W wywiadzie Pisarze powinni mieć pojemne kosze Zbigniew Masternak powiedział:
„Wydaje się, że ktoś kto dostaje Nike, jest już prawie noblistą. To nieprawda. W rzeczywistości Nike nie ma żadnego znaczenia. Wprawdzie sto tysięcy złotych może się przydać na pół mieszkania, a laureat może się ewentualnie podzielić z krytykami, którzy go nominowali. Mówię o realiach. Tak samo jest z Noblem. Gdy pierwszego Nobla w dziedzinie literatury otrzymał Sully Prudhomme, pokonał samego Lwa Tołstoja. […] W Polsce nadawanie nagród literackich wiążę się z wprost bezczelnym koniunkturalizmem. Trochę się z tego nabijam. Dostałem kilka nagród i za każdym razem wiedziałem, że tę nagrodę dostanę. Jedna z nagród kosztowała mnie czternaście kieliszków Żubrówki”.
Czy z nagrodami literackimi rzeczywiście jest tak źle – a jeśli tak, to dlaczego i czy w ogóle można coś z tym zrobić? Poniżej prezentujemy wypowiedź Pawła Brzeżka, a tutaj Macieja Jakubowiaka.
Redakcja O.pl
Literacka nagroda Nobla, Nagroda Pulitzera, Goncourtów, Goethego czy Cervantesa, a w Polsce – Fundacji im. Kościelskich, Nike, Paszport „Polityki” czy Literacka Nagroda Gdynia. Co roku przyznawane są dziesiątki, jeśli nie setki mniej lub bardziej znaczących nagród w dziedzinie literatury. W Polsce mamy ich kilkanaście, jeśli brać pod uwagę tylko najważniejsze, ale właściwie prawie każdy osiedlowy dom kultury przyznaje swoją, co chyba świadczy o tym, że łatwiej jest zdobyć literacką nagrodę, niż napisać dobrą książkę. Przynajmniej statystycznie.
Ten nadmiar narzuca się sam i przypomina mi jednego z najsmutniej zabawnych pisarzy, jakiego znam – czyli Rolanda Topora. W jednej ze swoich ostatnich powieści, Balu na ugorze, opisuje groteskową sytuację przyznania literackiej nagrody przez średniej wielkości niemieckie miasto. Nominacja przypomina łapankę uliczną, a nagrodę dostanie ten, kto zgodzi się ją odebrać. Ostatecznie bohater Topora (lub sam autor) zgadza się przyjąć specyficzne wyróżnienie: „Artyście jest potrzebne, by od czasu do czasu jakieś miasto zrobiło doń przyjazny gest. I zachęciło czekiem…”[1].
Ubiegłoroczny skandal związany z przyznaniem Literackiej Nagrody Nike, ujawniający łóżkowo-towarzyską konstelację zależności, rządzącą mechanizmami przyznawania tej nagrody, sprawił, że zaczęliśmy się zastanawiać nad samą instytucją nagrody literackiej. Jak idea nagradzania najlepszych, najlepiej rokujących lub po prostu najciekawszych twórców ma się do rzeczywistości opartej na układach i bezpardonowej walce o granty, wyróżnienia, nagrody i medialną obecność? O tym, że literatura została urynkowiona, wiemy doskonale i już właściwie nikt z tym zjawiskiem nie walczy ani tym bardziej nie polemizuje z listą bestsellerów. Czy musi to jednak także oznaczać, że wartość nagrody literackiej wyraża się jedynie w jej wysokości i potencjale marketingowym?
Właściwie tak. Nagrody literackie, których przyznanie uzależnione jest od opinii szanownych członków jury, dobieranych według klucza pozycji i uznania w literackim środowisku, siłą rzeczy skazane są na elitarność, hermetyczność i kolesiostwo. Od wieków wiadomo, że najszybsza droga na salony elity prowadzi przez łóżko lub znajomości – ciężko natomiast dostać się tam wprost z ulicy, nawet jeśli legitymujesz się prawdziwym talentem (a czasami – zwłaszcza jeśli talentem przewyższasz przeciętność). Tradycyjne nagrody literackie muszą więc być z zasady skażone właśnie taką, tradycyjną przecież wadą – pozycją elitarnej siły i brakiem demokratycznego wyboru.
To właśnie brak transparentności, brak określonych kryteriów wyboru jest największym problemem kapituł przyznających nagrody literackie. Tam gdzie nie ma jasnych zasad, tam rządzi polityka – a wraz z polityką pojawia się walka ambicji, wpływów, frontów i koterii. W takim wypadku zwycięzcą często nie jest najlepszy, ale ten, który wybrany został według niejawnego klucza wewnętrznego konsensusu. A więc w praktyce – kandydat posiadający najsilniejsze zaplecze zwolenników albo ostatecznie ten, który ma najmniej wrogów.
Druga kategoria konkursów literackich opiera się na zasadzie plebiscytu, w którym to czytelnicy wybierają zwycięzcę. Wprawdzie możliwość ta wydaje się idealna – zasadza się bowiem na demokratycznym wyborze odbiorców – jednak i ona nie jest wolna od wad, z których podstawową jest oczywiście jej… demokratyczność. Lud bowiem również nie wybierze najlepszego, ale najprawdopodobniej – najpopularniejszego. Nagroda taka zostanie więc przyznana ulubieńcowi publiczności, a nie od dzisiaj wiadomo, że twórcy najważniejsi i najwybitniejsi często uderzają w dobre samopoczucie swoich czytelników, narażając się przy tym na wrogość i skazując na zrozumienie dopiero przez „późnego wnuka”.
W zależności od metody wyboru nagrody literackie są więc obciążone błędem hermetyzmu lub populizmu. Albo przyznawane są w wyniku niejasnych politycznych układów, albo są po prostu statystyczną średnią, utrwalającą prymat przeciętności. Najczęściej jednak są niestety wynikiem zachowawczego wyboru, polityki, która nakazuje wybrać bezpiecznie, tak żeby nikomu się nie narazić. W ten właśnie sposób literacki Nobel najczęściej wędruje do twórców stojących już nad grobem, bo daje to pewność, że później nie będzie z tego skandalu.
Rzecz jasna nie zawsze przyznanie nagrody to jedynie pusty gest, przyjacielskie poklepywanie się po plecach czy też triumf przeciętności. Najbardziej prestiżowe nagrody nadal otwierają drzwi i pomagają w zdobyciu nowych czytelników, czasami nawet są jedyną szansą na kontynuowanie twórczości czy w ogóle na rozpoczęcie kariery. Idą za nimi bowiem kontrakty wydawnicze, stypendia, nowe znajomości i kontakty – także w tym pozytywnym sensie (intelektualnym, twórczym).
Kiedy w 2013 roku Ziemowit Szczerek zdobył Paszport „Polityki” za Przyjdzie Mordor i nas zje, był właściwie nikomu nieznanym autorem o dziwnym imieniu. Dzisiaj, dwie książki później, jest felietonistą „Polityki” (najczęściej czytanego tygodnika opinii) i autorem przewodnika po Polsce w stylu gonzo, co jest sporym osiągnięciem jak na zaledwie dwanaście miesięcy.
Wśród autorów nadal bardzo popularne są konkursy literackie, a to z powodu kojarzących się ze zwycięstwem w nich aurą sukcesu i obietnicą możliwości. Z drugiej strony organizowanie konkursu i fundowanie nagrody przynosi organizatorowi prestiż mecenasa, należy więc oczekiwać raczej mnożenia się podobnych inicjatyw. Jest to zresztą zgodne z duchem czasów – w końcu wszelkie programy typu talent show cieszą się obecnie niesłabnącą popularnością, co chyba świadczy o tym, że zapanowała swoista „moda na sukces”. Stawanie w szranki w tego typu wydarzeniach nie tylko umożliwia zdobycie nagrody i uznania – ale też czasami jest właściwie jedyną możliwością zaistnienia. Demokratyzacja literatury – za sprawą Internetu przeniesiona na kolejny poziom – oznacza bezwzględną walkę o zdobycie uwagi odbiorcy w szalonym chaosie informacyjnym, walkę, w której na równych prawach startują zdolni twórcy i grafomanii (ci ostatni często wspierani przez krzykaczy z internetowych kółek wzajemnej adoracji i wszelkiej maści hejterów, atakujących co zdolniejsze jednostki „dla zasady”). Jak to wpływa na jakość? To oczywiście pytanie retoryczne.
Żyjemy w czasach wszechogarniającej konkurencji, także w dziedzinie literatury, a dotychczasowy intymny proces twórczy coraz częściej jest procesem online, dostępnym dla wszystkich zainteresowanych i komentowanym na bieżąco. Zjawiska te sprawiają, że również sposób poddawania ocenie musi się zmieniać. Podobnie jak krytyka literacka, której punkt ciężkości przenosi się z dyskursu akademickiego na dziennikarstwo obywatelskie i która przestaje być zarezerwowana jedynie dla profesjonalistów, nagrody literackie również będą musiały na nowo zdefiniować swoje miejsce w ekosystemie literackim. Jedno jest pewne – szansę na przetrwanie mają jedynie te nagrody, które utrzymają swój prestiż i realny wpływ na kształtowanie gustów i wyborów czytelniczych. Literacki Nobel wprawdzie nadal sprzedaje całe nakłady dodruków dzieł swoich laureatów, ale coraz częściej traktowany jest z przymrużeniem oka, jako werdykt grupy starszych panów (chociaż akurat ten stereotyp jest nieco krzywdzący), którzy wyżej cenią zaangażowaną literaturę obyczajową, bo są w stanie ją zrozumieć, niż odważne eksperymenty literackie, które ich przerastają.
Paradoksalnie awantura z przyznaniem ubiegłorocznej nagrody Nike pokazuje, że polskie realia także i w tym aspekcie odstają mocno od zachodnioeuropejskich. Bo u nas akurat literatura jest jeszcze w stanie wzbudzać emocje. Chociaż w tym przypadku reguła „nieważne, co mówią, ważne, żeby po nazwisku” niekoniecznie działa na korzyść rodzimego środowiska literackiego.
- R. Topor, Bal na ugorze, Katowice 2010, s. 220.↵