Gincburzanka – Ginczanka
Na rok przed ukończeniem szkoły zdobywa wyróżnienie w konkursie prestiżowych „Wiadomości Literackich”, otrzymuje gratulacje od Juliana Tuwima, a jej wiersz zostaje wydrukowany na łamach pisma obok innych rodzących się młodych talentów, m.in. Aleksandra Rymkiewicza. Sara Gincburg po raz pierwszy przed szeroką publiką występuje jako Zuzanna Ginczanka (kilka lat później, na fali antysemickich nastrojów, będą ja za to ścigać na łamach pisma „Wiem Wszystko”: „Koleżanko Gincburzanko! Nie bądźcie… Ginczanką”). Nastolatka świadomie wybrała dla siebie język polski i polską kulturę. Rodzina poetki nie była religijna, w domu mówiło się po rosyjsku. Najpierw posłano ją do modnego francuskiego przedszkola, potem zdecydowała się na polskie gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki. Polski język staje się nie tylko jej narzędziem, ale również źródłem licznych inspiracji. Wyróżniona Gramatyka to typowy dla poetki witalizm, radosne, rozbuchane słowotwórstwo i naiwność, która tu raczej bawi, czy rozczula niż razi:
(…)
Przymiotniki przeciągają się jak koty
i jak koty są stworzone do pieszczot
miękkie koty ciepłe i potulne mruczą tkliwość andante i maesto.
Miękkie koty mają w oczach jeziora i ziel-topiel wodorostną na dnie.
Patrzę sennie w źrenice kocie
tajemnicze i szklane i zdradne.
(…)
W 1935 roku zaczyna studia na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bujne życie towarzyskie, z zaprzyjaźnionymi literatami spotyka się w bohemiarskich kawiarniach: Małej Ziemiańskiej, SiM-ie (Sztuka i Moda), U Wróbla, Zodiaku, tańczy do rana na obrotowym parkiecie w Adrii. Ginczanka mogła w końcu prowadzić dorosłe, światowe życie, do którego tęskniła w Równem (choć może momentami wielkomiejskość przytłaczała ją – „myślało się dawniej: my – a potem przyszło miasto” [miasto]), cyganeria warszawska podziwiała nie tylko jej urodę, ale także „mądrość i inteligencję”, publikowała w „Wiadomościach Literackich” i „Szpilkach”. Podkreślano jednak protektorat roztoczony nad nią przez Tuwima, nazywano ją nawet „Tuwimem w spódnicy”. Ta symboliczna spódnica, „uwikłanie w sukienki”, mogły chwilami uwierać poetkę – w „świecie mężczyzn” przez jednych widziana była jako „gazela”, obiekt pożądania, przez innych jako błyskotliwa, ładna towarzyszka literackich wieczorów, „maskotka”. Krytycy rozpisywali się o podobieństwie jej poezji do twórczości Leśmiana, inspirowaniu się Skamandrytami. Ciągłe doszukiwanie się odniesień do dzieł innych artystów musiało Ginczankę irytować. Poetka w redakcji „Szpilek” wyostrzyła dowcip i tak pisała w Balladzie o krytykach poezję wertujących:
(…)
aż pomarli, odetchnąwszy nieco raźniej,
gdy nad rankiem ktoś bystrzejszy z nich wyszeptał:
„Nasza śmierć jest zerżnięta naj-wy-ra-źniej
z motywów
Bertolta
Brechta”.
Także za pomocą satyry próbowała bronić się przed narastającym w stolicy antysemityzmem, przed coraz to większym niepokojem i poczuciem inności, odosobnienia. „Była piękna, ale była to uroda semicka (…). Wtedy to był wygląd, za który się biło. Mówiła do mnie: «Wiesz, ja jestem jak Murzyn.»” – wspomina Maria Brandysowa. Przyjaciel z redakcji „Szpilek”, ilustrator Eryk Lipiński, który przechowywał rzeczy osobiste poetki do lat 90., narysował karykaturę Ginczanki (podarował ją swojej córce, nazwanej Zuzanną na cześć poetki) – czarne, spięte gładko włosy, wysokie czoło, haczykowaty, długi „żydowski” nos. Poetka ukazana jest z profilu, jednak w jej oczach widać upór, złość. Dumnie wyprostowana, wypina pierś do przodu.
Nuda, krew i śmierć
Rzadko o relacjach z mężczyznami pisała wprost, wolała przedstawiać je w zawoalowany sposób, erotykę przykrywać animizacją bądź motywami mitologicznymi, biblijnymi. O miłości bardziej dosłownie napisze, kiedy uczucie zostanie zagrożone, w wierszu opublikowanym w Wiadomościach Literackich z 2 lipca 1939, z nagłówkiem na pierwszej stronie: Nuda, krew i śmierć:
Są znaki, że przyjdzie wojna:
kometa, orędzia, mowy.
Są znaki, że przyjdzie miłość:
serce, zawroty głowy.(…)
(Maj 1939)
Wojna zastaje ją w Równem, ale kiedy tam robi się zbyt niebezpiecznie, musi jechać dalej, do Lwowa. Tu spotyka ją miłość – związuje się z grafikiem, Januszem Woźniakowskim. W tamtym czasie wychodzi również za mąż za znacznie starszego od siebie historyka sztuki, Michała Weinzihiera – ten dziwny układ, którego przyjaciele poetki nie rozumieli, będzie miał tragiczne zakończenie. W mieście jest mnóstwo literatów – m.in. Władysław Broniewski, Aleksander Wat, ale szybko ich wszystkich dosięga proza wojennego życia – Ginczanka dostaje pracę w księgowości w Biurze Uzdrowiskowym, ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem, musi walczyć o kartki żywnościowe. Kiedy do miasta wkraczają Niemcy, rozpoczyna się okres bezdechu, nieustannego ukrywania się. Ginczanka nie może zbyt często wychodzić na ulicę – jej wygląd jest teraz zdradziecki, „zły” – nie zostawia wątpliwości co do jej pochodzenia. Spędza całe dni w osamotnieniu, w łóżku, oddaje się głównie pisaniu.
Zła wola, przypadek czy nieuwaga, prowadzą w kolejnych latach do następujących scen: Ginczanka, Weinzieher i Woźniakowski finalnie wyjeżdżają ze Lwowa, ukrywają się w jednym mieszkaniu w Krakowie. Ginczanka – na ormiańskich papierach, na pewien czas opuszcza miasto, mężczyźni zostają. Woźniakowski dostaje się w ręce gestapo podczas ulicznej łapanki, ma przy sobie adres mieszkania, w którym przebywa niczego nieświadomy Weinzieher. Obaj zostają aresztowani i straceni. Ginczanka wraca do Krakowa z Blumką Fradis, razem ukrywają się w mieszkaniu znajomej Weinziehera, Elżbiety Mucharskiej. Choć kobiety już właściwie nie opuszczają domu, gestapo dowiaduje się i o tej kryjówce, zostają zamknięte w więzieniu Montelupich. Być może Fradis złamały tortury i przyznała, że obie są Żydówkami. Być może jednak nie miało to już żadnego znaczenia. Ginczance udało się ukryć wcześniej wiersz, który zaraz po zakończeniu wojny trafił do rąk Stauber, a ta przekazała go redakcji „Odrodzenia”. Non omnis moriar, Ginczanka miała ostatnie słowo.
Tylko szczęście…
Miała 27 lat, kiedy zginęła. W latach okupacji, jak opowiadał Franciszek Gil, bardzo schudła, jej policzki były stale rozpalone – być może właśnie do wspomnień zmienionej urody Ginczanki nawiązała Maja Gordon, na jednym obrazie malując poetkę elegancką, ubraną w kapelusz, wciąż uśmiechnięta, choć za jej plecami widnieje już Gwiazda Dawida, na drugim – strapioną, jakby postarzałą, spoglądającą zza krat. Jednak to przede wszystkim wizerunek z lat przedwojennych jest przedmiotem artystycznych przekształceń. Dominik Jałowiński przenosi jej legitymacyjny portret na ekran smartfona, niczym współczesne zdjęcie, które zaraz ktoś wrzuci na Facebooka (jak bardzo Ginczanka przejmowała się odbiorem swojego wizerunku?). W świetnym kolażu Krystyny Piotrowskiej, jedno z najbardziej znanych, promiennych zdjęć Ginczanki nabiera barw – usta poetki są lekko podkolorowane, a głowę ma przystrojoną kapeluszem z czerwonych liści (podobny pióropuszowy kapelusz nosiła w dzieciństwie). W instalacji Marty Deskur, Centauressa, to Ginczanka przyjmuje postać mitycznej istoty, choć w wierszu poetki O centaurach sprawa harmonii namiętności i intelektu dotyczyła mężczyzn – „wyznaję dostojną harmonię męskiego torsu i głowy z rozrosłem ciałem ogiera i cienką pęciną nogi”. Napięcie między cielesnością a tożsamością widoczne jest również w pracach obecnych na wystawie, niezwiązanych bezpośrednio z postacią poetki – m.in. w przedstawieniach kobiety sfragmentaryzowanej, przyglądającej się swojemu ciału jak obcemu w serii Selfie Anety Grzeszykowskiej.
„Tylko szczęście jest prawdziwym życiem” – głosi neon zamieszczony w ostatnim z pomieszczeń wystawy (autor – Hubert Czerepok). Według relacji Mieczysława Jastruna, miały to być słowa Ginczanki. „Żeby przeżyć, trzeba mieć szczęście” – mówiła jeszcze. Tego szczęścia nie miała, ale czy była szczęśliwa? Relacje znajomych i wiele spośród jej wierszy świadczy o tym, że potrafiła cieszyć się życiem, umiała dostrzegać radość w rzeczach małych, codziennych: „Brukom ulic się dziwić przez okna, liczyć wrony i łykać dzisiejszość” (Przepis na prostotę życia). Żyła intensywnie, łapczywie, pośród ludzi, ale autonomicznie. Szybko zapisywała swój los, do czego nawiązuje inny współczesny artysta, Alex Czetwertyński, w przygotowanym w hołdzie poetce papierowym Tornado. Pod koniec jednak przyszło zwątpienie, poczucie bezsilności, bycia zdradzoną. Zniewolenie nie było życiem. Lwowską kryjówkę poetki miała wydać dozorczyni domu, Zofia Chominowa – nazwisko to pada w wierszu-testamencie Ginczanki obok sparafrazowanych wersów Horacego i Słowackiego (później posłużył jako dowód w procesie Chominowej, która została skazana na kilka lat więzienia). Kiedy przygotowywała się na najgorsze, było ją jeszcze stać na ironię, dystans. Po raz ostatni, gorzko tym razem, okazała przywiązanie do kultury klasycznej i twórczości polskich romantyków. Obrazy pogodnej, młodej Sany na długo pozostają w głowie, ale równie długo pozostaje w pamięci praca Magdaleny Moskwy, zamykająca wystawę. Umieszczona przy drzwiach jakby żegnała odwiedzających – na wpół otwarta, boląca, źle zrośnięta rana.
Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury rozprutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlone nagle w anioły przemieni.