Z Moe Dunfordem, znanym z serialu «Wikingowie» rozmawiam podczas festiwalu w Berlinie. Aktor został wybrany jedną z Shooting Stars (wcześniej ten tytuł dzierżyli też Polacy, m.in. Mateusz Kościukiewicz, Jakub Gierszał, Agata Buzek i Agnieszka Grochowska) – czyli grupy najzdolniejszych i najbardziej obiecujących młodych europejskich aktorów. Moe Dunford znalazł się w tym gronie głównie za sprawą swojego mocnego fabularnego debiutu w filmie Terry’ego McMahona – «Patrick’s Day», opowiadającym historię schizofrenika Patricka przeżywającego niespodziewane pierwsze miłosne uniesienia. Tytuł ten można było zobaczyć w sekcji «Odkrycia» krakowskiego PKO Off Camera, a sam reżyser był gościem tego niezwykle popularnego festiwalu. Z Moe Dunfordem rozmawiam o statusie europejskiej gwiazdy, niespodziewanych sukcesach, szaleństwie filmowych festiwali i autografach na rachunkach z knajpy.
Magdalena Maksimiuk: Jak reagujesz na rosnącą popularność? Bycie w gronie najzdolniejszych młodych aktorów w Europie to ogromne wyróżnienie.
Moe Dunford: Czuję się trochę nierealnie, jeśli mam być szczery. To zainteresowanie mediów i widzów jest dość zabawne, jeśli pomyślę sobie, że jutro wrócę do domu i wszystko będzie tak, jak dotychczas, nic się szczególnie nie zmieni. Ciekawe, że niektórzy ludzie podchodzący po autograf mają znacznie lepsze zdjęcia mojej twarzy niż sam mam w domu. Prosiłem nawet, żeby mi jedno albo dwa dali, ale chcieli tylko podpis i to wszystko (śmiech).
Jak to się stało, że z grania drugo- i trzecioplanowych ról w Tudorach czy Grze o tron – bo te seriale też są w twojej filmografii, przesunąłeś się na pierwszy plan i to w tak mocnej i wymagającej produkcji jak Patrick’s Day?
Nigdy nie lekceważ ukrytej potęgi wojownika z włócznią numer 2 (śmiech)! W moim rodzinnym domu zawsze mnie uczono, że szanse są po to, by je wykorzystywać. Że nie można czuć się gorszym tylko dlatego, że ktoś inny zna więcej ludzi, że może więcej osiągnął. Każdy zasługuje na coś od losu – czasem ma się szczęście, czasem nie, ale zawsze trzeba ciężko pracować, by nie mieć sobie nic do zarzucenia. Poza tym ja zawsze mówię, co myślę, taki już mój irlandzki charakter. Przez wiele lat byłem bez pracy, tułałem się po castingach, planach różnych seriali. Był czas, kiedy nie mogłem się sam utrzymać. Moja szansa przyszła nagle i niespodziewanie – miałem okazję pracować ze znakomitą Kerry Fox, z reżyserem Terry’m McMahonem. Przede wszystkim jednak mogłem wcielić się w tą niesamowitą postać Patricka. Film miał premierę dopiero trzy dni temu w Irlandii (rozmawiamy na początku lutego – przyp. red.), a w Berlinie wśród tych fantastycznych talentów reprezentuję mój kraj i ten właśnie film. Korzystam z tego, ile tylko mogę.
Czym dla ciebie jest obecność na tak dużym festiwalu?
Wszystkie takie wydarzenia są bardzo ważne, tak samo wszelkie nagrody. Dzięki nim film zyskuje uwagę widzów i krytyków, jest zauważony w miejscach, w których nigdy by inaczej nie trafił do regularnej dystrybucji. Pokazywaliśmy Patrick’s Day na przykład na festiwalu Woodstock, gdzie dostaliśmy kilka nagród, ale najważniejsze dla nas jest zawsze uznanie publiczności. Okazuje się, że ta historia przemawia do widzów w Irlandii i za granicą, wszędzie jest rozumiana intuicyjnie. Otrzymujemy wyróżnienia za treść, za temat przewodni, nad którym się pochylamy – bo jest ważny i uniwersalny. W domu, w Irlandii, borykamy się z wieloma problemami społecznymi, są wśród nich choroby psychiczne, depresja, samobójstwa, to wzbudza ogromne emocje. Skoro rozmawiają o tym ludzie, to i sztuka zaczyna pewne zjawiska dostrzegać. Dlatego nasz film i obecność na festiwalach to swego rodzaju misja. Terry i cała ekipa nie odpuszcza, bardzo ciężko pracują, by Patrick’s Day mogło zobaczyć jak najwięcej widzów. Mam nadzieję, że film dotrze też do Polski (dotarł – mogliśmy zobaczyć go na festiwalu PKO Off Camera – przyp.red.).
A co dla ciebie jest najważniejsze podczas pokazów Patrick’s Day?
Najbardziej cieszą mnie spotkania z publicznością, kiedy mogą oni zadawać pytania i dzielić się spostrzeżeniami. Kilka takich się już odbyło i wiesz, na co zawsze czekam? Aż gdzieś tam z tyłu sali podniesie się w ciemności jakaś niepewna ręka i ten ktoś wstanie i po raz pierwszy w życiu publicznie, przy całej zapełnionej sali kinowej, opowie o swoim doświadczeniu z chorobą. Czasem to osoba chora, czasem jakiś członek rodziny. To są niesamowicie odważne osoby, a ich wyznania – bardzo wzruszające. Wszyscy milkną i słuchają, i rozumieją – utożsamiają się. Bo ostatecznie w każdym z nas jest taki Patrick: we mnie, w tobie, w tych wszystkich szalonych agentach prasowych, których mnóstwo się tu kręci. Nie trzeba daleko szukać.
Zagrałeś trudną i niezwykle wymagającą rolę Patricka, nie mając wówczas dużego doświadczenia.
Rzeczywiście, problemy zdrowia psychicznego to bardzo delikatna sprawa, więc z pewnością granie osoby chorej było nie lada wyzwaniem. Co więcej, w moim odczuciu, tacy ludzie nie zawsze są w filmach traktowani z należnym szacunkiem. Należy za to chyba szczególnie winić mainstreamowe Hollywood, które często pokazuje, że chorzy muszą się czegoś wstydzić, że są dziwni i niepokojący, jak na przykład Kathy Bates w Misery. Ostatnio jednak to się zmienia, świetnym przykładem jest Poradnik pozytywnego myślenia z Bradleyem Cooperem i Jennifer Lawrence. W Patrick’s Day główny bohater wstydzi się, bo strasznie podoba mu się Karen, ale wie, że nie może z nią być. Przyznaje się, że jest schizofrenikiem i ona nie robi z tego problemu. Zresztą, każdemu czasem zdarzają się momenty załamania – i co z tego! Jestem dumny z Patrick’s Day, bo pokazuje prawdziwych ludzi i ich problemy. Głównym jednak tematem jest dzisiejsze społeczeństwo i jego podejście do pewnych kwestii. Dla mnie najważniejsze w granej postaci było to, że choroba Patricka nie definiowała tego kim jest. To szalenie ekscytujące. Patrick walczył o miłość, o coś prawdziwego. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie on, gdyby nie wyskoczył do mnie z kartek scenariusza z pytaniem, czy bym go może nie zagrał. Musiałem walczyć o tę rolę, ale po swojej stronie miałem reżysera i dyrektorkę castingu – Rebeccę Roper, która pracowała też przy obsadzie Batman – Początek. Oni o mnie walczyli i jestem im bardzo za to wdzięczny.
Poza Patrick’s Day kolejne odcinki Wikingów – to dla ciebie całkiem udany sezon.
Tak, rzeczywiście, z Wikingami jestem już trzeci rok i to nadal świetna przygoda.
Czy kiedy zaczynałeś w tym serialu przewidywałeś, że będzie to tyle trwało?
Coś ty, w życiu! Teraz mój bohater Aethelwulf jest już w stałej obsadzie, szczególnie w tym sezonie jest wyraźnie widoczny. Bardzo mi się podoba kierunek, w jakim podąża ta historia. Jest świetnie napisana, dużo więcej tam wątków dotyczących mnie i mojego serialowego ojca, króla Ecberta. Walczę ramię w ramię z Wikingami, jestem bardzo dzielny (śmiech). Cały czas pozostaję też trochę „synkiem tatusia”, ufam mu bezgranicznie.
Trudno byłoby nie ufać ojcu Batmana! (Króla Ecberta gra odtwórca roli Thomasa Wayne’a z Batman – Początek, Linus Roache – przyp.red.)
Dokładnie! Ojciec Batmana! O tak – Aethelwulf, ogarnij się, Gotham cię potrzebuje! (śmiech)
Sam odgrywasz brutalne sceny walk w Wikingach?
Jasne, chyba dobrze mi idzie. Czuję się całkiem nieźle w scenach walki. Poza tym otuchy dodaje mi fakt, że kręcimy tam, gdzie Mel Gibson robił Braveheart – w Górach Wicklow, praktycznie na moim podwórku.
Rzeczywiście, Góry Wicklow i Dolina Glendalough są bardzo malownicze, nic dziwnego, że zjeżdżają tam ekipy filmowe z całego świata.
Fajnie się tam mieszka. Część zdjęć powstawała tam, a część w studiu Ashford. Kiedy tylko dostałem rólkę w Wikingach wydawało mi się, że to będą przyjemne dwa dni zdjęciowe i koniec. Wyszło z tego już kilka lat. Nie narzekam.
Czy aktorstwo to to, co chciałbyś robić już zawsze? Może wolałbyś zostać na przykład stolarzem?
O rany, fajnie byłoby zrobić sobie jakiś mebel, ale nie sądzę, że chciałbym się tym zająć zawodowo. Chcę się przede wszystkim cały czas uczyć aktorstwa od najlepszych. Bardzo dużo nauczyłem się od Terry’ego. Bardzo dużo na planie Wikingów. Z Patrick’s Day dopiero zaczynam swoją karierę, to mój pierwszy film pełnometrażowy. Ale pewnie nie byłbym tak pewny siebie i zrelaksowany, gdybym nie miał tylu wspaniałych ludzi wokół siebie, którzy mnie tak wytrwale wspierają. Nie mogę nie wspomnieć o cudownej Kerry Fox, bardzo wiele jej zawdzięczam. Pamiętam szczególnie tą jedną przełomową scenę w Patrick’s Day, kiedy grałem załamanie nerwowe. Kerry przyszła wtedy na plan, chociaż nie musiała i okazała mi ogromne wsparcie. Dobrze wiedziała jak to jest, przecież blisko dwadzieścia pięć lat temu grała coś podobnego u Jane Campion w Anioł przy moim stole. Podeszła do mnie wtedy, widziała, w jakim jestem stanie – całkowicie roztrzęsiony, obolały, cierpiący. Podeszła i okryła mnie szlafrokiem i trzymała w objęciach, dopóki się nie uspokoiłem. Niesamowicie intensywne przeżycie. Ale oczywiście bywały i zabawne momenty, nie tylko takie – i całe szczęście. To chcę właśnie robić już zawsze. I uczyć się od najlepszych.
Oczekujesz jakiegoś specjalnego przyjęcia czy traktowania w swoim rodzinnych mieście?
Coś ty – w przeciwieństwie do tego szaleństwa, w którym bierzemy tutaj udział, w moim rodzinnym mieście prawie nikogo to nie obchodzi. Po premierze Patrick’s Day jedna – słownie JEDNA – osoba poprosiła mnie o autograf, i to na rachunku z knajpy za kufel Guinnessa.
Nie ma co narzekać, bardzo szlachetny rachunek!
(śmiech) Zgadzam się. W domu jest jednak zupełnie inaczej. Wracam tam do mojego syna i najbliższych, oni nie trzymają moich zdjęć i nie chcą żadnych podpisów.