W żargonie gier wideo kamper oznacza wypaczonego snajpera. Ów cyniczny osobnik, zabunkrowany w bezpiecznej pozycji, bez kropli potu i odrobiny wysiłku eliminuje pozostałych graczy. Kamperowi, prócz honoru, brakuje także odwagi na bezpośrednie starcie; przyczajony czeka na rozwój wydarzeń aż trafi mu się dogodna sytuacja. Nie bez kozery taką ksywkę nosi bohater fabularnego debiutu Łukasza Grzegorzka. Ma twarz Piotra Żurawskiego, ale imienia nie posiada, no chyba że Milijon, bo za miliony kocha beztroskę i cierpi, gdy przychodzi odpowiedzialność. Od jakiegoś czasu ma żonę Manię (Marta Nieradkiewicz na fali), stanowisko szefa testerów gier, oddanych przyjaciół, mocny komputer i dwie konsole. Trwałby pewnie ten bezczas jeszcze przez dekadę, gdyby nie tąpnęło w małżeństwie, czego Kamper – dla odmiany – nie był inicjatorem.
Wróćmy jednak na pozycję startową. Napisy początkowe, graficznie stylizowane na menu kultowej Contry, wysyłają dwa nam sprzeczne sygnały. Albo ktoś porozumiewawczo mruga do nas okiem z gwarancją, że wie o czym będzie opowiadał, albo za chwilę dostaniemy perfekcyjną imitację rzeczywistości. Niestety, wygrała druga opcja. Być może dlatego, że aspirującemu do miana pokoleniowego portretu Kamperowi, przekrojowego materiału starczyło na piętnaście minut. A być może winny był czynnik, na którym wykłada się większość (nie tylko polskich) produkcji o Generacji X, Y, Z, czyli fakt, że podpisują je twórcy dawno wyzwoleni z okowów niedojrzałości. Druga opcja ponownie górą.
Wiadomo czym wybrukowane jest piekło, także to filmowe, stąd nieodparte wrażenie, że Grzegorzek wraz z ekipą bardzo chcieli operować znakami czytelnymi dla możliwie najszerszego grona widzów. Wyszła z tego seria liczmanów, zwitek klisz i parada stereotypów. Kamper jako gracz flanele zmienia jedynie na wymięty t-shirt, w oczach ma pustkę ze zblazowaniem, postawę lekko przygarbioną, a wyznanie abnegackie. Jego kumpela w ciąży (Justyna Suwała, znana z Body/Ciała Małgorzaty Szumowskiej), po przekątnej, chodzący rozsądek o niebieskich włosach – jakby Juno Reitmana spotkała kochankę Adeli Kechiche’a – zawsze pocieszy, podpowie, opieprzy. Najlepszy przyjaciel (Bartłomiej Świderski), polski Seth Rogen, typ pociesznego miśka z gandzią na podorędziu, co to gest męskiej zażyłości zrównoważy grubym żartem o penisach. Dalej Luna (Sheily Jimenez), nauczycielka hiszpańskiego ze swoim egzotycznym tańcem i napiętym ciałem, zaprzęgnięta do erotycznej równoważni; ożywiona projekcja spod powiek sztampowej macho-fantazji. I w końcu te gry nieszczęsne w pracy i po pracy, przeważnie ze smokiem lub karabinem, uzbrojone w ciężkie metafory o niemożności podejmowania decyzji w realu, by dobitnie podkreślić, że pan Kamper ziemi nie dotknął ni razu.
W równym stopniu co szablonowe myśli, bolą ograniczenia formalne. Sposób prowadzenia kamery przez Weronikę Bilską to antyteza jej wspaniałej pracy przy Jak całkowicie zniknąć Przemysława Wojcieszka. Żywy, frenetyczny rytm tamtych obrazów zostaje w Kamperze zduszony przez cztery ściany nieciekawego mieszkania na warszawskim Mokotowie wespół z bielusieńkim open space’em biurowca, położonego nieopodal. Oczywiście wynika to po trosze z przyjętej konwencji związkowej dramy i powodowanych nią reperkusji w życiu zawodowym, ale czupurność z jaką Bilska ogrywała wnętrza i plenery Berlina również odzwierciedlała stan psychiki postaci, bez podatku od fantazji. Szansa na przełamanie przychodzi wraz z imprezą, gdzie wszyscy uczestnicy przywdziewają popkulturowe peleryny, a id tańczy z superego w perfekcyjnym kłamstwie. Więcej w tym prawdy o tożsamości kidultów[1] niż w setkach opasłych socjologicznych analiz. Niestety, scena trwa krótko, a kończące zabawę „Idź do domu”, niezamierzenie zyskuje dodatkowy, sarkastyczny kontekst.
Więcej zaskoczeń nie będzie, włącznie z przemianą bohatera. Jasne, scenarzysta nie musi, a reżyser nie powinien pracować z podręcznikiem w ręku i decorum w głowie, ale niech odstępstwo od kanonu nie usprawiedliwia indolencji. Kamper, puszczony samopas, dąsa się po ekranie niczym pałacowa dama z przerwami na smutek paryskiego księcia. Patrzy w dal wzrokiem zbitego psa, przy czym nie wiadomo czy jego myśli zaprząta nadchodzący kres uczuciowego status quo, czy niedokończony quest z Wiedźmina. Nawet gdy w końcu decyduje się na konfrontację z absztyfikantem żony, popularnym szefem kuchni (brawurowy Jacek Braciak), wystarczą dwa zdania gorzkiej prawdy, by podkulił ogon i zwiał do salonu gier na terapię z pikseli i alkoholu. Jeżeli tak mają wyglądać współcześni „piękni trzydziestoletni”, to wnoszę o kontrkulturowy zwrot w stronę wkurwionych młodych gniewnych z filmów wspomnianego Wojcieszka czy piosenek Cool Kids of Death. Ci, choć drogę donikąd zazwyczaj kończyli w punkcie wyjścia, mieli w trzewiach ogień zdolny palić kontynenty. U Grzegorzka są tylko zgliszcza.
Szukanie wspólnoty nic-nie-dziania-się w jarmuschowskich klimatach wieńczy spektakularne zderzenie z Nieustającymi wakacjami. W tym nie dość docenionym, debiutanckim arcydziele twórca Truposza dzielił strach, poczucie zagubienia i obcości z postacią Alliego, odegraną przez naturszczyka, Chrisa Parkera. 27-letni wówczas Jarmusch dotykał czułych strun mentalności równolatków tuż przed wstąpieniem do dziwnej krainy dorosłych, w której wolność smakuje inaczej lub nie ma jej wcale. Nie bez wpływu na wieczną ucieczkę od dorosłości miała emanacja lęków związanych z figurami matki i ojca. Dryfując wraz z Allim po zakamarkach Nowego Jorku spotykał podobnych sobie odszczepieńców, niezależnych od ludzi i przedmiotów, turystów bez stałego adresu.
Różnica w podejściu do alter ego między ówczesnym Jarmuschem a dzisiejszym Grzegorzkiem jest taka, że Jarmusch był z nim na całego, a właściwie był nim. Podobnie Jerzy Skolimowski przenikał Andrzeja Leszczyca, porte-parole z Walkowera i Rysopisu. Grzegorzek swojego Kampera raczej nie lubi albo się go wstydzi, wciąż patrzy nań podszytym ironią wzrokiem jak na szczęśliwie niespełnioną, alternatywną wizję swojego życia. Z pozycji starszego, mądrzejszego brata, który otrząsnął się z resztek młodzieńczości, wciąż poklepuje młodego po plecach, punktując przy tym błędy i śmiesznostki, jakie sam kiedyś popełniał, a których dziś nie rozumie, tak samo jak niektórzy dorośli nie rozumieją szaleństwa w oczach dzieci. Wydłużanie adolescencji podszyte było u Jarmuscha melancholią utraty własnego „ja”, stania się kimś innym, kto z wiekiem, w ten czy inny sposób, straci podmiotowość. Statyczne ujęcia tłumu przecinane opozycyjnymi widokami pustych ulic nie pozostawiają złudzeń – szkicują jedyny obowiązujący, manichejski podział na żyjących w społeczeństwie i wyrzutków. W Kamperze wewnętrzne rozterki oscylują wokół harlekinowskiego „być z nią czy nie być”, a otwarte pytania o stan umysłu dorosłych-niedojrzałych szczelnie zamykają odpowiedzi o ich tymczasowej nieodpowiedzialności.
- Dosłownie: „dorosłych dzieciaków”.↵