Marcin Mindykowski: Pana poprzednik, Michał Chaciński, zrewolucjonizował festiwal w Gdyni i w powszechnej opinii osiągnął sukces: wizerunkowy, artystyczny, frekwencyjny. Trudno było przejmować po nim festiwal?
Michał Oleszczyk: Jestem człowiekiem pracowitym i ambitnym, więc nie traktuję tego jako trudności, tylko jako wyzwanie. Wiem, że poprzeczka ustawiona jest wysoko, ale będę starał się do niej doskoczyć.
Nie wszyscy jednak cenili jego radykalne zmiany. Po pierwszym konflikcie wokół ostrej selekcji filmów do konkursu głównego Jacek Bromski, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, powiedział, że „Chaciński byłby być może świetnym dyrektorem festiwalu w Wenecji czy Cannes, ale nie rozumie specyfiki Gdyni”.
Nie zgodzę się z Jackiem Bromskim. Szanuję dokonania Michała Chacińskiego, od lat jesteśmy zresztą kolegami i po moim wyborze nasze relacje się nie zmieniły. Wyznaję jednak zasadę, że w kulturze dojrzała zmiana – czyli taka, w której zastępujemy jedną kompetentną osobę inną, równie kompetentną – nie przynosi szkody, lecz korzyść. Trzymając się zaś cały czas jednego dyrektora, skazujemy się na jego wszystkie zalety, ale i wady.
Po ogłoszeniu pana nominacji najwięcej obaw dotyczyło tego, czy odstąpi pan od wprowadzonej przez Chacińskiego ostrej selekcji filmów kwalifikowanych do konkursu głównego. Rozumiał pan tę obawę?
Oczywiście. Ale od samego początku podkreślałem, że też zależy mi na selekcji. Wydaje mi się jednak, że w przypadku Michała kontrowersje budziła nie sama selekcja, ale styl, w jakim jej dokonywał. Dla wielu osób był on po prostu za ostry. Generalnie moje myślenie o festiwalu nie różni się znacząco od myślenia Michała. Sądzę jednak, że mamy różne temperamenty: ja jestem nastawiony bardziej na negocjacje i rozmowę, Michał – na starcie.
Potwierdzałoby to opinię, że po kadencji Chacińskiego w Komitecie Organizacyjnym doszło do głosu przekonanie, iż festiwal narodowy nie może być autorski. I że należy „zwrócić imprezę środowisku”, bardziej negocjować jej kształt z branżą filmową.
Do pewnego stopnia tak. Moim zdaniem niedobrze się dzieje, kiedy program festiwalu narodowego, tworzonego przez branżę, zmienia się w zbyt indywidualną propozycję dyrektora. Nieuniknioną tego konsekwencją jest tworzenie się niepotrzebnych antagonizmów. Uważam, że można wynegocjować ze środowiskiem taką listę, która nie wytworzy złej energii, a jednocześnie nadal będzie selekcją. I tak było w tym roku: do konkursu głównego zgłoszono 32 filmy, a zakwalifikowaliśmy 13.
Kiedy Michał Chaciński trzy lata temu obejmował w Gdyni dyrekcję artystyczną, miał pełne poparcie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej na nadanie festiwalowi – w tym również selekcji – autorskiego sznytu. Po trzech latach PISF wsłuchał się jednak w rozczarowane głosy reżyserów, których filmy nie dostały się do konkursu, i zmienił koncepcję festiwalu. Nie boi się pan, że ta niestałość organizatora nie wróży dobrze pana pracy w Gdyni?
Pytanie o tę zmianę jest pytaniem do PISF-u, nie do mnie. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że jestem człowiekiem honoru i jeżeli ktokolwiek będzie wywierał na mnie presję, która będzie dla mnie nie do zaakceptowania pod względem moralnym – odejdę z tej funkcji. Nic takiego się jednak do tej pory nie wydarzyło.
Kiedy w grudniu 2013 roku dość nieoczekiwanie, w obliczu wysokich notowań Michała Chacińskiego, wygrał pan konkurs na dyrektora artystycznego, „Gazeta Wyborcza” pisała, że to PISF szukał kontrkandydatów dla pana poprzednika.
– Rzeczywiście, to PISF zwrócił się do mnie z ofertą przygotowania propozycji programowej i przyjścia na rozmowę o pracę przed Komitetem Organizacyjnym.
Czy gdyby jednak nie propozycja PISF-u, sam ubiegałby się pan o stanowisko dyrektora artystycznego Gdyni?
– Trudno jest mi gdybać. Rozmawia pan z kimś, kto od wielu lat na różne sposoby aktywnie współtworzy kulturę filmową w tym kraju: promując ją za granicą, współorganizując pokazy polskich filmów w Dublinie i Nowym Jorku czy pracując przy festiwalu Off Plus Camera – najpierw jako jego szef, potem programer. Festiwale mam we krwi i wkładam w tę pracę całą swoją energię i wiedzę. Nie zdziwiło mnie więc, że otrzymałem taką propozycję.
Nie obawia się pan jednak, że został pan wybrany jako osoba – przynajmniej w oczach Komitetu – bardziej łagodna, bardziej podatna na branżowe naciski i gwarantująca kompromis z walczącym o swoje interesy środowiskiem filmowym?
– Kontrowersje mogłyby się pojawić, gdybym był figurantem: osobą bez wiedzy filmowej i doświadczenia festiwalowego. Ale – powiem nieskromnie – nie jestem taką osobą. Nie wiem jednak, co siedzi w głowach ludzi, którzy mnie wybrali. Ja robię wszystko, żeby Gdynia była jak najlepszym festiwalem – i moja praca powinna mówić sama za siebie.
„Demokratyzację” festiwalu miał zapewnić w tym roku Zespół Selekcyjny, który wybierał wraz z panem filmy do konkursu głównego. Znaleźli się w nim Andrzej Jakimowski, Katarzyna Klimkiewicz, Ryszard Lenczewski, Juliusz Machulski i Janusz Zaorski. Michałowi Chacińskiemu też doradzało jednak podobne ciało – wtedy pod nazwą Rady Artystycznej – w którym zasiadali prof. Marek Hendrykowski, Jakub Duszyński i Joanna Kos-Krauze. Na czym polega różnica?
Zespół Selekcyjny został wybrany przez Radę Programową, która liczy kilkadziesiąt osób. Ta piątka, którą pan wymienił, to zatem osoby, które cieszą się największym zaufaniem środowiska filmowego. Nie są to ludzie nominowani przez pojedynczą osobę, tylko wybrani w demokratyczny sposób. I myślę, że ma to pewne znaczenie. Tegoroczne negocjacje rozgrywały się między mną, Komitetem Organizacyjnym a właśnie Zespołem Selekcyjnym. Były spory, ale wszystko odbyło się „miękko”, w ramach cywilizowanej rozmowy. Myślę, że wybrana trzynastka jest reprezentatywna dla tego, co się działo i co będzie się działo w polskim kinie tego roku.
Pana zdaniem wyłonił się z niej jakiś dominujący temat, obraz polskiego kina?
To wyraźnie kino czasu kryzysu. W tych filmach widać to, co codziennie tak bardzo nas dotyka, co obecne jest w naszych rozmowach: kryzys wartości, kryzys ekonomiczny, w pewnym sensie także kryzys polityczny. W tej trzynastce nie było filmu beztroskiego, komedii, która zabierałaby nas poza kwestie społeczne.
W powszechnej opinii krytyków poziom festiwalu był jednak w tym roku słabszy niż w poprzednich latach, pisało się o „festiwalu stanów średnich”.
Wydaje mi się, że to był po prostu inny rok. Owszem, nie było takiego filmu jak Ida – arthouse’owego hitu, który zachwyciłby wszystkich – ale nie brakowało mocnych tytułów. Tuż po festiwalu do kin weszły dwa filmy – Miasto 44 i Bogowie – które były szeroko dyskutowane, zdobyły ogromną widownię, a publiczność reagowała na nie entuzjastycznie. Przed Gdynią byłem też na kilku festiwalach światowych prezentujących kino narodowe. I uważam, że na tym tle nie musimy mieć kompleksów, wypadamy naprawdę dobrze.