Mimo minimalistycznej formy plakaty do filmu The Lobster oddziałują złożoną symboliką. Widnieją na nich Colin Farrell i Rachel Weisz, trzymający w ramionach widmowe, bezcielesne kształty. Palce muskają pustkę. Policzek kobiety wtula się w ciało, którego nie ma. Smutna twarz bohatera, jego wąsy i sygnalizujące zagubienie okrągłe okulary prowincjonalnego nauczyciela zastygły w wyrazie niemego błagania. Ona zaciska powieki, jakby chciała odgrodzić się od tego, co ją otacza – przestrzeni bez kolorów i kształtów.
W świecie wykreowanym przez Jorgosa Lantimosa samotność – dławiąca, rozpaczliwa i nieskończenie gorzka – jest podstawowym, wspólnym doświadczeniem wszystkich członków społeczeństwa. Potrzeba bliskości staje się motorem wszelkich działań, jej zaspokojenie – warunkiem biologicznego przetrwania. W formie lirycznej metafory opowieść o pojedynczości jako niekompletności towarzyszy nam od tysięcy lat. W Uczcie Platon podsuwa czytelnikom sugestywny i niepokojący obraz: każda istota ludzka była kiedyś podwójna. Stałe towarzystwo i emocjonalne wsparcie uczyniło ludzi potęgą zagrażającą bogom. Zaniepokojeni mieszkańcy Olimpu zdecydowali się rozciąć każdą osobę i oddelegować części zdekompletowanego zestawu do odległych krain, skazując je na uporczywe poszukiwanie zaginionego syjamskiego bliźniaka. W ten oto sposób antyczny filozof zainfekował kulturę Zachodu trującym mitem, a jego rodak prezentuje jedynie stan zapalny wynikły z tego zakażenia.
„Porzucenie jest jak obóz koncentracyjny” – pisała Agnieszka Drodkiewicz. To, co u niej nosiło znamiona przesadnej egzaltacji, dla bohaterów Lobstera stanowi prostą wykładnię ich sytuacji prawnej. Po stracie lub braku życiowego partnera mieszkańcy nieodległej przyszłości zostają wysłani na przymusowe wczasy w ośrodku zrzeszającym innych singli, wśród których muszą wypatrzyć kolejną miłość swego życia. Konsekwencja porażki poszukiwań byłaby straszna: przegrani muszą zamienić się w wybrane wcześniej zwierzę (np. w tytułowego homara). Lantimos kiwa na nas ręką z psotnym uśmiechem: czy naprawdę nie chcecie zobaczyć, co by się stało, gdyby najważniejszy i jednocześnie najmniej skodyfikowany obszar ludzkiego życia dostał się pod kontrolę państwa?
Reżyser przewrotnie umieszcza akcję swej satyrycznej makabreski w luksusowym ośrodku wypoczynkowym. To miejsce grające w europejskiej (szczególnie modernistycznej) tradycji szczególną rolę; przestrzeń poza czasem, w której dochodzi do spotkania człowieka z samym sobą, w której następuje zawieszenie zdarzeniowości na rzecz kontemplacji, a wszystkie czynności cechuje błogi brak przymusu. W luksusowym kurorcie starzejący się kompozytor szukał wielkiego piękna (Śmierć w Wenecji, 1971, L. Visconti); w alpejskim uzdrowisku inny niemłody muzyk je odnalazł (Młodość, 2015, P. Sorrentino). U Lantimosa, w Hotelu, do którego trafia bohater, odniesienia do literatury przełomu wieków znikają, zmiecione przez rytuały przemocy i strachu, ostro kontrastując ze zwodniczo subtelną estetyką tego wyjątkowego miejsca. Goście śpią w adamaszkowej pościeli, odpoczywają na skórzanych rozłożystych kanapach, pocą się ze strachu w pomieszczeniach o szlachetnych proporcjach. Toster, do którego wkładają ręce, aby odpokutować zabronioną tu masturbację, stoi na blacie przykrytym olśniewająco białym płótnem.
Tak jak w niespiesznych narracjach wielkich mistrzów, zewnętrzna wobec kurortu rzeczywistość wydaje się czymś nieskończenie odległym, jednak w Lobsterze wrażenie to jest głównie pochodną faktu, że wielu pensjonariuszy opuści Hotel na czterech nogach (lub dziesięciu odnóżach). Choć o skuteczności działania aparatu władzy decyduje zaawansowana technologia pozwalająca na transformację człowieka w całkowicie odmienny pod względem anatomicznym organizm, najnowsze dzieło greckiego twórcy nie epatuje sterylną, futurystyczną estetyką, do której przyzwyczaiły nas popularne filmowe dystopie. Przeciwnie: staroświecki urok hotelowej recepcji z miedzianym dzwonkiem na kontuarze, okrągłym stojakiem na pocztówki i pastelowymi witrażami roztacza aurę romantyzmu rodem z sentymentalnych XIX-wiecznych powieści, w których scenerią romansu były nadmorskie kasyna i furkocące na wietrze piknikowe obrusy.
Lantimos czerpie z postoświeceniowego gatunku dystopii, nasycając znane schematy czarnym humorem. Odświeża wizje z repozytorium najbardziej odrażających nocnych koszmarów, z gatunku tych o publicznym poniżeniu, paradowaniu w bieliźnie przed znudzonymi obserwatorami i seksualnych sekretach roztrząsanych przez obojętnych specjalistów. Jednak w przeciwieństwie do rozczarowanych światem Zachodu filozofów nie jest zainteresowany precyzyjnym odtwarzaniem rozległej sieci instytucji i skomplikowanych rytuałów, które organizują życie w totalitarnym pandemonium. Pozostaje wierny swemu upodobaniu do portretów zamkniętych, wyizolowanych grup, do zabaw w społecznym laboratorium.
W filmie greckiego reżysera czai się wywrotowy zalążek krytyki racjonalnych struktur organizujących życie jednostki dla jej własnego dobra, doprowadzających do atrofii uczuć przy jednoczesnym podkreśleniu roli popędów. Lantimos tworzy świat panseksualny, w którym reguły relacji międzyludzkich zostają ujęte w proste formy przypominające prawa rządzące światem przyrody. Od momentu, gdy urzędniczka w szarej garsonce i perłach (uosobienie rzeczowego, odrobinę konserwatywnego profesjonalizmu) wyjaśnia bohaterowi zasady działania schematu: frustracja – akcja – kapitulacja – transformacja, nie ustaje dziarski potok racjonalnych, rzeczowych pogadanek. Lantimos szydzi z rozmaitych narracji, którymi obrosła instytucja związku miłosnego w kulturze Zachodu – z parafialnych kursów przedmałżeńskich, XIX-wiecznych kodeksów seksualnej higieny, porad ekspertów na łamach brukowych czasopism. W błyskotliwie zabawny sposób odwołuje się nawet do archaicznej, sanatoryjnej formuły wieczorków zapoznawczych i pokazów instruktażowych.
Jednak brawurowa dystopia autora Alp (2011) jest wymierzona nie tylko w rozpaczliwie poszukujących drugiej połówki desperatów, ale również w kulturę singli: specyficzny emblemat społeczeństwa konsumpcyjnego początku XXI wieku. Uciekinier, któremu udało się uniknąć pokoju przemian, ma jeszcze alternatywę: leśną kolonię samotników, karzących kastracją za stosunek seksualny i obcięciem warg za flirt. Może zdecydować się na kult samotności i niezależności, jednoosobowe zestawy biwakowe, tańce w grupie, w której każdy ma na uszach słuchawki, albo w imię miłości dokonać kolejnego aktu buntu i związać się z drugą połówką, co jest równie groźne jak samotność w Hotelu.
Romantyczne podchody w Lobsterze odbywają się w pokrytym mchem refugium, któremu spacerujące zwierzęta (eksludzie?) dodają surrealistycznego uroku. Historia pary kochanków, ukrywających się przed aparatem władzy, ma w sobie (przynajmniej początkowo) dramatyzm i energię przypominającą Rok 1984 George’a Orwella. Jednak nadrzędnym celem Lantimosa jest udowodnienie, że wyjście z jednego społecznego schematu skutkuje automatycznym wpadnięciem w drugi, a powielane od dzieciństwa wzorce zawsze wezmą górę nad porywem serca. W Lobsterze więź między dwojgiem ludzi może narodzić się tylko w sytuacji, gdy łączy ich konkretne, łatwe do zaobserwowania podobieństwo: piegi, krwotoki z nosa, talent muzyczny. Bohaterowie nie dysponują wspólnym kodem umożliwiającym komunikację na temat łączących ich niemierzalnych uczuć, tęsknot i fascynacji; fundamentem ich relacji może być za to posiadana przez oboje wada wzroku.
Nietrudno się domyśleć, że Lantimos dźga ostrzem satyry portale randkowe umożliwiające perfekcyjne znalezienie drugiej połówki na podstawie wspólnych zainteresowań. To instytucje posługujące się tak poręcznymi narzędziami, jak Stopień Dopasowania czy Zgodność Kryteriów i pozwalające z masy „miłych, sympatycznych, nieznoszących fałszu i zarozumialstwa, Może-czekam-właśnie-na-Ciebie” kandydatów wyłowić tę jedną jedyną osobę, która też słucha ormiańskiego rocka progresywnego, cytuje perską renesansową poezję i soli piwo.
Dekonstruując podstawowe założenie melodramatu – przekonanie, że miłość opiera się na irracjonalnych, często stojących w opozycji wobec utylitarnych wartości przesłankach i impulsach – Lantimos obnaża absurd społecznie egzekwowanego, upublicznionego szczęścia, w którym za cieniutką fasadą facebookowego awatara straszą puchnące rejestry nieporozumień. W świecie nasyconym niekończącymi się poradami na temat jedzenia, modlitwy, kochania (się), odnajdywaniu samego siebie i życia chwilą paw i wielbłąd, przechadzający się po otaczającym Hotel zagajniku, postulują, aby każdy miał prawo być nieszczęśliwy na swój sposób.