Jak wyjaśniłby pan swój dystans w stosunku do emigrantów, tak zwanych białych Rosjan?
Cóż, historycznie sam jestem białym Rosjaninem, ponieważ wszyscy Rosjanie, którzy jak moja rodzina wyjechali z Rosji w pierwszych latach bolszewickiej tyranii, bo się na nią nie zgadzali, byli i pozostali w szerokim znaczeniu białymi Rosjanami. Ale ci uchodźcy podzielili się na równie wiele klas społecznych i frakcji politycznych, co społeczeństwo sprzed przewrotu bolszewickiego. Nie mieszam się z czarnosecińcami białymi Rosjanami i nie mieszam się z sympatykami komunizmu, czyli „różowymi”. Z drugiej strony mam przyjaciół wśród inteligenckich konstytucjonalnych monarchistów oraz inteligenckich eserowców. Mój ojciec był staroświeckim liberałem, a ja nie mam nic przeciwko, by i mnie określano mianem staroświeckiego liberała.
A jak wyjaśniłby pan swój dystans w stosunku do współczesnej Rosji?
To głęboka nieufność wobec udawanej odwilży, którą się teraz propaguje. Jako nieustanną świadomość niemożliwych do cofnięcia niesprawiedliwości. Jako zupełną obojętność wobec wszystkiego, co porusza patriotycznie nastawionego współczesnego Sowieta. Jako prawdziwą satysfakcję, że już w 1918 roku zrozumiałem mieszczaństwo (drobnomieszczańskie samozadowolenie, istotę filisterstwa) leninizmu.
Co pan obecnie sądzi o Błoku, Mandelsztamie i innych poetach, którzy tworzyli jeszcze przed pana wyjazdem z Rosji?
Czytałem ich, będąc chłopcem, ponad pół wieku temu. Od tamtej pory do dziś ogromnie lubię liryki Błoka. Jego długie utwory są słabe, a słynne Dwunastu to rzecz okropna, świadomie napisana sztucznie „prymitywnym” stylem, z różowym kartonowym Jezusem doklejonym na końcu. Jeśli chodzi o Mandelsztama, również znałem go na pamięć, ale sprawiał mi mniejszą przyjemność. Dzisiaj, patrząc przez pryzmat jego tragicznego losu, poezja Mandelsztama wydaje się lepsza, niż naprawdę jest. Czasami zauważam, że profesorowie literatury przypisują wciąż tych dwóch poetów do rożnych szkół. Tymczasem szkoła jest tylko jedna – szkoła talentu.
Wiem, że pana utwory czyta się i atakuje w Związku Radzieckim. Co myśli pan o radzieckich wydaniach pana książek?
Ależ bardzo proszę. Właściwie to Editions Victor wydaje moje Zaproszenie na egzekucję w oryginalnym rosyjskim reprincie z 1938 roku, a nowojorski wydawca (Phaedra) drukuje mój rosyjski przekład Lolity. Jestem pewien, że sowiecki rząd z chęcią dopuści do oficjalnego obiegu powieść, która zdaje się zawierać przepowiednię nadejścia hitlerowskiego reżimu, i książkę, która gorzko potępia amerykański system moteli.
Czy ma pan w ogóle kontakt z obywatelami radzieckimi? Jakiego rodzaju?
Nie mam z nimi praktycznie żadnego kontaktu, choć z czystej ciekawości raz, na początku lat trzydziestych czy pod koniec dwudziestych, zgodziłem się na spotkanie z agentem bolszewickiej Rosji, który bardzo próbował namówić emigranckich pisarzy i artystów, by wrócili do macierzy. Miał podwójne nazwisko, Lebiediew jakiś tam, i napisał nowelkę pod tytułem Czekolada, pomyślałem więc, że się z nim zabawię. Zapytałem, czy wolno by mi było swobodnie pisać oraz czy mógłbym wyjechać z Rosji, jeśli mi się tam nie spodoba. Odparł, że będę tak zajęty lubieniem Rosji, iż nie starczy mi czasu choćby na pomyślenie o ponownym wyjeździe za granicę. Dodał, że będę mógł swobodnie wybierać z bardzo wielu tematów, jakie Rosja sowiecka hojnie podsuwa swoim pisarzom, takich jak gospodarstwa rolne, fabryki, lasy w Fakistanie – mnóstwo fascynujących tematów. Odparłem, że gospodarstwa i tym podobne mnie nudzą i ten żałosny uwodziciel wkrótce się poddał. Lepiej mu się udało z kompozytorem Prokofiewem.
Uważa się pan za Amerykanina?
Tak. Jestem amerykański jak kwiecień w Arizonie. Flora, fauna, powietrze zachodnich stanów to moje łączniki z azjatycką i arktyczną Rosją. Oczywiście zbyt wiele zawdzięczam rosyjskiemu językowi i krajobrazowi, by emocjonalnie, na płaszczyźnie duchowej zaangażować się, powiedzmy, w amerykańską literaturę regionalną, tańce indiańskie albo ciasto dyniowe, ale czuję przypływ ciepłej, radosnej dumy, kiedy pokazuję mój zielony amerykański paszport na europejskich granicach. Prymitywna krytyka amerykańskich spraw mnie obraża i niepokoi. W polityce wewnętrznej jestem zdecydowanym przeciwnikiem segregacjonizmu. W polityce zagranicznej stoję po stronie rządu. A kiedy mam wątpliwości, zawsze stosuję prostą metodę wyboru tej opcji, która będzie najbardziej nieprzyjemna dla czerwonych i Russellów.
Czy czuje się pan członkiem jakiejś społeczności?
Raczej nie. Duchowo mógłbym zebrać grupę ludzi, których lubię, ale w prawdziwym życiu, na prawdziwej wyspie stworzyliby bardzo zróżnicowaną, niejednorodną grupę. Poza tym czuję się dość swobodnie w towarzystwie amerykańskich intelektualistów, którzy czytają moje książki.
Co we współczesnej literaturze jest najbardziej charakterystycznego z „poszłosti”? Czy i panu zdarzyło się być przez nią kuszonym? Poddał się pan?
Poszłost’ ma wiele niuansów i najwyraźniej nie opisałem ich wystarczająco jasno w mojej niewielkiej książce o Gogolu, skoro sądzi pan, że można kogoś pytać, czy kusi go poszłost’. Banalne dziadostwo, wulgarne klisze, filister we wszystkich możliwych fazach, imitacje imitacji, udawana głębia, prymitywna, durna i nieszczera pseudoliteratura – to oczywiste przykłady. Jeśli chcemy zaś wykryć poszłost’ we współczesnej literaturze, musimy poszukać jej we freudowskim symbolizmie, zżartych przez mole mitologiach, komentarzach społeczeństwa, humanistycznych przekazach, politycznych alegoriach, przesadnej trosce o klasę i rasę oraz dziennikarskich uogólnieniach, które wszyscy znamy. Poszłost’ używa takich określeń, jak „Ameryka nie jest lepsza od Rosji” albo „Wszyscy podzielamy winę Niemiec”. Kwiat poszłosti kwitnie w takich określeniach i słowach, jak „chwila prawdy”, „charyzma”, „egzystencjalny” (jeśli używa się tego słowa poważnie), „dialog” (gdy mówimy o dyskusjach politycznych między narodami) i „repertuar” (gdy mówimy o kiepskim malarzu). Wymienianie jednym tchem Auschwitz, Hiroszimy i Wietnamu to obrazoburcza poszłost’. Przynależność do bardzo elitarnego klubu (w którym pojawia się jedno żydowskie nazwisko – skarbnika) to elegancka poszłost’. Banalne recenzje są często poszłostią, ale przenika ona również do niektórych esejów intelektualistów. Poszłost’ nazywa pana Pustego wielkim poetą, a pana Blefa wielkim powieściopisarzem. Jednym z ulubionych miejsc narodzin poszłosti od zawsze jest wystawa sztuki – tam tworzą ją tak zwani rzeźbiarze pracujący narzędziami firmy rozbiórkowej, robiący korbowody z nierdzewnej stali, stereo zen, styropianowe kośniki, przedmioty znalezione w latrynach, kule armatnie, pulpety w puszkach. Tam podziwiamy na ścianach gabinetti tak zwanych abstrakcjonistów, freudowski surrealizm, łzawe smugi i plamy Rorschacha – wszystkie same w sobie oklepane tak samo jak szkolne Wrześniowe poranki i Florenckie kwiaciarki sprzed pół wieku. Lista jest długa i oczywiście każdy ma na niej swoją „czarną bestię”, której nie znosi najbardziej. Moją jest reklama linii lotniczych, na której młodej parze przekąski serwuje służalcza dziewucha – kobieta z ekstazą spogląda na kanapkę z ogórkiem, a mężczyzna tęsknie patrzy na stewardesę. No i oczywiście Śmierć w Wenecji. Widzi pan, ile zjawisk obejmuje poszłost’.
Czy są jacyś współcześni pisarze, których czyta pan z przyjemnością?
Jest ich kilku, ale nie podam nazwisk. Anonimowa przyjemność nikogo nie rani.
A są tacy, których czyta pan z przykrością?
Nie. Wielu znanych autorów po prostu dla mnie nie istnieje. Ich nazwiska są wykute na pustych grobach, ich książki to atrapy, jeśli chodzi o mój gust czytelniczy, to absolutne niebyty. Brecht, Faulkner, Camus, wielu innych – absolutnie nic dla mnie nie znaczą i muszę walczyć z podejrzeniem, że istnieje spisek przeciwko memu mózgowi, kiedy krytycy i inni pisarze uznają za „wielką literaturę” kopulacje Lady Chatterley albo pretensjonalny nonsens pana Pounda, totalnego oszusta. W niektórych domach zastąpił on wręcz doktora Schweitzera.
Jako miłośnik Borgesa i Joyce’a wydaje się pan podzielać ich skłonność do droczenia się z czytelnikiem, stosowania sztuczek, gier słownych i zagadek. Jaki, pana zdaniem, powinien być związek między czytelnikiem a autorem?
Nie przypominam sobie gry słów u Borgesa, ale też czytam go tylko w przekładzie. Zresztą jego subtelne opowiastki i miniaturowe minotaury nie mają nic wspólnego z wielką maszynerią Joyce’a. Nie znajduję też wielu zagadek w tej najbardziej przejrzystej z powieści, Ulissesie. Z drugiej strony nie znoszę Finnegans Wake, w którym nowotworowy rozrost wymyślnej tkanki słownej nie amortyzuje koszmarnej fałszywości folkloru i łatwej, zbyt łatwej alegorii.
Czego się pan nauczył od Joyce’a?
Niczego.
Ależ proszę.
James Joyce pod żadnym względem na mnie nie wpłynął. Z Ulissesem zetknąłem się przelotnie po raz pierwszy około 1920 roku na Cambridge, kiedy mój przyjaciel Peter Mrozovski przywiózł egzemplarz z Paryża i będąc na mojej kwaterze, przeczytał mi jeden czy dwa pikantne ustępy monologu Molly, który, entre nous soit dit, jest najsłabszym rozdziałem tej książki. Dopiero piętnaście lat później, kiedy byłem już w pełni ukształtowanym pisarzem i niechętnie czegokolwiek się uczyłem albo oduczałem, przeczytałem Ulissesa i bardzo mi się podobał. Wobec Finneganow trenu jestem obojętny, podobnie jak wobec całej regionalnej literatury pisanej w dialekcie – nawet jeśli to dialekt geniusza.
Z Vladimirem Nabokovem rozmawiał Herbert Gold
Lato–jesień 1967 roku