Po bardzo udanej zeszłorocznej edycji Innych Brzmień, z przyjemnością ponownie ruszyłem na drugi koniec Polski, by oddać się pięciodniowemu muzycznemu katharsis. Tym razem, oprócz obecności wielu gwiazd światowego formatu, z Tortoise, Shibusashirazu Orchestra, UK Subs czy Kammerflimmer Kollektief na czele, motywem przewodnim festiwalu była Ukraina – w Lublinie gościło więc wiele zespołów z tego kraju, a uczestnicy otrzymali też możliwość udziału w licznych seansach filmowych, na których prezentowano bieżącą kinematografię naszych wschodnich sąsiadów. Podobnie jak w ubiegłym roku nie zabrakło również paneli dysksyjnych, warsztatów dla najmłodszych czy intrygujących wystaw – pełen program znajdziecie tutaj. Jeśli dodać do tego, że pogoda dopisała dużo bardziej niż ostatnio, można było ze spokojem skupić się na muzyce.
Dzień 1
Po raz kolejny główna część imprezy miała swój początek w Bazylice Ojców Dominikanów. Po kilku oficjalnych przemowach nadszedł czas na koncert Kwadrofonik – grupy, której muzyka w tak mistycznej, sakralnej przestrzeni po prostu musiała odnaleźć się idealnie. I rzeczywiście, delikatne, mieniące się dźwiękowe drobinki, przypominające momentami opadające leniwie na grunt krople deszczu cechowały się niezwykłą przestrzennością. Szczególnie ujęły mnie bardzo nastrojowo poprowadzone Bazuny (brzmiące na żywo tak, z wyczuwalną troską o uduchowione zagospodarowanie tła) oraz Anklungi, z zaimplementowaną w środek utworu przejmującą kulminacją. W swoim zachwycie nad tym jak kreatywnie można malować dźwiękowe pejzaże przy pomocy niekonwencjonalnych perkusjonaliów i fortepianu nie byłem odosobniony – kwartet zebrał zasłużone owacje od lubelskiej publiczności.
Jak wspominał John Cage, to co najciekawsze ma zazwyczaj miejsce na granicy gatunków. Białoruska Shuma, której inspiracje, jak przyznają członkowie zespołu, rozciągają się od twórczości Amona Tobina, przez Telefon Tel Aviv, aż po Ryoji Ikedę, jest świetnym tego przykładem, łącząc wschodnią tradycję wokalną (imponujące wzajemne kontrapunktowanie się obu pań, choć moje serce szczególnie skradła Rusya) z podkładami zahaczającymi często o deep house, a nawet balearic beat. W wersji live atrakcyjnie wypadło zwłaszcza Oj jedu ja darohaju, a bardzo ożyło też Losiu. Niezbyt przekonujący był za to solowy show DJ-a, odratowany na szczęście przez wplecione w niego w pewnym momencie chyba najbardziej znane w repertuarze grupy Rano Rano. Występ ten podał jednak w wątpliwość – co zdarzało się już na evencie w przeszłości – zasadność rozlokowywania w Klubie Festiwalowym paraliżujących możliwość zabawy leżaków pod sceną w trakcie koncertów zespołów grających bardziej dynamicznie. Naprawdę warto byłoby to przemyśleć w kontekście przyszłego roku.
Ze świata eksperymentów przystępnych wkroczyliśmy następnie w uniwersum tych awangardowych i ukierunkowanych na co dzień w stronę bardziej świadomej i wymagającej publiczności. Flora Quartet, czyli audiowizualny projekt Marcina Dymitera, wypadł niezwykle hipnotycznie, łącząc w sobie klasyczne instrumentarium, field recording, generowane do muzyki w czasie rzeczywistym wizualizacje Małgorzaty Wawro czy kreatywne konceptualnie zabiegi, jak choćby rozpoczynające koncert ścieranie liści do mikrofonu. Florystyczne obrazy w zestawieniu z szumami czy oszczędnie dawkowanymi punktowymi dźwiękami z jednej strony bardzo intrygowały, pozwalając zanurzyć się w nieoczywistym audialnym mikrośrodowisku wytworzonym przez zespół, z drugiej zaś wywoływały niezrozumienie i ironiczne komentarze ze strony części audytorium, co przypominało mi nieco analogiczne „przepychanki spojrzeń i opinii” w trakcie open’erowego koncertu Krzysztofa Pendereckiego z 2012 roku, o czym pisałem tutaj. Ale przecież sztuka jest właśnie od tego, by działać na emocje. Mnie bardzo się podobało.
Na zakończenie dnia na scenie zameldowali się zaś członkowie kolektywu Innercity Ensemble, o charakterze twórczości których wspominałem już więcej w tym miejscu. Mimo coraz bezczelniej wdzierającego się do namiotu chłodnego wiatru, Bydgoszczanie swoimi hipnotycznymi, wżynającymi się głęboko do podświadomości dźwiękami opartymi na ekspozycji rytmu i, w dużej mierze, improwizowanych partiach wprowadzili publiczność w tak charakterystyczny dla ich muzyki – weźmy choćby płytę II – trans. W porównaniu z poznańskim koncertem grupy z ubiegłego roku, ten w Lublinie podobał mi się nawet bardziej.
Dzień 2
Spośród niemieckich labeli muzycznych moim ulubionym jest chyba raster-noton, ale i Staubgold załapałoby się do ścisłej czołówki, więc szczerze cieszyłem się, że jego przedstawicielom poświęcono cały festiwalowy dzień. Dzień rozpoczęty od występu tria Aksak, w którego składzie (choć pierwotnie miał to być słynny Jaki Liebezeit) można było obejrzeć między innymi Eberharda Kranemanna, mającego w swoim CV występy w takich grupach jak NEU! czy Kraftwerk. Towarzyszyli mu Holger Mertin i Joseph Suchy. Uwodził szczególnie sposób prowadzenia kompozycji. Te rozkwitały bowiem stopniowo – od ciszy i pojedynczych rytmicznych akcentów aż do wielowarstwowych kulminacji, ubarwianych egzotycznie brzmiącymi perkusjonaliami (wyobraźnia Mertina w tym zakresie nie znała granic) czy szalonymi, choć momentami zahaczającymi o przesadny patos, solówkami gitarowymi oraz dionizyjskimi wokalnymi wrzaskami Kranemanna. Sympatycy zabawy rytmem mogli czuć się ukontentowani, choć widowisko miało też trochę przestojów i słabszych momentów.
Następnie na scenie zameldowali się muzycy Kammerflimmer Kollektief. Spodziewałem się nastrojowych brzmień w stylu Bohren & Der Club of Gore wymieszanych z chwytającą za serce melancholią i, niestety, choć obiektywnie był to całkiem dobry występ to jednak nieco się rozczarowałem. Kompozycje wypadły bowiem zaskakująco delikatnie, wręcz nieśmiało i choć Niemcom udało się zanurzyć Klub Festiwalowy w atmosferze jak ze snu, hipnotyczność brzmień zbyt często przenikała się z pewną ich monotonią. Przeszkadzały też równoległe próby na głównej scenie, w efekcie których Heike Aumuller w przypływie oburzenia pokazała nawet w jej stronę środkowy palec.
Showcase Staubgold zakończył Markus Detmer ze swoim eklektycznym, tanecznym DJ setem, w trakcie którego można było się przekonać jak interdyscyplinarnym wydawnictwem jest zarządzana przez niego wytwórnia.
Dzień 3
Rozpoczęcie trzeciego dnia imprezy przypadło Ukraińcom z Somali Yacht Club. Krzyżówka stoner rocka i psychodelii, jaką zaserwowali publiczności, choć bazowała na dość ogranych patentach miała fragmeny, które można by określić jako apogeum (sam występ wyglądał tak), niemniej dość groteskowo prezentowała się przy bierności ze strony audytorium.
Koncert jednej z głośniejszych nazw festiwalu, Diablo Swing Orchestra, był natomiast dość przewidywalny i, by oddać grupie sprawiedliwość, należałoby podsumować go dwutorowo. Gdyby oceniać go w kategoriach energii scenicznej, warsztatu i chemii, jaka wytworzyła się pomiędzy zespołem i publicznością, zasłużyłby na stosunkowo wysokie noty. Jeśli zaś wziąć pod uwagę wartość stricte muzyczną, połączenie metalu ze swingiem przy akompaniamencie licznych dęciaków i solidnych wokali wcale nie wypadło zbyt przekonująco, pod względem estetycznym sytuując raczej muzyków jako modelowego kandydata na headlinera wątpliwego artystycznie Przystanku Woodstock.
W 2009 roku na festiwalu w Jarocinie miałem przyjemność uczestniczyć w naprawdę udanym koncercie projektu Kazik Na Żywo, gdzie zarówno setlista, jak i doniosły wokal Staszewskiego złożyły się na bardzo przekonujący występ. Niestety, po siedmiu latach i z nieco innym materiałem, Kazik (w komitywie z Kwartetem ProForma) wypadł… fatalnie. Repertuar nie miał nic wspólnego z tytułowymi Innymi Brzmieniami, ale jako marketingowy wabik artysta sprawdził się oczywiście wybornie, przyciągając największy tłum na całej imprezie. Nie pomogły nawet covery takich utworów jak Rain Dogs Toma Waitsa. Występ ten odsłonił przy okazji główne mankamenty kultury muzycznej w Polsce – przede wszystkim to, że ludzie, przy ostentacyjnym artykułowaniu swojej potrzeby obcowania z dziełami wartościowymi po prostu potrzebują biesiady. Słysząc tak bolesne dla uszu utwory jak Mariola, Malcziki czy Bourbon mnie wypełnia można było łapać się za głowę, zaś zasłyszany przeze mnie urywek rozmowy telefonicznej, w trakcie której jedna z osób z ekscytacją wołała do słuchawki: „stary, widziałem już na żywo wiele rzeczy, ale to co odwalił Staszewski to jakaś masakra, było genialnie”, stanowi chyba najlepszą puentę pomieszania z poplątaniem, jakie miało miejsce w trakcie tego występu.
Na szczęście niewiele później na scenę wkroczyli świętujący czterdziestolecie swojej aktywności punkowcy z UK Subs, a Charlie Harper z ekipą udowodnili, że ich muzyka to coś więcej niż popularne „trzy akordy, darcie mordy”. Początkowa część koncertu, przepełniona dynamiką, jazgotliwymi gitarami i zaskakująco agresywnym wokalem zrobiła na mnie duże wrażenie – potęgowane jeszcze świetną grą świateł. Wystarczy spojrzeć na wykonanie Emotional Blackmail, by uzyskać w głowie orientacyjny obraz tego, jak to wyglądało. Szkoda tylko, że po pewnym czasie kompozycje zaczęły bazować na powtarzalnych patentach (zwrotka, refren, solówka i tak w kółko), niwelując stopniowo pierwsze świetne wrażenie. Koncert Sex Pistols z 2008 roku wspominam co prawda nieco lepiej, ale UK Subs trzeba oddać jedno – wciąż są równie wiarygodni jak w czasach swojej świetności.
Na zakończenie dnia, choć niestety z przyczyn losowych nie mogłem zostać na tym występie, wszystkich czekał jeszcze DJ Set Wulffiusa, który swoją twórczością dowodzi, że ambientowe plamy rozprowadzane na delikatnych tanecznych podkładach ciekawie rozwijają się także na cieszącym się ostatnio tak negatywnym pijarem Krymie.