Sonia Milewska: Cykl Tata jest bardzo intymny, osobisty. Dlaczego zdecydowała się Pani pokazać te zdjęcia publiczności?
Magdalena Wdowicz-Wierzbowska: Od początku miałam jakiś wewnętrzny przymus fotografowania i wiedziałam, że robię te zdjęcia „po coś”. To jest tak, że intuicyjnie się po prostu czuje, że dana historia, sytuacja, spotkanie to coś ważnego, że to jest TEMAT. Tak było z tą naszą rodzinną historią. Z jednej strony bardzo osobistą, dotykającą jednej z podstawowych ludzkich relacji: ojciec–dziecko oraz kwestii ostatecznych, jak choroba i śmierć. Z drugiej strony jest to temat uniwersalny – każdy z nas jest czyimś dzieckiem i każdy wcześniej czy później się ze śmiercią zetknie – rodziców czy ogólniej – kogoś bliskiego.
Jaka była reakcja Taty na to, że chce Go Pani fotografować?
Zupełnie naturalna. Nie dopytywał „a po co robisz te zdjęcia? Do czego ci to potrzebne?” i tym podobne, traktował to też chyba jako sposób na wspólne spędzenie czasu. A może czuł, że to są nasze ostatnie chwile razem? Nie wiem, nie rozmawialiśmy nigdy o tym, co będzie, o czarnym scenariuszu, o śmierci. Byliśmy tu i teraz. Nie wiem nawet, czy się bał. Sam nic nie mówił, a ja nie pytałam. Ale w swojej naiwności nie sądziłam, że to się tak potoczy. I tak szybko skończy.
Zresztą Tata sam kiedyś fotografował, więc na pewno lepiej mnie rozumiał także w tej sprawie. To było fotografowanie amatorskie, rodzinne, ale związane z całym trudem fotografii tradycyjnej – w nocy robił w łazience ciemnię, do rana wywoływał zdjęcia, jadł śniadanie i normalnie szedł do pracy. Mama mu często pomagała. Myślę, że to dzięki Tacie zainteresowałam się fotografią. Lubię tak myśleć.
Na tak zwanych selfie z Tatą i na Jego portretach widać dużą różnicę w mimice Jego twarzy. Czy było to związane z czasem, w którym powstawały? Czy były jakieś momenty przełomowe w zachowaniu Taty, według których mogłaby Pani ten cykl podzielić?
Nie było momentów przełomowych, żadnych zwrotów akcji, za krótko to wszystko trwało.
Na pomysł wspólnych zdjęć wpadłam jakieś półtora miesiąca przed Jego śmiercią. Siedzieliśmy w kuchni (jak zresztą często – Tata lubił i umiał gotować i zawsze wszystkich karmił; to za każdym razem było pierwsze pytanie: „może coś zjesz?”), robiłam jakieś inne zdjęcia i przyszło mi do głowy, żebyśmy sfotografowali się razem. Ale to nie było jakieś wielkie planowanie – po prostu postawiłam aparat na parapecie i przy pierwszym zdjęciu to Tata nacisnął spust migawki, potem było różnie. I tak co kilka dni, na chwilę przed moim wyjściem od rodziców robiliśmy portret podwójny. Gdy nie zdążyłam w domu, robiłam zdjęcie w drodze do szpitala, w samochodzie.
Myślę, że to czas i postępująca choroba, a może też coraz większa świadomość nieuchronnego, zostawiały ślad na Jego twarzy. Coraz gorzej się czuł. Śmiech, tak kiedyś dla Niego charakterystyczny, znikał. Aż zniknął zupełnie.
Jakie zdjęcie z cyklu Tata jest dla Pani najważniejsze? Dlaczego?
Uwielbiam ten Taty portret, na którym udaje siłacza. Bo to był chyba ostatni moment, kiedy żartował i się wygłupiał. Ale też bardzo ważne dla mnie są wspólne portrety – to ostatnie zdjęcia, na których jesteśmy obydwoje, innych już nie będzie – to zapis ostatnich wspólnych chwil.
Jak Pani podchodzi do tego cyklu fotografii: jak do sposobu radzenia sobie w ciężkiej sytuacji czy może jak do pamiątki?
Kiedy go robiłam, zdecydowanie pomagało mi to jakoś radzić sobie z tym, co się dzieje. Chociaż nie umiem powiedzieć, jak konkretnie. Może po prostu to był pretekst, żeby być razem i coś wspólnie robić. A przy okazji trochę rozmawiać o rzeczach mniej ważnych i trochę razem milczeć o tych ważniejszych. Pamiętam, powiedziałam w którymś momencie do Taty, że mam wrażenie, że te nasze zdjęcia to najlepsze, co nam się mogło w tej sytuacji przytrafić. A On powiedział, że też tak myśli. Czyli w jakiś sposób fotografia pomagała nam obydwojgu.
A teraz mam cudowną pamiątkę. Bo przecież oprócz zdjęć prezentowanych na wystawie mam masę innych! I nawet mała ich część już ujrzała światło dzienne – kilka wystaw temu na samym końcu ekspozycji zaczęłam wieszać zbiór przeróżnych, niezwiązanych ze sobą małych zdjęć Taty, takich bardziej pogodnych, czasami wesołych, często wręcz komicznych. Taki był i takiego chcę Go pamiętać. A od wystawy w Galerii Gardzienice w Lublinie blisko tych zdjęć pojawiają się też karteczki, na których piszę, czego się od Niego nauczyłam, co Mu zawdzięczam. I widzę, że to bardzo na widzów działa. Ktoś mówi mi potem, że dzięki temu sam zaczął się zastanawiać, czego go nauczył jego ojciec. A ktoś inny płacze, że mi tego zazdrości, bo nie zna swojego ojca i nie umie wymienić ani jednej takiej rzeczy.
Zdecydowała się Pani na zdjęcia w kolorze, choć w wyważonych tonach. Dlaczego?
Oczywiście zdjęcia były zrobione w pełnym kolorze, ale kiedy przygotowywałam pierwszą wystawę, tak wtedy widziałam świat – niby wszystko było kolorowe, ale jakieś takie przytłumione.
Skąd pomysł na cykl fotografii Po prostu męża mi brakuje?
To jest w gruncie rzeczy ciąg dalszy oswajania tematu śmierci. Najpierw fotografowałam Tatę, a potem Mama została sama, spędzałyśmy więcej czasu razem i chciałam Jej też zrobić trochę zdjęć. Ale nie miałam planu co dalej. I wtedy, dosyć przypadkowo, spotkałam na swojej drodze malowniczą starszą kobietę. Zaczęłyśmy rozmawiać, dowiedziałam się, że pochowała dwóch mężów. Zgodziła się na zdjęcia, zaprosiła mnie do swojej chaty. Po tym spotkaniu wszystko mi się ułożyło i znalazło na właściwym miejscu – dotarło do mnie, że kobiet takich jak Mama czy pani Walerka jest wokół mnie dużo. I już wiedziałam, że to jest temat.
Z iloma wdowami Pani rozmawiała? Skąd brały się Pani rozmówczynie?
Spotkałam się z dwudziestoma kobietami i wszystkie bohaterki weszły do książki i na wystawę. Zaczęłam od najbliższego otoczenia i od ręki miałam kilka wdów: sąsiadki, mama kolegi, babcie znajomych. A potem to już poszło samo – znajomi wiedzieli, że realizuję taki temat, więc sami dzwonili, że mają kuzynkę, bratową, przyjaciółkę. A czasami bohaterki przychodziły do mnie same, na przykład dzięki koleżance, która już wzięła udział w projekcie i była gwarantem, że to się da przeżyć. To już działało na zasadzie poczty pantoflowej.
Jak wyglądały rozmowy? Czy wdowy zawsze zapraszały Panią do domów, czy może spotykałyście się w innych miejscach?
Zależało mi bardzo na tym, żeby spotykać się w ich domach. Po pierwsze dlatego, że we własnej przestrzeni czujemy się najlepiej i najbezpieczniej. I chyba najbardziej jesteśmy sobą. Niezależnie od projektu, jaki realizuję, zawsze gdy fotografuję ludzi, staram się wejść do ich domów. Bo też wnętrza bardzo dużo o człowieku mówią, przedmioty, jakimi się otaczamy, nasze zwierzęta. Bardzo lubię, oprócz czystego portretu, zdjęcia człowieka w jego prywatnej przestrzeni. A poza tym jestem też architektem i zwyczajnie ciekawi mnie, jak ludzie mieszkają.
Każde spotkanie rozpoczynało się rozmową. Ja mówiłam kilka słów o Tacie, wyjaśniając, dlaczego się tym tematem zajęłam. A potem one opowiadały. Jedne więcej, inne mniej, tyle, ile chciały, nie wypytywałam zbytnio. I dopiero na końcu robiłam zdjęcia. Ale już byłyśmy w pewnej bliskości, więc było nam łatwiej.
Jaka historia zapadła Pani w pamięć? Którą chciała Pani wyróżnić?
Bardzo przemawia do mojej wyobraźni historia najmłodszej bohaterki, Karoliny. Na zdjęciu siedzi na łóżku w sypialni, a nad jej głową wisi obraz przedstawiający Tatry. To jest bardzo stary obraz, który był w rodzinie od dawna i zawsze w tym miejscu wisiał. Karolina pokazała mi na nim miejsce, gdzie Grzegorz zginął. Aż miałam gęsią skórkę, bo przecież to jest jak scena z filmu! Pamiętam także to, że kilka dni przed wypadkiem on przeczytał, że gdy zejdzie lawina i człowieka uwięzi, to trzeba próbować wystawić rękę ponad śnieg, bo dzięki temu można zostać uratowanym. I gdy Grzegorz i jego koledzy zostali znalezieni, to jego dłoń wystawała. Ale tym razem to nie pomogło. Karolina została z malutkim synkiem i drugim w drodze. Przecież to są historie wręcz niewyobrażalne.
Z czego jest Pani najbardziej dumna, jeśli chodzi o ten cykl zdjęć? Patrząc ze społecznego punktu widzenia – że czasem samotne kobiety mogły z kimś porozmawiać – czy może bardziej z osobistych powodów – dobrych zdjęć, które podczas rozmów powstały?
Nie wiem, czy dumna to jest odpowiednie słowo, ale bardzo się cieszę, że mogłam z tymi starszymi kobietami spędzić czas, że mi zaufały i udało mi się tego zaufania nie zawieść. Że zostały wysłuchane i jeszcze ktoś im powiedział, że ładnie wyglądają, że są piękne. A przecież ja mówiłam prawdę! One były nieraz takie onieśmielone, że ja poświęcam swój czas, że przecież one nie mają nic ciekawego do powiedzenia, a to przecież było odwrotnie – ja im byłam wdzięczna, że się zgodziły na spotkanie! Dzięki tym spotkaniom udało mi się przejść żałobę po moim Tacie; nie wiedziałam tego wtedy, to była intuicja.
Cieszy mnie też bardzo, że udało mi się ten projekt zakończyć książką. I że tyle ludzi we mnie uwierzyło i pomogło mi to marzenie urzeczywistnić poprzez portal wspieramkulture.pl. To bardzo budujące.
Oczywiście zdjęcia też cieszą, ale one znajdowały się na drugim miejscu – najważniejsze było spotkanie i rozmowa.