10. Hanimal – Poetry About The Point
Najdelikatniej brzmiący polski album, z jakim zetknąłem się w ubiegłym roku. Innymi słowy, prawdziwa muzyczna uczta dla wrażliwców. Anielskie tekstury Close The Valves, Three Mirrors, High Up There czy Bajkitu przywodzą tu na myśl najłagodniejsze kompozycje z dorobku chociażby Priscilli Ahn, tyle że w wykonaniu Hanimal są one zdecydowanie bardziej urozmaicone aranżacyjnie. Przy nagraniach wykorzystano bowiem zróżnicowane instrumentarium – od skrzypiec, przez gitary po saksofon. Album ten można by też potraktować (nawet okładka jest zaskakująco podobna!) jako naszą odpowiedź na baśniowe Meshes of Voice autorstwa Jenny Hval i Susanny. Tyle że to warszawski kwintet był w tym umownym, korespondencyjnym starciu chronologicznie pierwszy.
9. Die Flote – Pizza
O ile płyta Zła wiadomość, tak niesłusznie niemal zupełnie dziś zapomnianej grupy PRL, w idealnym świecie uchodziłaby w powszechnej świadomości za polską odpowiedź na dokonania Pixies czy Built To Spill, tak Die Flote (no, może leciutko dając im fory) śmiało można określić jako krakowski Pavement, a jednocześnie jako bieżący odpowiednik lekkości wniesionej w zeszłym roku do naszego indie popu/indie rocka przez kapelę Crab Invasion. Ktoś nie wierzy? W takim razie posłuchajcie takich utworów, jak Civil War, Body Song czy So Boring. Zdecydowanie najprzyjemniejsza (z powstałych nad Wisłą) płyta rockowa ubiegłego rocku (dopełniając ten suchar: pozdrowienia dla popularnego youtubera).
8. PRO8L3M – Art Brut
W pomysłach takich, jak ten, a mianowicie, w idei oparcia większości podkładów na ścieżkach z polskich przebojów z lat 70. i 80. (m.in. Aleja gwiazd Zdzisławy Sośnickiej czy Jesteś lekiem na całe zło Krystyny Prońko) łatwo o pretensjonalność, ale na szczęście wrześniowemu mixtape’owi warszawiaków do tej jak najdalej. Jest to płyta, którą, jak słusznie pisał Piotr Szwed, godzinami można rozgryzać zarówno z perspektywy literaturoznawczej, jak i z poziomu recepcji kompletnie przygodnej, zachwycając się pasją, jaka bije z niemal każdej linijki wypluwanej przez Oskara. Nawet jeśli wasz stosunek do hip-hopu jest, delikatnie mówiąc, ambiwalentny, koniecznie dajcie temu materiałowi szansę. Najlepiej w całości, bo to album w pełni konceptualny, ale jeśli już koniecznie ktoś chciałby zacząć na wyrywki, polecam wsłuchać się dokładniej w takie tracki, jak TEB 200-1, Poszła i nie wróci, Księżycowy krok i Pan Bóg Twój.
7. Jacaszek & Kwartludium – Catalogue des arbres
Kolejny po Trenach i Glimmers album Jacaszka, który na wielu relaksacyjnych playlistach powinien zagościć na dłużej. Katalog drzew, swoista parafraza messiaenowskiego Katalogu ptaków, to efekt współpracy artysty z kwartetem… Kwartludium, a jednocześnie przepiękna, minimalistyczna narracja, w której zdobyte techniką field recordingu dźwięki natury – osobliwie tytułowych drzew – przeplatają się z brzmieniem klasycznych instrumentów. W tym autorskim pejzażu dźwiękowym krople spadającego deszczu na równych zasadach akompaniują więc leniwym smyczkowym partiom, a nad niemal każdą kompozycją unosi się tak charakterystyczna dla dotychczasowych projektów Jacaszka melancholijna aura. Gorąco polecam wszystkim entuzjastom audialnego flirtu świata organicznego z muzyczną akademią.
6. Ten Typ Mes – Trzeba było zostać dresiarzem
Najlepszy polski album hip-hopowy ubiegłego roku. W pełni podpisuję się tu pod słowami Kuby Ambrożewskiego: „Tak błyskotliwe krążki w całych krajowych annałach tego gatunku można policzyć na palcach obu rąk. Kreatywność beatmakerów to jedno, charakterne refreny, których w rodzimym rapie olbrzymi deficyt, to drugie. Trzecie – to sam „Messi”, który tekściarsko gra w osobnej lidze”. Liryczna swoboda Piotra Szmidta, podparta jeszcze znamienitym flow, w niczym nie odstaje tu od legendarnych już gierek słownych Łony czy znakomitych nawijek znanych z twórczości Jerzego Buczkowskiego (Smarki Smark/Brudne Serca) oraz Dinala. Odkrywać coraz to nowe smaczki, rozgryzać metafory czy z uznaniem kiwać głową, napotykając kolejne z ukrytych w wersach przezabawnych (choć to oczywiście śmiech przez łzy) diagnoz społecznych, można więc bez końca – choćby tu, tu i tu. Zupełnie jak w najlepszych grach sandboxowych.
5. Kristen – The Secret Map
Chyba najbardziej eklektyczna (funk, post-rock, ambient, noise rock, post-punk, krautrock i szczypta wielu innych gatunków i podgatunków) płyta w tym zestawieniu, o której śmiało można powiedzieć, że pod względem wewnętrznej różnorodności jest swoistym polskim odpowiednikiem wariackiego Black Metalu Deana Blunta. O The Secret Map tak wyczerpująco napisał już Bartek Chaciński, że nie mam chyba innego wyjścia, niż zamiast kilkuzdaniowych uproszeń zachęcić wszystkich do lektury jego tekstu. Ze swojej strony pozwolę sobie tylko zarekomendować brzmiące jak jakiś zaginiony klasyk z lat siedemdziesiątych, który niegdyś porywał tłumy, Music Will Sooth Me oraz eksperymentalne acz uduchowione Upward Beyond The Onstreaming, It Mooned. Przy okazji, polecam też gorąco ubiegłoroczny solowy self-titled założyciela Kristen, Michała Bieli. Ta łagodna muzyczna opowieść przyprawiona przepięknymi wokalizami i akustycznymi przygrywkami, to bowiem wydawnictwo wręcz idealne do posłuchania go w jakiś klimatyczny, zimowy wieczór – najlepiej przy akompaniamencie trzeszczącego w tle kominka.
4. The Phantom – LP 1
Już od pierwszych dźwięków LP 1 nietrudno dostrzec, jak osłuchany w muzyce elektronicznych klasyków z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (swoją drogą – R.I.P. Edgar Froese) musi być Bartosz Kruczyński. Co najważniejsze, oprócz kompetentnego czerpania z budzących powszechną aprobatę wzorców – od minimalistów po progressive electronic – dzięki kreatywnej autorskiej ingerencji warszawiaka w tkankę jedenastu konstytuujących tracklistę LP 1 kompozycji, do, na pozór, hermetycznego gatunku, jakim jest house (w tym przypadku w większości deep house) udało mu się wnieść dużo świeżości. Począwszy od charakteryzującego się dusznym, klubowym klimatem Earthworks, przez repetytywne, porywające do tańca Better Times po rozczulające Sport – part 1 i błyskawicznie poprawiające nastrój, bazujące na arpeggiach Sport – part 2. Nad tym albumem unosi się też jakaś niezbadana, egzotyczna aura ewokowana już przez samą – świetną, dodajmy – okładkę. Celnie uchwycił to w swojej recenzji Bartosz Iwański: „W zawartych na LP 1 kompozycjach w naturalny sposób łączą się dwa ekosystemy – betonowa miejska dżungla niepostrzeżenie przeistacza się w tę literalną”. I na takich właśnie subtelnie i niezauważalnie przenikających w siebie przeciwieństwach ta płyta jest oparta. Zderzają się tu nowoczesność i archaiczność, ciepło i chłód, melancholia i agresja. Ale wystarczy już o impersjach, przecież nie zdążyłem jeszcze nawet wspomnieć o tak istotnych utworach, jak Artefacts From The Vistula River czy niemal całkowicie wyzbyty jakichkolwiek perkusyjnych naleciałości, emocjonalny closer zatytułowany Water’s Edge.
3. Innercity Ensemble – II
Siedmioosobowy ansambl, w składzie którego (Dziubek, Iwański, Jachna, Kołacki, Maćkowiak, Popowski) odnajdziemy też Kubę Ziołka (najbardziej kreatywna według mnie postać w polskiej muzyce w roku 2013 – projekty Alameda 3, Stara Rzeka i T’ien Lai) swoimi folkowo-jazzowymi improwizacjami przebojem zdobył miejsce na podium niniejszego zestawienia. Płyta podzielona jest na dwie umowne części – czarną i białą (o różnicach pomiędzy nimi drobiazgowo rozpisał się Michał Pudło), a oprócz zagęszczonych, zbitych, eksperymentalnych kompozycji pojawiają się na II także nagrania dużo bardziej figlarne, a nawet niemal taneczne, jak choćby Black 2 (brzmi to trochę tak, jak utwór Hallogallo grupy Neu!, tyle że nagrany po jakichś narkotykach) czy White 4. Znajdziemy tu też wiele wtrętów z innych gatunków, jak post-rock, ambient czy nawet wywołany już krautrock, w wyniku czego płyta brzmi eklektycznie i zupełnie tak, jakby członkowie kolektywu chcieli przełożyć na dźwięki surrealistyczny wygląd okładki. A przecież, nie zapominajmy, że oni niemal bez przerwy tu improwizują. Jak mówił w jednym z wywiadów wspomniany Ziołek: „Jeden utwór mieliśmy przygotowany wcześniej kolektywnie, aczkolwiek ostateczna wersja mocno różni się od pierwotnej. Reszta utworów powstała albo w stu procentach z nieugruntowanych w niczym wcześniejszym improwizacji, albo z improwizacji na bazie przygotowanych sampli przez niektórych członków zespołu”. Chapeau bas.
2. Wacław Zimpel To Tu Orchestra – Nature Moves
Nature Moves to idealny przykład na to, jak połączyć ewidentne inspiracje minimalizmem spod znaku Reicha czy Rileya z jazzem i egzotyką, a także, jak nadać całości easy-listeningowego i przystępnego nawet dla szerszej publiczności charakteru, nie zatracając przy tym pierwiastka artystycznego. Album ten znakomicie definiuje już zresztą jego opener, czyli Cycles, początkowo kojarzące się z Alone In Kyoto francuskiej grupy Air, by już po chwili skręcić w stronę eksperymentów, które niewiele później zostają zarzucone, by kompozycja znów mogła wrócić do bardziej konwencjonalnej formy. Programowe tytuły (River, Dry Landscape, Winter Walk) rozbudzają więc wyobraźnię, a Wacław Zimpel wraz z zespołem stara się (jak mniemam) serwować dźwięki, które te skojarzenia będą podtrzymywać. Środków, przy pomocy których im się to udaje, pojawia się naprawdę wiele: rozpoczynając od partii rwanych – szarpnięć i króciuteńkich wartości rytmicznych, przez oparcie tła na prymach w Under Surface po nieustanne przeplatanie łagodności i agresji, życia i śmierci, zupełnie jak w tytułowej naturze. Rozwibrowane, ubarwiające drugi plan tekstury przypominają tu dźwięk cykad, rozlokowanych wszędzie dookoła, tak że trudno się zorientować skąd tak naprawdę on dopływa. Tym samym, pomysł spaceru po lesie/łące/górach z tą płytą na słuchawkach wydaje się co najmniej wart rozważenia.
1. Eugeniusz Rudnik – ERdada na taśmę
Gdy w zeszłym roku kończyłem swoją pracę magisterską traktującą o twórczym zastosowaniu szumu w muzyce, Eugeniusz Rudnik był jedną z postaci, na której dorobek spoglądałem już jako na historycznie zamknięty, przyglądając się mu (gdzieś obok epokowych dzieł Krzysztofa Pendereckiego czy Witolda Szalonka) jako kolejnej cegiełce wniesionej przez polskich kompozytorów do wspomnianej problematyki. Jakież było me zaskoczenie, gdy na trzy dni przed moimi urodzinami Pan Eugeniusz, w wieku – uwaga! – osiemdziesięciu jeden lat, jakby nigdy nic wypuścił swój nowy materiał. I to jaki! Szczególnie zachwycający jest tu utwór pierwszy – istne czterdziestominutowe szaleństwo, silnie zakorzenione w duchu DIY i zderzaniu świata muzycznego (umowne sacrum) z dźwiękami towarzyszącymi nam na co dzień (profanum), a jednocześnie utwór tak aktualny, tak precyzyjnie definiujący swoją konstrukcją tzw. czasy 2.0, czasy szybkiego przepływu informacji i prób nadążania przez niemal wszystkich za wszystkim i wszędzie. Cztery konstytuujące tracklistę kompozycje doskonale opisał już jednak Łukasz Komła (od ósmego akapitu, ale oczywiście polecam cały, świetny artykuł), więc nie będę tego wątku rozwlekał. Opis dla leniwych – tutaj. Jedyne czego żałuję, to to, że pan Eugeniusz w ostatniej chwili musiał wycofać się z występu na katowickim Off Festivalu, bo, wierzcie lub nie, i tego w zeszłym roku chciał się podjąć, ale na przeszkodzie stanęły problemy zdrowotne. Taki hart ducha w zestawieniu z imponującym muzycznie materiałem sprawił, że innego polskiego numeru jeden w roku 2014 po prostu sobie nie wyobrażam.
Wszystko to, to oczywiście zaledwie wycinek – choć, w mojej ocenie, najatrakcyjniejszy – tego, co w ubiegłym roku działo się na naszej scenie muzycznej. Gdyby komuś wciąż było jednak mało, polecam obszerną listę wartościowych polskich nagrań z ostatnich dwunastu miesięcy sporządzoną przez Mariusza Hermę.
Niebawem pojawi się część druga tego podsumowania – analogiczna lista najciekawszych według mnie polskich piosenek z ubiegłego roku (obiecuję kontrowersje). Kryteria doboru będą już naturalnie swobodniejsze, z naciskiem na przebojowość i walory produkcyjne. Do usłyszenia!