Mnie jednak bliższa jest inna myśl – natknąłem się na nią kiedyś, a dziś staje się oczywista, gdy znam już naturę spiritus movens miasta. Ta druga – tzn. lewa, północna – ambona była przeznaczona dla Pana. Przygotowana została na dzień powtórnego objawienia się Chrystusa, na chwilę, w której wejdzie On na kazalnicę i wygłosi ostatnie już Słowo Boże. Tu, w miejscu, gdzie czekała cząstka Krzyża, ukryta zazwyczaj w zakrystii, skromnej jak na standardy Tyszkiewiczów, Firlejów i Ossolińskich.
To właśnie ojciec Piotr Przewoski najprawdopodobniej zaplanował ambonę dla Pana, choć bowiem postawiono ją za innego przeora, to mój przewodnik był autorem koncepcji odnowienia kościoła. Jak taki szalony projekt mógł zagościć w głowie zakonnika kształconego w kraju i za granicą, wieloletniego profesora szkół w Lublinie i Krakowie, posiadacza tytułu magistra świętej teologii, człowieka światłego i pobożnego? Wpaść na ten pomysł mógł tylko pod wpływem Drzewa – a sprawę partykuły przeor znał doskonale, w 1758 roku wydał książeczkę z jej historią i tekstem nabożeństwa ku czci Krzyża. Ojciec Przewoski nikomu chyba swej prawdziwej motywacji nie wyjawił, prawdopodobnie nie chciał być odsądzony od czci i wiary. Ale dlaczego na lewą ambonę nie dostaniemy się schodami z prezbiterium, jak na prawą, tę zwykłą, lecz przez wejście przebite w ścianie bocznej kaplicy? Mam wrażenie, że Przewoski początkowo żadnych schodów tam nie planował – po cóż one powracającemu Zbawicielowi? – gdy jednak ambona już stanęła, zorientował się, że brak wejścia rodziłby zbyt wiele kłopotliwych pytań. Nakazał przekuć się do przedsionka kaplicy Ossolińskich. Sam nie dożył swych dni w lubelskim klasztorze – na ostatnie lata schronił się w Janowie Ordynackim. Może zmęczyła go przesycająca bliskość Drzewa.
Teraz, gdy stoję pod amboną dla Boga, spływa na mnie oświecenie. Drzewo tęskniło. Nie za pozostałymi fragmentami Krzyża, brutalnie rozdartymi przed wiekami, ciętymi i kruszonymi na coraz drobniejsze cząstki. Drzewo tęskniło za Nim. Nie na darmo przyjęło w siebie najwięcej Jego krwi. Stało się Jego częścią. Pragnęło Jego powrotu.
Wszystko przygotowało. Uważnie wybrało miasto, jeszcze nowe (Jerozolima została zawłaszczona przez muzułmanów, Konstantynopol wkrótce miał do niej dołączyć, natomiast ówczesny Rzym grzązł w błocie występku i intryg), a równocześnie zanurzone w cesarskiej tradycji, bo przecież założone ku chwale (siostry) Cezara. Miejsce na granicy dwóch wielkich żywiołów chrześcijańskich: katolickiego i prawosławnego. Później Drzewo dodało trzeci: do czerwoności rozgrzało dysputy reformatorów, by duch religijnego uniesienia właśnie z Lublina wzniósł się pod niebiosa. Uczyniło z miasta centrum życia religijnego, kulturalnego i politycznego, nie na darmo Zygmunt II August krucyfiksem pieczętował unię lubelską. Ponieważ w miejscu powrotu Chrystusa nie mogło zabraknąć starszych braci, Drzewo zbudowało im nową Jerozolimę. Zapobiegło nawet pożarowi miasta w 1719 roku; spłonęło wprawdzie żydowskie przedmieście, ale na zagładę Lublina było za wcześnie, koniec świata miał dopiero nadejść. I zakotwiczyło kosmiczne osie, by Pan w drodze na ziemię nigdzie przypadkiem nie zboczył.
Drzewo dobrze to zaplanowało i nawet błędy ludzkie – ludzie zawsze byli najmniej pewnym elementem każdego boskiego planu – mu w tym nie przeszkodziły. Wprawdzie poniosło porażkę, gdy przy pomocy koni Henryka wskazało miejsce swego przechowywania, ale próby podziału na mniejsze cząstki odparło już skutecznie. A kiedy ludzie zaczęli podważać misternie wzniesiony gmach wieloreligijności, marnotrawić skarby mądrości ukryte w łacińskim, hebrajskim, ruskim, a nawet aramejskim druku i podkopywać pomnik sprawiedliwości oparty na najważniejszym w tej części Europy trybunale, Drzewo wysłało wyraźne ostrzeżenie. Wypaliło na sędziowskim stole znak diabła i odwróciło wzrok Chrystusa na krzyżu.
Wszystko było gotowe. Ambona dla triumfującego Pana ufundowana. Pozostało tylko wywołać apokalipsę.
Człowiek, który powstrzymał koniec świata
Kres Drzewo zaplanowało na rok 1814. A wywołać go zamierzyło – i tym samym powtórnie sprowadzić Mesjasza – rękami Jaakowa Icchaka ha-Lewi Horowica. Możliwe, że nadmiernie puszczam wodze fantazji, ale bieg zdarzeń wydaje mi się logiczny, a Widzący jest dla mnie oczywistym narzędziem w rękach chrześcijańskiego Krzyża.
Drzewo potrzebowało apokalipsy i przyzwania z nieba Mesjasza. W Polsce przełomu XVIII i XIX wieku jedyną grupą mającą w sobie moc mistyczną na tyle potężną, by z takim wyzwaniem się zmierzyć, byli chasydzi. A między nimi Widzący, którego oblicze – jak pisał Majer Bałaban – otaczała aureola i którego dusza zakorzeniona była w duszach Mojżesza, kabalisty Lurii i Baal Szem Towa (Pana Dobrego Imienia). Horowic jeszcze nie doszedł do szczytu sławy, mocy i wpływów, ale Drzewo wiedziało, do czego jest zdolny.
U przebywającego w Łańcucie Widzącego pojawił się prosty, lecz pobożny człowiek, który trzykrotnie wezwał go do Wieniawy. Cadyk uznał to za znak Nieba, ale po cóż niebiosa kierowałyby go do Wieniawy, a nie od razu do Jerozolimy Północy? Drzewo miało w tym cel. Wprawdzie cząstka Krzyża przechowywana była w zakrystii dominikańskiego kościoła, jednak, jak wiemy, relikwia już trzy wieki wcześniej wyznaczyła wzgórze pod Lublinem – kilkaset metrów od Wieniawy – na miejsce, w którym wszystko miało się dokonać. Dzisiaj widok na dziesięciopiętrowe wieżowce ustawione wzdłuż ulicy Przy Stawie przysłonięty jest przez gmach Collegium Jana Pawła II, ale dwieście lat temu z murów kościoła Krzyża św. (obecnie Akademickiego) dostrzec można było jedną z tych małych chatek położonych nieopodal stawu na Czechówce, gdzie rezydował dwór cadyka.
Drzewo przez niemal dziesięć lat oddziaływało na Widzącego. Wreszcie owoc dojrzał, Lubliner przeniósł się na Szeroką 28, a wydarzenia ruszyły z kopyta. Na arenę historii wkroczył Napoleon, Armiliusz z krainy Goga i Magoga, który miał wstrząsnąć posadami świata. Gdy w heroicznej walce Zła z Dobrem „Sanherib północy” poniósł klęskę na śnieżnych pustkowiach Rosji, Widzący był gotów. Wspólnie z Magidem z Kozienic i Judą z Przysuchy wezwali Niebo, by zesłało Mesjasza.
Koniec świata powstrzymał człowiek, który jest trzecim i ostatnim z moich lubelskich przewodników. Azriel ben Dow ha-Lewi Horowic. Już kiedy mieszkał w Kraśniku, cieszył się opinią człowieka pobożnego i mądrego. W Lublinie godnie podtrzymywał wspaniałą tradycję lubelskich rabinów. Niechętni mu zwolennicy Widzącego uważali, że jego przydomek „Żelazna Głowa” oznacza człowieka odpornego na boską cudowność, niezdolnego do pojęcia niczego, co wykraczało poza racjonalność i chłodną logikę. Ja jednak wierzę w słowa młodego Żyda, który w 1925 roku oprowadzał po lubelskim kirkucie Alfreda Döblina. Gdy zatrzymali się przy grobie rabina, przewodnik tak wyjaśnił znaczenie przydomka: „bo kiedy patrzył na drzewo, wiedział, ile jest na nim liści”.
Nie wiem, czy Azriel był świadom zamiarów Drzewa. Jako mąż o wyjątkowej wiedzy i nadzwyczaj giętkim umyśle (dlatego zapewne zwano go „Żelazną Głową” – stalowe obręcze były potrzebne, by taką inteligencję utrzymać w ryzach), mógł się domyślać natury sił, które przenikały na wskroś materię i ducha miasta. I zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie dla Lublina, Polski i świata niósł Widzący. Jednakże wysiłki rabina zawodziły, logiczna argumentacja, ironia i formalne nakazy nie były w stanie pokonać charyzmy Lublinera i woli Drzewa. Wreszcie, kiedy w pokojach na Szerokiej 28 powietrze stężało i roziskrzyło się, zrozumiał, że słowa nie wystarczą.
Tak mogły potoczyć się tamte wydarzenia:
Piątek, siódmego października 1814 roku, wieczór święta Simchat Torah. Azriel zapukał do bramy domu przy Szerokiej 28, po czym ukrył się w cieniu okiennic, a może wcześniej uchylił drugie drzwi. Gdy żona Widzącego wyszła na ulicę, wsunął się do środka. Wbiegł na piętro. Tak jak się spodziewał, wyznawcy Lublinera leżeli na podłodze pijani, mimo że ich przywódca prosił, by tego wieczoru nie zostawiali go samego. Cadyk, również zamroczony alkoholem, leżał na łóżku. Azriel pociągnął Widzącego po podłodze, pod oknem oparł o parapet. Zatrzymał się, nasłuchując, czy kobieta nie wraca. Ostrożnie odsunął na bok butelki i szklanki zalegające parapet. Otworzył okno. Chociaż był już starym człowiekiem, znalazł siły, by przerzucić przez nie bezwładne ciało. Chasyd runął głową w dół, ale rabin nie miał czasu za nim wyjrzeć. Z dołu dobiegły go kroki. Pośpiesznie zamknął okno, odłożył na miejsce butelki i szklanki, w ostatniej chwili uskoczył w ciemny kąt pokoju. To jego cień na tle okna dostrzegła żona Widzącego, kiedy wbiegła do środka. Krzyknęła na widok pustego łóżka. Pijani towarzysze Lublinera powoli podnosili się z podłogi, kiedy Azriel cicho schodził po schodach, zamykał drzwi wejściowe i szedł Szeroką w kierunku synagogi.
Jeżeli się nie mylę, rabin Azriel ben Dow ha-Lewi Horowic, zwany Ezriel albo Azril, Horwitz lub Hurwitz, zapobiegł końcu świata. Magiczny trójkąt trzech cadyków rozpadł się. Kto wie, czy nie inni prawowierni Żydzi, zainspirowani przez Żelazną Głowę, przyczynili się do śmierci Magida i Judy w tym samym 1814 roku. Widzący dogorywał niemal rok. Kiedy zmarł, rabin Horowic z początku utrudniał jego pochówek, ale jak pisał Martin Buber, uległ przemyślnemu planowi Naftalego, jednego z uczniów cadyka. Mnie zdaje się jednak, że rabin miał wyrzuty sumienia. Zrobił to, czego Niebo od niego wymagało, zapobiegł katastrofie, lecz z pewnością nie czuł się z tym dobrze. Dlatego zgodził się na wyjątkowy pochówek Widzącego i te same moralne boleści spowodowały, że trzy lata później spoczął nieopodal, w grobie skromniejszym od tego, który wystawiono Lublinerowi.
Najwyraźniej rabin Horowic należy do tych wyjątkowych ludzi, o których historia zapomniała. Ohel Widzącego stoi do dziś, zadbany, ogrodzony gęsto kutą kratą. Nagrobek Żelaznej Głowy nie przetrwał. Stał jeszcze, kiedy w 1919 roku Majer Bałaban pisał Żydowskie miasto w Lublinie, na jednym z rysunków uwiecznił go Karl Richard Henker. Już wtedy macewa przechylała się niepokojąco na lewy bok, półtora metra od pomnika wielkiego Szaloma Szachny. Dzisiaj jej nie ma. Przed nagrobkiem Szachny pozostał fragment tablicy poświęconej pewnemu Horowicowi (lub Horowitzowi), a wystawionej ku pamięci świętej mądrości tego przewodniczącego sądu rabinicznego w Lublinie. Jednak gdy się uważniej przyglądam archiwalnemu zdjęciu, na którym macewa Żelaznej Głowy jeszcze stoi, zdaję sobie sprawę, że nie o ten ułomek chodzi. Między nim a epitafium wielkiego lubelskiego talmudysty, ledwie kilka centymetrów nad ubitą ziemię wystaje omszały, zielonkawy kamień. Nawet Szlomo Baruch Nissenbaum w swych Dziejach Żydów w Lublinie poświęcił „Mędrcowi, naszemu nauczycielowi, Azrielowi Halewi Horowicowi” tylko krótki, liczący siedem linijek fragment. I cytuje na końcu słowa z epitafium, w tym te trochę niepokojące, o nauczycielu o nieskalanych dłoniach. Jakby nie dotyczyły Żelaznej Głowy – oczywiście tego z mojej, z pewnością radykalnej, wizji – lecz jakiegoś innego Horowica. Zastanawiające, ile w Lublinie pozostało po człowieku, który – jak to sobie wyobrażam – powstrzymał koniec świata.
A Drzewo? Bezsilne obserwowało, jak plany obracały się w proch. Słabło. Nie miało już chyba mocy, by podjąć drugą próbę sprowadzenia Pana. Nie pomogło, kiedy ktoś wykradł skrawek chrystusowej szaty, który od czasów Leszka Czarnego leżał ukryty pod ołtarzem wyburzonej w połowie XIX wieku lubelskiej fary. Nawet w swoim mateczniku, w kościele Krzyża św., zostało jakby zapomniane. W świątyni, w głębi absydy, Chrystus rozpościera ramiona, unosi się niczym na obłoku, lekki, z szarfą opadającą z rąk. Nie jest uwiązany do krzyża, a jeśli patrzy się z ławki nieopodal wejścia do kościoła, wydaje się opiekuńczy, nie cierpiący. Jego rozłożone ręce zapraszają i obejmują.
Niewykluczone, że właśnie nad bezowocnymi wysiłkami Drzewa czarnymi łzami zapłakała w 1949 roku w lubelskiej katedrze Matka Boska.
*
W 1991 roku Drzewo zniknęło z kościoła Dominikanów. I choć emanacja relikwii nie opuściła jeszcze Lublina – dwadzieścia lat nie wystarczy, by erozja dotknęła mury, które przez sześć wieków nasiąkały świętą obecnością – to jej wpływ z pewnością maleje. Spiritus movens zamiera. Co się stanie z tym miastem, gdy duch rozwieje się całkowicie?
Chyba że wcale nie opuściło Lublina.
styczeń 2015