ale o szczegóły proszę mnie zapytać za jakiś czas.