Ja jednak nie jestem tego pewien. Jeżeli rzeczywiście Drzewo pragnęło pozostać u dominikanów, to czemu Henryk zdołał unieść je z ołtarza? Jak udało mu się przekroczyć próg kościoła? Czemu konie nie spłoszyły się, gdy układał na koźle zawiniętą w płaszcz partykułę, i jak to się stało, że zaprzęg ruszył? Czyżby wola boska działała z opóźnieniem wystarczającym, by złodziej mógł na półtora kilometra oddalić się od Lublina? Może jednak wszystko zostało zrozumiane niewłaściwie – może Krzyż chciał opuścić klasztor, a konie stanęły na wzgórzu nieopodal murów nie po to, by przerażony Henryk pobiegł z nim z powrotem.
Sądzę, że Drzewo dokładnie wiedziało, gdzie powinno być przechowywane. Nie na zamku lubelskim, nie w kościele św. Stanisława ani w farze św. Michała, ale tam właśnie – na wzgórzu półtora kilometra od Bramy Krakowskiej. To wyjaśnia, czemu Henryk porwał je z ołtarza, wyjechał z miasta, a konie stanęły dopiero po chwili. Wzgórze było lubelską Golgotą, tam prowadzono na kaźń skazańców. Nieopodal działała miejska szubienica, do dzisiaj czterysta metrów od kościoła Krzyża św. stoi murowana, ośmioboczna, piętrowa konstrukcja, która pod koniec XVI wieku przejęła funkcję drewnianej. Jej lokalizacja nie była przypadkowa, chociaż nie jestem pewien, czy rajcy, wyznaczając miejsce egzekucji, brali pod uwagę, że tuż obok kończy się miara jerozolimska.
Policzyłem kroki. Od miejsca po farze (od miejskich kościołów zazwyczaj rozpoczynano wytyczanie miary) do kościoła Krzyża św. powinno być – jak wskazywali pielgrzymi, którzy odwiedzali Jerozolimę w XIV wieku – około tysiąca stu kroków, chociaż najbardziej powszechny i uznany stał się pomiar Adrychomiusza z końca XVI wieku: tysiąc trzysta dwadzieścia jeden. Mnie wyszło prawie dwa tysiące, niestety szedłem szybko, stąpałem krótko i niedbale. A do odmierzenia drogi, którą Chrystus przebył z pretorium Piłata na Golgotę, nie można użyć dowolnego kroku. Moim zdaniem jedynym właściwym jest passus, rzymski krok podwójny, tysiąc takich dawało rzymską milę, i nim z pewnością cesarscy administratorzy Jerozolimy wyliczali odległości. Passus miał niespełna półtora metra. Od fary do miejsca, w którym stanęły konie Henryka, jest tysiąc siedemset osiemdziesiąt metrów, czyli tysiąc dwieście dwa kroki. Niemal idealnie pomiędzy pomiarem Adrychomiusza a wyliczeniami jego poprzedników.
Nic więc dziwnego, że tam właśnie w 1434 roku pragnęło spocząć Drzewo.
Drzazga, czyli spiritus movens odnaleziony
Henryk, który z Lublina nie pochodził, bawił w tym mieście krótko, dawno temu i raczej dwuznacznie zapisał się w jego historii, jest moim pierwszym przewodnikiem. Wybrałem go, ponieważ doskonale pomaga w zadaniu – może nadmiernie ambitnym i pysznym – jakie sobie wyznaczyłem. Chcę odnaleźć ducha sprawczego. Chociaż jestem tu obcy, nie mam wątpliwości, że musi istnieć spiritus movens owego miejsca. Jakże mogłoby być inaczej, skoro:
– Lublin powstał z zazdrości o Julię, siostrę samego Cezara, choć nie tylko zazdrość, ale i miłość odgrywała ważną rolę w historii miasta, tu bowiem przechowywane są święte szczątki patrona zakochanych;
– Lublin zbudowano na pniu dębu, pod którym Leszkowi Czarnemu ukazał się archanioł Michał;
– Lublin przeorany został osią świata, nie jedną zresztą, ale dwoma, lub może nawet trzema axis mundi, wrzynającymi się w bruk wąskich uliczek (darujmy już sobie informacje o wpisanych w architekturę miasta trójkątach, czworokątach i magicznych kombinacjach liczb zaczerpniętych nie tylko z żydowskiej kabały, ale również z jak najbardziej chrześcijańskiej tradycji);
– Lublin obserwował (pierwsze) wzloty i upadki polskiej literatury: druk (pierwszej) książki w języku polskim (tak przynajmniej uważano jeszcze pod koniec zeszłego stulecia, obecnie wydanie Raju dusznego Biernata z Lublina klasyfikowane jest raczej na drugiej – wciąż jednak zaszczytnej przecież – pozycji), śmierć (pierwszego) wielkiego polskiego poety albo (też bodajże pierwsze w Polsce) publiczne spalenie książki;
– Lublin (z siedzibą sławnej uczelni talmudycznej, Sejmem Czterech Ziem i najpłodniejszą w Polsce drukarnią wydającą książki po hebrajsku i w jidysz) obdarzano mianem Jerozolimy Północy;
– Lublin gościł żydowskich mesjaszów i proroków, jak tego, który niczym kometa przemknął po lubelskim firmamencie, lub tamtego, co dłużej świecił nad żydowskim miastem, by w końcu tragicznie sięgnąć bruku;
– Lublin nie zapominał o chrześcijańskich odszczepieńcach i reformatorach, o prorokach judaizantyzmu (a to nie jedyne trudne słowo, na które tu trafiam) czy ariańskich poetach depczących monstrancję na oczach tłumu podczas procesji Bożego Ciała (i uchodzących po tych ekscesach z życiem), wszystkich chowanych obok siebie na jednym cmentarzu, na którym nagrobki miewały dwa – katolickie i ewangelickie – oblicza;
– Lublin świadkował jezuitom walczącym z herezją słowem, czynem i cegłą (po to wznieśli wieżę Trynitarską nad piwnicami zdecydowanie antytrynitarskiego zboru) i wbijającym sobie nóż w plecy paszkwilem przez jezuitę napisanym;
– Lublin matkował wielkim politycznym ideom (unia polsko-litewska) i przez wieki władał mieczem sprawiedliwości (Trybunał Koronny), chociaż czasami ulegał poduszczeniom diabła, o czym świadczy ślad czartowskiej łapy na trybunalskiej ławie…
Dość, nie muszę wspominać prochów szalonego szwoleżera i grobu uczonego, o którym napisano, że „wszyscy mieszkańcy ziemi z ust jego żyją i wodę jego piją”, pominę też jeńców tatarskich darowanych Jagielle przez Witolda i na lubelskich Tatarach osiedlonych. Litanię trzeba przerwać, jest przecież dla wszystkich jasne – a szczególnie dla kogoś obcego – że miasto zostało naznaczone. Coś się kryje w jego trzewiach. Tkwi głęboko niczym drzazga, a rana przez nią zadana wciąż ropieje. Wywołuje, przyciąga, wyolbrzymia i miesza ten niekończący się szereg boskich i ludzkich, mitycznych i szczegółowo udokumentowanych, walecznych i prozaicznych, literackich i politycznych zdarzeń, miejsc oraz postaci.
To Henryk mi podpowiedział, że ową drzazgą jest Drzewo.
Ambona dla Pana Boga
Do dominikańskiego kościoła św. Stanisława wprowadza mnie ojciec Piotr Przewoski. On jest moim drugim przewodnikiem. Najlepiej zaświadczy o wpływie, jakie Drzewo miało na miasto.
Dominikanin pokazuje kaplice – wszystkie już stały, gdy w 1747 roku po raz pierwszy został przeorem klasztoru. Fundowane przez Firlejów, Ossolińskich, Pszonków, Szaniawskich, Korczmińskich, Hulewiczów i Krasickich (niełatwo spamiętać wszystkie te nazwiska), a w głębi kościoła, za prezbiterium, wznosi się dar Tyszkiewiczów. Trudno się oprzeć wrażeniu, że to właśnie Drzewo skłoniło ludzi, by popuścili wodze swego egotyzmu, że to ono zainspirowało fundatora kaplicy Janusza Tyszkiewicza, kierowało kielnią muratora Jana Cangerlego, dłutem sztukatora Giovanniego Battisty Falconiego i pędzlem malarza Tomasza Muszyńskiego. Fresk na sklepieniu kaplicy mówi sam za siebie: Krzyż większy niż Chrystus zstępujący z niebios, niż sam Bóg gestykulujący z latarni kopuły; złota poświata bijąca od Drzewa intensywniejsza od tej otaczającej Zbawiciela; a tłum aniołów, hierarchów i wiernych u jego stóp gęstszy od legionów, które na lewo i prawo rozdziela Pan. Ale Drzewo zachowało przy tym resztki przyzwoitości, i to wizerunek Chrystusa na kopule jest widoczny dla wiernych zasiadających w ławkach głównej nawy. By zobaczyć Krzyż, trzeba wejść do samej kaplicy, obrócić się i mocno zadrzeć głowę.
Ojciec Piotr Przewoski nie prowadzi mnie jednak w głąb kościoła, za główny ołtarz, bym mógł podziwiać obrazy Męki Pańskiej oraz Odnalezienia i Podwyższenia Krzyża. Nie będziemy studiować biblijnych cytatów (oczywiście chwalących Drzewo) wykutych na tarczach trzymanych przez sześciu proroków. Zatrzymujemy się w połowie drogi, tam gdzie wiszą ambony. Dwie. Istnieją różne teorie tłumaczące ten niezwykły fakt. Według jednych ambony służyły adwersarzom podczas religijnych dysput, które miały się toczyć w dominikańskim kościele. Inni uważają, że postawiono je dla szlachty obradującej w lubelskich klasztorze. Sami dominikanie zdecydowanie te koncepcje odrzucają, mają prozaiczne wytłumaczenie: z prawej ambony głoszono kazania w niedziele i święta, z lewej – jedynie w święta NMP Różańcowej.