Jeremy Couillard (ur. 1980) jest amerykańskim artystą pracującym w obszarze „nowych mediów”. Tworzy animacje, instalacje 3D oraz instalacje wideo, które przypominają gry komputerowe. Integralną częścią jego ekspozycji są często rzeźby, instalacje i obrazy wykonane w tej samej estetyce, w której kreuje wirtualne światy. Obiekty towarzyszące projekcjom często przedstawiają elementy i postaci, które możemy zobaczyć na ekranie, w związku z czym wystawy Couillarda cechuje dziwne poczucie pomieszania wspomnień i doznań. Odbiorca może mieć wrażenie, że zatraca możliwość rozróżnienia tego, co fizyczne (rzeźby, namacalne przedmioty), i tego, co ulotne (wspomnienia wyświetlanych projekcji). Od kilku lat artysta interesuje się OOBE, czyli „wyjściem z ciała”, którego prawdopodobnie doświadczają osoby przeżywające śmierć kliniczną. Podobno OOBE można także wywołać samemu, a jedną z metod temu służącą zaproponował Robert A. Monroe, który był jedną z głównych inspiracji Couillarda. Monroe, na podstawie własnych doświadczeń z OOBE, opracował system impulsów dźwiękowych, które oddziaływając na mózg, miały go pobudzać do wytwarzania stanu, jaki towarzyszy osobom rzekomo doznającym wyjścia z ciała. Właśnie to pragnienie doświadczenia eksterioryzacji i jej nieudane próby zdeterminowały Couillarda do pójścia o krok dalej w swojej wirtualnej twórczości. Rzeczywistość wirtualna, która miałaby imitować doświadczenie OOBE, stała się przedmiotem realizacji Out of Body Experience, prezentowanej od 2 lipca w Trafostacji Sztuki w Szczecinie.
Wystawa jest okrojonym wariantem OUT OF THE BODY EXPERIENCE CLINIC, ekspozycji mającej miejsce w galerii Louis B. James w Nowym Jorku w 2015 roku. Przestrzeń nowojorskiej galerii została przez Couillarda zaaranżowana jak typowa poczekalnia w prywatnej klinice – ustawiono tam kanapy i krzesła, na popularnym regale z Ikei automat z kawą, na stoliczkach kwiatki doniczkowe i ilustrowane magazyny. Te neutralne, przywodzące na myśl poczekalnię u dentysty czy ginekologa elementy uzupełnione zostały przedziwnymi instalacjami stojącymi na półkach pod automatem z kawą i obrazami wiszącymi na ścianach. Zarówno instalacje, jak i to, co zostało przedstawione na obrazach, przypominało surrealistyczne konstrukcje i hybrydyczne mechanizmy, które nie były w pełni ani mechanicznymi przedmiotami, ani organizmami roślinnymi czy zwierzęcymi. Kiedy siadało się na skórzanej kanapie, wzrok od razu kierował się na ekran telewizora, przez który nadawane były bez przerwy niby-wiadomości, serwis informacyjny z „innej rzeczywistości”. Następnie uprzejma asystentka zapraszała gościa do pokoju, gdzie nakładała mu gogle na oczy i słuchawki na uszy – „wyprowadzała go z ciała”. W Trafostacji ta scenografia została zredukowana do ławki, telewizora z surrealistycznym serwisem informacyjnym, kwiata doniczkowego i dwóch baniaków wody. I, rzecz jasna, uprzejmej asystentki, zapraszającej gościa do wejścia w wirtualny stan OOBE.
W pierwszej chwili po założeniu gogli odczuwało się dyskomfort. Kiedy po raz pierwszy gwałtownie spadało się z urwiska w dolinę, można było doznać zawrotów głowy, jednak gdy tylko opanowało się sposób poruszania, rzeczywistość wirtualna okazywała się znacznie mniej sugestywna i mniej „namacalna”. Sam Couillard w jednym z wywiadów powiedział, że tę podróż każdy może przeżyć na własny sposób i obrać własny kierunek. Zakładając okulary i słuchawki, przygotowana byłam zatem na projekcję pełną możliwości i ukrytych zakamarków. Artysta znany jest z szufladkowej kompozycji swoich wizualizacji, w których z jednej planszy przechodzi się zupełnie niespodziewanie na drugą, krąży po przeróżnych światach i w płynny sposób powraca do punku wyjścia. Dlatego zdziwiła mnie prosta trajektoria wędrówki zaprezentowanej w TRAFO i to, że tylko w bardzo małym stopniu można nią sterować: nieznaczne przesunięcie w lewo lub w prawo, czasem wybór jednego z dwóch przejść do nowej planszy. Ostatecznie jednak pozostaje się z poczuciem niedosytu. Będąc w świecie wykreowanym przez Couillarda, nie można się zatrzymać ani zawrócić, by przyjrzeć się czemuś z bliska, co jest według mnie dużym minusem. Były tam bowiem dwie czy trzy niesamowite przestrzenie, które chciałoby się oglądać dłużej. Pierwsza to ciemna jama, do której wpada się mimowolnie, by po chwili zauważyć, że znajduje się tam mnóstwo istot, ludzi i hybryd, które krzątają się lub siedząc przy stolikach, jedzą dziwne, nieapetyczne potrawy. Wszyscy są w pewien sposób odrażający, wręcz wrodzy. Nic nie wydaje się na swoim miejscu, jest jakby odbite w krzywym zwierciadle. A jednak jest coś w tej przerzestrzeni, co fascynuje, skłania ku temu, by przyjrzeć się zakamarkom, uczestniczyć w tej przedziwnej biesiadzie, ale system nieubłaganie prowadzi dalej. Znów znajdujemy się nad górskim urwiskiem i lecimy wyżej. Mamy do wyboru dwa domki „na kurzej stopce”. Ja wybrałam ten po prawej stronie. To moja ulubiona przestrzeń – niby-galeria. Z prawej strony abstrakcyjne obrazy w ramach, z lewej typowe dla Couillarda dziwne maszyny i organizmy, surrealistyczne obiekty. Wszystko jest kolorowe, psychodeliczne. Tu także chciałabym się zatrzymać, by obejrzeć te eksponaty, wejść z nimi w interakcję, ale muszę podążać dalej. Po chwili słyszę głos asystentki: „to już koniec, wróciła pani do swojego ciała”. Tak wyglądała moja podróż… A teraz trochę o aspektach artystycznych wystawy.
Biorąc pod uwagę wyłącznie estetykę symulacji, The Out of Body Experience jest jedną z gorszych prac Couillarda. Na tle poprzednich realizacji artysty jawi się jako najmniej dopracowana, szkicowa, momentami toporna. Być może przyczyną są jeszcze nie do końca przez niego rozpoznane i opanowane narzędzia do rzeźbienia 3D. W dotychczasowych wizualizacjach i instalacjach wideo estetyka Couillarda wydawała się bardziej spójna, rozpostarta gdzieś między oldschoolowym, pikselowym stylem gier z lat 90. a wizualną oprawą modnego parę lat temu electro-popu i zespołów takich jak MGMT czy Empire of the Sun. The Out of Body Experience przypomina zaś bardziej grę komputerową sprzed dobrych paru lat – zarówno pod względem grafiki, jak i „prowadzenia postaci”. Jeśli zaś weźmie się pod uwagę temat, jaki Jeremy Couillard chciał zobrazować, zaproponowana przez niego sceneria także nie wypada najlepiej. Bardziej adekwatne wydawałyby mi się tutaj starsze i znacznie bardziej psychodeliczne realizacje artysty, takie jak na przykład Over and over again (2012). Tymczasem The Out of Body Experience wygląda tak, jak gdyby artysta sam nie mógł się zdecydować: czy kreować świat prawdopodobny (góry, urwiska, drzewa i niemal linearnie prowadzona droga przez ten krajobraz), czy surrealistyczny (psychodeliczne kolory, ludzkie hybrydy i upiory, przedziwne przedmioty i nieznane organizmy). Szkoda, tym bardziej że widać, iż artysta znacznie lepiej odnajduje się w tej drugiej konwencji, pełnej fluorescencyjnych kolorów i dziwnych organizmów. OOBE zawsze zresztą z takim właśnie klimatem mi się kojarzyło – jako stan związany głównie z doświadczeniami wywołanymi za pomocą środków psychoaktywnych, takich jak LSD czy DMT. Ponadto taką rzeczywistość – odbitą w krzywym zwierciadle bądź niezwykle soczystą i przerysowaną – łatwiej jest wykreować za pomocą mediów użytych przez Couillarda, nie jest natomiast łatwo odtworzyć realistyczny i sugestywny widok górskich urwisk i stan szybowania w chmurach.
Pomijając jednak aspekt estetyczno-artystyczny, jest jedna ważna rzecz, na którą ta praca zwraca uwagę i dzięki której mogłaby wiele wygrać mimo słabej warstwy artystycznej realizacji 3D. I jest to rzecz, na którą kuratorka szczecińskiej odsłony, Ursula Ströbele, nie położyła nacisku, a szkoda. Mam na myśli kurtuazyjny i higieniczny sposób, w jaki w dzisiejszym świecie kupić można budzące moralny, wewnętrzny bądź społeczny konflikt usługi – eutanazję, pośmiertną kremację (jeśli nie ma się rodziny, która mogłaby się tym zająć), aborcję; można nawet umówić się na „oczyszczenie duchowe”, czyli zażycie DMT, najsilniejszego znanego psychodeliku, pod kontrolą rzekomego „przewodnika duchowego”. Decydując się na skorzystanie z wymienionych usług, najpierw przesiadujemy na skórzanych kanapach w poczekalniach prywatnych klinik i patrzymy tępo na tandetne fotografie wiszące na ścianach. Czekamy, aż jakaś sympatyczna, wręcz ultrauprzejma asystentka zaprosi nas do gabinetu, byśmy podpisali dokumenty zwalniające klinikę z odpowiedzialności – prawnej i moralnej. W krajach zachodniej Europy eutanazja nie jest czymś, co gwarantuje prawo wyboru, możliwość odejścia na własnych zasadach, z godnością – to luksusowa usługa dla ludzi zamożnych, jak operacja plastyczna nosa i piersi. Jest taka scena w jednej z książek Houellebecqa, kiedy ojciec głównego bohatera, niegdyś słynny i bogaty architekt, jedzie do zagranicznej kliniki zajmującej się eutanazją, tam wybiera sposób pochówku, urnę i wykupuje związane z eutanazją usługi. Wcześniej siedzi w takiej właśnie poczekalni, tępo błądzi wzrokiem po ścianach i wie, że jest tu zupełnie sam – tak jak inni, jemu podobni, bogaci i boleśnie samotni ludzie. Szkoda, że zarówno w Ameryce, jak i w TRAFO, promując wystawę, skupiono się na aspekcie technicznym, na ciekawostce, jaką niewątpliwie jest doznanie rzeczywistości wirtualnej, zamiast na etycznym kontekście konsumpcji usług. Na aspekcie, który czyni z tej pracy dzieło sztuki, a nie wyłącznie coś na kształt gry komputerowej. Mimo że w wersji amerykańskiej wątek ten był zasygnalizowany w tytule, a scenografia rozbudowana, to medialny odbiór wystawy skupiał się przede wszystkim na doświadczeniu wirtualnej rzeczywistości. Wersja szczecińska zaś temu kontekstowi zupełnie urwała głowę, okrajając scenografię do niezbędnego minimum.