Dzień 4
Absolutnie najlepszy dzień imprezy, choć rozpoczął się dość chaotycznie. Zainaugurowała go młoda ukraińska formacja Love’n’Joy, której koncert niemal natychmiast przerwano ze względu na ewakuację namiotu. Gdy wszystko wróciło już do normy można było się przekonać, że niezobowiązujące indie rockowe naleciałości skrzyżowane z psychodelią i przefiltrowane przez wschodnią wrażliwość prezentują się całkiem intrygująco, choć show rozłożono na dwie części. Pomiędzy nimi na dużej scenie pojawili się muzycy Easy Star All-Stars, znani z zanurzania w reggae – estetyce, za którą prywatnie, delikatnie mówiąc, nie przepadam, czego powody doskonale obrazuje ten oto filmik – kompozycji takich artystów jak Radiohead czy Pink Floyd. Jak na swoją konwencję wszystko wypadło przyzwoicie, z kanonicznymi w dorobku grupy reinterperatacjami, jak choćby Karma Police czy Time na czele, niemniej większego postępu od poprzedniego, dość przeciętnego występu grupy, na którym miałem przyjemność być (Kostrzyn nad Odrą, 2009) nie odnotowałem.
Klasą sami dla siebie okazali się oczywiście Tortoise, którzy pod względem warsztatu, wzajemnego porozumienia, kompozycyjnej głębi i wielu innych aspektów zaprezentowali – czy tu mogło w ogóle być jakieś zaskoczenie? – zdecydowanie najlepszy koncert festiwalu. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem przyjemność obserwować tak kapitalnie zgraną sekcję rytmiczną – perkusiści nieustannie przemieszczali się po scenie, zasiadając a to za standardowym zestawem, a to za wibrafonem, a wysiłek jaki wkładali w wykonywanie zawiłych pod względem metrum partii wymagał świetnej kondycji. Imponująco wypadły też sekwencje, w których grali oni równolegle, namnażając króciutkie wartości rytmiczne w taktach do, momentami, wręcz niebotycznej ilości. Jeśli dodać do tego rozrywające swym rozedrganiem ciszę syntezatory i przestrzenne gitary nadające leniwe ewoluującym strukturom głębi i charakteru, koncertowy kunszt jednych z protoplastów post-rocka naprawdę robił wrażenie. Świetnie sprawdzało się regularne dokładanie warstw prowadzące niepozorne ścieżki do imponujących kulminacji. Łagodniejsze perkusjonalia przepięknie wtapiały się zaś w hałaśliwe konstrukcje, nadając im szlachetności. Intrygował też wreszcie stylistyczny rozdźwięk pomiędzy starymi i nowymi utworami, które znacznie różnią się pod względem swojej budowy. Z jednej strony mieliśmy więc do czynienia z kojącym Yonder Blue czy Hot Coffee, z drugiej pojawiały się klasyczne kompozycje z tak cenionych płyt jak TNT czy Millions Now Living Will Never Die.
W efekcie przesunięcia w line-upie ukraińskie Shanti People, którego wyróżnikiem jest usytuowanie mantrycznego wokalu w obrębie atrakcyjnych, kwaśnych, często wręcz drum’n’bassowych podkładów, dostało okazję zagrania pomiędzy dwoma gigantami. Okazję jak najbardziej wykorzystaną, z highlightami w postaci takich tracków jak Tandava, Shiva Shambho czy Asato Maa Sad Gamaya, które, ku artykułowanej ze sceny uciesze sympatycznej wokalistki, roztańczyły sporą część osób obecnych w namiocie.
Tymczasem równolegle na otwartej scenie montował się już ze swoją scenografią japoński ansambl Shibusashirazu Orchestra, który, zgodnie z oczekiwaniami, zaserwował surrealistyczny show, oparty na kolektywnej, niewerbalnej chemii pomiędzy ponad trzydziestką muzyków. Jeśli dodamy do tego, przepraszam za wyrażenie, zdrowo popieprzone wizualizacje w stylu kina Nobuhiko Obayashiego, przebojowego lidera, jakim niewątpliwie jest Daisuke Fuwa czy szereg absurdalnych strojów, w których członkowie grupy oddawali się spazmatycznym tańcom w rytm kanonady równolegle prowadzonych instrumentów dętych mamy namiastkę tego, co działo się tej nocy w Lublinie. Całe to szaleństwo swoistego interludium doczekało się tak naprawdę tylko raz, gdy przepiękny żeński wokal wkomponował się w swej delikatności w nieustanne dźwiękowe ataki trąbek i saksofonów, przerzedzając je ujmującą, hipnotyczną, wyciszoną melodią rodem z jakiegoś anime. Trudno jednak było oderwać wzrok od ekranu z coraz to bardziej absurdalnymi filmami, fruwającymi czaszkami i animowanymi grafikami żywcem wyciągniętymi z painta, choć nieszablonowo odziani tancerze robili co mogli, by przykuć uwagę widza. Warto też nadmienić konferansjerkę wspomnianego Fuwy, pełną rozczulającego patosu i szczerej wiary w siłę muzyki i tego, że można dzięki niej zaszczepiać w ludziach dobro. Szkoda tylko, że wśród publiczności znalazło się trochę osób, które przyszły głównie pogadać, ale na szczęście wystarczyło zmienić lokalizację. Choć muzycznie momentami nie działo się zbyt wiele, a kompozycje często uciekały z powrotem do motywu przewodniego, tak całościowo show – zakończony wypuszczeniem wielkiego smoka – z pewnością zasłużył na określenie go mianem spektakularnego.
Dzień 5
Łona i Webber to duet, który zapracował sobie przez lata na status artystów lubianych praktycznie przez wszystkich, co jest niezwykle trudnym wyczynem. Pod względem przenikliwości i zmysłu obserwacyjnego Adam Zieliński przypomina mi trochę chyba jedynego stand-upera, który jest w stanie rozśmieszyć mnie do łez, czyli Louisa C.K., tyle że o ile tamten jest prawdziwym mistrzem zdań wtrąconych, tak Łona w kapitalny sposób bawi się językiem, zamykając swoje społeczne spostrzeżenia w kreatywnych grach słów i humorze. Humorze, którego nie zabrakło i na koncercie – począwszy od swobodnej konferansjerki, przez refleks sytuacyjny, aż po wzbudzające sympatię wstawki w rodzaju kilkukrotnego przedstawiania wszystkim Webbera. A przecież nie przeszliśmy jeszcze nawet do utworów. Z tych w wersji live szczególnie spodobały mi się wykonania ulubionego pod względem tekstowym kawałka z tegorocznego Nawiasem mówiąc, czyli Gdzie tak pięknie? i cieszącego się w wielu kręgach mianem klasycznego To nic nie znaczy. Oba – hurra! – można już znaleźć na YouTube. Podkłady Webbera skutecznie bujały publicznością, zaś flow i dykcja Łony na żywo okazały się równie bezbłędne jak w wersji studyjnej. Występ ubarwiali też dodatkowo wspierający artystów na mikrofonie Jacek Markiewicz oraz perkusista Jose Juarez. Było na tyle fajnie, że nie przeszkadzał nawet panujący w namiocie zaduch – efekt zderzenia bijącego z zewnątrz gorąca i naprawdę dużej frekwencji.
Po open’erowym koncercie grupy Instrumenti w 2012 roku moje nastawienie do łotewskiej muzyki, w którą wgryzłem się wtedy trochę bardziej, stało się bardzo życzliwe. Twórczość Carnival Youth to kolejny dowód na to, że ten mały kraj bałtycki ma szczególny dryg do generowania ciepłych melodii pozwalających w pełni doświadczyć uroku wakacji. Posłuchajcie tylko największego hitu wspomnianej grupy, by się o tym przekonać. Na żywo szczególnie ujmowało zaś zaszczepianie przez kwartet do delikatnych kompozycji licznych hałaśliwych ornamentów, dzięki którym nabierały one dodatkowego kolorytu.
W dylemacie druga połowa finału EURO 2016 vs koncert The Hypnotunez zdradziłem trochę muzyczne ideały i postawiłem na tę pierwszą opcję. Przede wszystkim ze względu na to, że ze stylistyką uskutecznianą przez ukraiński zespół, czyli krzyżowaniem swingu z punkową podbudową i jazzowymi naleciałościami, akurat niespecjalnie mi po drodze, choć, wnosząc po wersjach studyjnych, warsztatowo panowie radzą w niej sobie oczywiście bez zarzutu. Fanom takiego grania na pewno się podobało. Na zamknięcie, choć tu też – z wiadomych względów – zjawiłem się nieco spóźniony, zagrali zaś Finowie z Have You Ever Seen The Jane Fonda Aerobic VHS?. Fragment którego doświadczyłem specjalnie nie porwał, ale stanowił przyjemne indie-rockowe zakończenie imprezy (coś takiego), przy którym publiczność ostatni raz przed powrotem do codzienności miała okazję poruszać się trochę w rytm muzyki. To, co na festiwalu najważniejsze, miało już jednak naturalnie miejsce w poprzednich dniach.
Za rok jubileszowa, dziesiąta edycja, więc samo przez się rozumie się, że organizatorzy zrobią bardzo wiele, by z tej okazji zadbać o godny i wartościowy line-up (swoją drogą, zdecydowanie nie pogniewałbym się, gdyby jednym z headlinerów okazał się np. wywołany w tekście Ryoji Ikeda). Do zobaczenia!