Dojechałem, wysiadłem, znalazłem polecany w przewodniku tani hotel, zjadłem polecaną w przewodniku włoską pizzę, przyprawianą pustynnymi ziołami, przyrządzaną przez Włocha, który wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z boiska Juventusu. Poszedłem na centralny plac Al-Mouahidine, zwieńczony czymś w rodzaju wieży ciśnień, wyrastającej znad hotelu Bab Sahara, powłóczyłem się po miasteczku, zajrzałem do obleganej przez turystów kazby Taourirt. Warzazat był najlepiej zorganizowanym i najbardziej kosmopolitycznym miejscem, jakie widziałem w Maroku, przerastającym pod tym względem nawet Tanger. Chmary taksówek i busików kursujących wzdłuż głównej arterii. Sklepy i kawiarnie na każdym rogu. Miks wszystkich plemion i narodowości, żyjących ze sobą w niewymuszonej zgodzie, brak wyczuwalnego w Tangerze napięcia. Była to po prostu zamożna i zadbana oaza, żyjąca z filmów i turystyki, napędzana pracą ludzi z doliny.
Serce Warzazat biło jednak poza centrum. Oddalone o kilka kilometrów Atlas Film Corporation Studio to największe studio filmowe na świecie, choć większość jego terenów to pustynia, z której wyrasta ośnieżona grzywa Atlasu Wysokiego. I to dla tej niekończącej się spalonej równiny, z której wyrastało kilka dekoracji – przełamana na pół łódź z Ben-Hura i Jerycho – warto tu było przyjechać. Przemykając w potwornym słońcu, łapałem cień i wpatrywałem się w przestrzeń, nie mogąc oderwać wzroku. To było właśnie to miejsce, które w Pod osłoną nieba Port chciał pokazać Kit i pod wrażeniem którego zaczynają się kochać na skałach, ale nie do końca im to wychodzi; moment, w którym Port zaczyna umierać, choć tyfus dopadnie go wiele dni później. Na wszystkich zdjęciach, które tam zrobiłem, niebo jest jednolite i jasne, choć zapamiętałem je jako granatowe.
Wiesz – powiedział Port, a jego głos brzmiał nierealnie jak zwykle po długim milczeniu w zupełnie cichej okolicy – niebo jest bardzo dziwne. Często mam wrażenie, że to twarda skorupa, która chroni nas od tego, co jest za nią.
Kit lekko zadrżała.
– Od tego, co jest za nią.
– Tak.
– Ale co jest za nią?
– Chyba nic. Tylko ciemność. Absolutna noc.
Czas powoli się kończył, wróciłem między zwiedzających, obejrzałem z różnych stron fantastycznie podniszczone scenografie, pośmiałem się, kiedy przewodnik rzucił w nas styropianowym kamieniem. Teren był na szczęście niewielki, więc z filmu do filmu przemykało się błyskawicznie, groteskowy odrzutowiec z Klejnotu Nilu, stupa z Kundun, pałac Cezara z Kleopatry, mały labirynt chałupek, który bywał medyną, afgańską wioską i slumsami Jerozolimy, po których chodził Jezus i odprawiał te swoje cuda. Wszystkie repliki w stanie postępującego rozkładu, pustynia i turyści robią swoje, a zwłaszcza Polacy, trafiłem na małą grupkę próbującą połamać, co się tylko dało, na co zresztą przewodnik nie zwracał uwagi, naprawia się to wszystko błyskawicznie, kiedy zachodzi potrzeba. Nie wszystkim się tam podobało, nie wszyscy podzielali moją fascynację atrapami i kiedy chodziłem tam lekko zahipnotyzowany, docierały do mnie strzępki narzekań. Zdecydowanie nie było to Hollywood, żadnych eksplozji, płonących ciał i elektrycznych rekinów. Tylko dekoracje i flashbacki z filmów, które zna się na wylot.
Pozostał tylko jeden filmowy przystanek. Wsiadłem do grand taxi, niezniszczalnego mercedesa-benza W123. Siedemdziesięcioletni na oko kierowca z jednym zębem na przedzie pożyczył od kolegów korbkę, odkręcił szyby i włączył radio, w którym leciał właśnie francuski rap. Wjechaliśmy na drogę z Warzazat do Marrakeszu. Tam, dokąd zmierzaliśmy, powoli kończył się monstrualny pustynny tunel, którym podążałem aż tutaj po wyjeździe z Rissani, dolina Drâa zderzała się z doliną Dadès i przechodziła w podejście do przełęczy Atlasu Wysokiego. Kiedy po kolejnym zakręcie zobaczyłem wreszcie Aït Benhaddou, poprosiłem o krótki przystanek. Są widoki, wobec których człowiek staje się całkowicie bezradny. Bardzo trudno o nie w Europie, która jest kontynentem ciasnym i zabudowanym, można przejechać od Helsinek do Lizbony i ani razu nie użyć słów desolate i wilderness. Trudno też o miejsca, w których budowle całkowicie, absolutnie zlewają się z krajobrazem, nawet wiszące klasztory w Meteorach nie dają wrażenia niepodważalnej harmonii. Więc powtarzałem sobie, że to się nie dzieje naprawdę. Być może mówiłem to nawet na głos. Po zacumowaniu w osadzie niedaleko ksaru taksówkarz dał mi wolną rękę, mogłem tam spędzić tyle czasu, ile chciałem. Wszedłem w ciasną uliczkę, minąłem kilka straganów i w końcu stanąłem nad rzeką. Z dołu Aït Benhaddou wyglądało jeszcze lepiej. Chaotyczna mozaika kasb zwieńczona agadirem sprawiała wrażenie precyzyjnej, filmowej fantazji. Wiedziałem o tym miejscu prawie wszystko. Że zobaczę kilka rodzin, z których tylko jedna mieszka tu na stałe, i to z osiołkiem, że przeciskając się między kasbami, spotkam człowieka, który za jedyne 10 dirhamów pokaże mi swoje fanty, zdobyte na planie Gladiatora. I że to Gladiator będzie dla wszystkich punktem odniesienia, że każdy mieszkaniec będzie miał zafoliowane zdjęcie z Russelem Crowe’em i przepustkę na plan filmowy. O dziwo, nikt nie wspominał o Grze o tron, szalenie w Maroku popularnej, w której Aït Benhaddou było Żółtym Miastem Yunkai. Ale turyści, w tym podwożone tu masowo autokarami niemieckie wycieczki i zafiksowani na kiepskim filmie mieszkańcy, nie byli w stanie osłabić pierwotnej siły tego miejsca. Pustynia sprawiła, że jeszcze dziesiątki lat nikomu nie będzie opłacało się zburzenie tej idealnej równowagi. Od czasów Pod osłoną nieba jedno się nie zmieniło: „Drobniutki proszek odkłada się na każdej mniej więcej poziomej powierzchni, jak również w zmarszczkach skóry, na powiekach, w uszach, a niekiedy nawet w miejscach tak intymnych jak pępek. Jeżeli podróżny nie nawykł do takiej ilości pyłu, za dnia jest dotkliwie świadomy jego obecności i często wyolbrzymia doznawana przykrość”.