I w 1989 roku pojawia się księgarnia Leksykon.
Księgarnia wyrobiła sobie markę, bo o to się staraliśmy. Po okresie prywatyzacji zaczęło wychodzić mnóstwo literatury złej – pod każdym względem. Strasznie pilnowałam poziomu. Nie chciałam wchodzić w jakieś intelektualne, wysokie tony, bo nie o to chodziło, ale starałam się, żeby w tej księgarni nie było pewnego typu literatury, która była dostępna wszędzie: na dworcu, w kioskach. Nie ma takiej księgarni, która by miała wszystko. Trzeba robić selekcję. Przez te lata zdobyliśmy markę jako księgarnia humanistyczna, z bardzo dużym działem beletrystyki. Ale w ramach tej beletrystyki – nie obrażając nikogo – mieliśmy zasadę, którą wtedy nazywaliśmy „bez harlekinów i amberowców”. Jestem przeciwna ocenianiu, że jak ktoś czyta harlekiny, to nic nie jest wart. Nie, nie. Strasznie bronię takich ludzi, dlatego że jednak czytają. Nie każdy musi zaczynać od Kafki czy Marqueza, niech zacznie od harlekina. Może więcej nic nie przeczyta, ale może jego dziecko przeczyta dwa harlekiny i dojdzie do wniosku, że jest jednak coś innego, lepszego na rynku. Dlatego nie deprecjonuję tych, którzy te harlekiny kupowali na tony.
Nie deprecjonujemy. Rozmawiamy o budowaniu asortymentu księgarni.
Postanowiliśmy, że ta księgarnia ma być troszkę ambitniejsza, no i rzeczywiście przez ileś lat nam się to udawało. Mieliśmy bardzo dobrą opinię. Był tam kot, który pomógł w reklamie księgarni, to była taka troszkę sensacja. Ale później, niestety, nastąpiły lata 2000 i zaczęła się jazda w dół. Główną rzeczą, która rozkładała księgarnie i nadal zresztą rozkłada, są oczywiście czynsze. To jest coś, co zabija małe, pojedyncze księgarnie. Lokal na Nowym Świecie, czego nie było widać, był lokalem bardzo dużym – 200 metrów kwadratowych. Miał spore magazyny, w których niewiele dało się zrobić, a cała powierzchnia liczona była jednakowo. Pierwszy burmistrz Śródmieścia po przełomie, pan Rutkiewicz, obiecał, że dopóki on jest burmistrzem, księgarnie nie będą miały zmienianego czynszu. I rzeczywiście, przez 10 lat mieliśmy niezmieniany czynsz. Ale w pewnym momencie powstała inna sytuacja i zaczęliśmy pracować na pensje dla pracowników i na czynsz.
Niedawno przeczytałam w wywiadzie z dużym dystrybutorem o tym, że żeby księgarnia mogła się utrzymać, musi pracować na określonej wysokości marży. Jego zdaniem to 40 procent. Powiedział, że czynsze są horrendalne, do tego koszty stałe, czyli między innymi pensje pracowników, i on jako dystrybutor tak musi handlować, żeby taką marżę mógł księgarniom proponować. Czy pani się z tym zgadza? Co jeszcze przyczynia się do prowadzenia księgarni w taki sposób, by mówić o stabilności lub rozwoju?
Generalnie zgadzam się, marża 35–40 procent jest marżą rzetelną. Są wydawcy i są hurtownie, które dają 25 procent marży i uważają, że jest super. Marża 35–40 procent jest uważana w środowisku za uczciwą. Są indywidualne rozmowy z wydawcą – bywają wyższe marże. Jednak nie można uogólniać. Jeśli spotykam się z wydawcą, rozmawiam i on za moje piękne oczy daje mi 60 procent, to wiadomo, że nie powiem „nie”.
Co moim zdaniem uporządkowałoby rynek? Należę do osób, które są absolutnymi zwolennikami jednej stałej ceny książki. Może zacznijmy od początku: właścicielem książki, dopóki księgarz za nią nie zapłaci, jest wydawca. Są tego pewne skutki. Teoretycznie bez zgody wydawcy nie mam prawa, nie powinnam – mówimy teraz o idealnym świecie – obniżać ceny książki. Mało tego, jeśli wydawca decyduje się na obniżkę ceny książki z jakichś przyczyn, powinien poinformować wszystkich swoich kontrahentów o tym fakcie. W tej chwili tego nie ma. Jest wolna amerykanka.
Pierwszy raz tak naprawdę księgarze odczuli tę wolną amerykankę w momencie, kiedy zaczęło się szaleństwo z Harrym Potterem. Harry Potter był chlebodawcą (tak nazywamy książki, które bardzo przyciągają klientów – dają nam chlebek) absolutnie niesamowitym – to się sprzedawało na kilogramy. Ale wydawca, gdy robił promocje o północy, w które ja raz weszłam, księgarniom Empiku i innym tego typu dał potworne rabaty. W Niemczech, w Holandii, gdzie rynki księgarskie są najbardziej stabilne, jest w ogóle nie do pomyślenia, żeby w noc premiery każda księgarnia lub każda placówka sprzedawała książkę w innej cenie. Są zrywane umowy, są potężne kary finansowe dla tych, którzy w ten sposób działają. A u nas robią to wydawcy! Mało tego, wydawcy potrafią poobniżać ceny i marże swoich wydawnictw i nie powiadomić księgarni, czyli mnie, o tym, że cena jest obniżona. Cały czas trzymam cenę ustaloną z wydawcą, bo uważam, że obowiązuje mnie pewna umowa. Po czym jestem w innej księgarni i przez przypadek widzę, że cena jest obniżona o 50 procent i tak dalej.
Cena powinna być wydrukowana na książce – to zresztą większość środowiska postuluje od dawna – i tę cenę negocjuję z hurtownikiem i wydawcą, i to jest moja tajemnica, ile utargowałam marży. Tak jak mówię, średnio to 35–40 procent. Ale może być taka książka, w której przypadku zgodzę się i na 20 procent, bo dojdę do wniosku, że muszę ją mieć w księgarni z różnych powodów. Oczywiście jeśli utarguję 60 procent, to zwiększy mój zysk, ale to będzie moja tajemnica handlowa. W związku z tym pierwsza podstawowa rzecz moim zdaniem to utrzymywanie jednolitej ceny.
Małe księgarnie tym się charakteryzują, że nie kupują 200 egzemplarzy książki, ale 5. Nie jesteśmy dużym kontrahentem dla wydawcy czy hurtownika. Tylko że w swojej masie, jak nas będzie ileś, to się okaże, że jednak jesteśmy. Mało tego, jesteśmy dla nich kontrahentem do książki tak zwanej trudnej.
W tej chwili prowadzi pani księgarnię specjalistyczną z trudniejszym asortymentem.
Bardzo niszową. Założycielem tej księgarni jest Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Jesteśmy w budynku Pasty, budynku z pewną historią. Właścicielem księgarni jest Fundacja Polskiego Państwa Podziemnego, która działa na rzecz związku. Jestem tu kierowniczką. Mam wolną rękę, przyznaję. Muszę oddać szacunek wszystkim moim szefom, bo już kilku z nich przeżyłam, za to, że cenią moją fachowość – jeśli na przykład mówię, że tę umowę trzeba podpisać, z tym i tym wydawcą, to właściwie nie ma żadnego problemu. Księgarnia ma ukierunkowany asortyment. Na początku związek bardzo chciał, żeby tu były tylko książki o AK. Miałam pełną świadomość, że to jest pomysł zbyt zawężony. Nazwa księgarni – Warszawska – to nazwa, którą tutaj zastałam. Zaczęłam więc rozszerzać jej ofertę: skupiam się na historii najnowszej, historii XX wieku, mam duży wybór książek, jeśli chodzi o AK i wszystkie pokrewne tematy, powojenną historię Polski, ruchy antykomunistyczne, wspomnienia, opracowania i tak dalej. Jestem warszawianką od paru pokoleń, zakochaną w tym mieście – mam pełną świadomość jego wad, ale to jest moje miasto. Trochę więc wiem na temat Warszawy. Księgarnia Warszawska – trzeba tu zrobić księgarnię warszawską! I rzeczywiście tak się stało.
W tej chwili z dużą satysfakcją mogę powiedzieć, że takiego wyboru książek varsavianistycznych, jaki jest tutaj, nie ma w całej Warszawie. Ile razy – zboczenie zawodowe – przechodzę obok jakiejś księgarni, wchodzę i kieruję się do półki, gdzie są varsaviana. Szokiem jest dla mnie, jeśli się okazuje, że mają coś, czego ja nie mam. Zdarza się to, ale w tej chwili fama poszła wśród przewodników, varsavianistów, że jeśli tu czegoś nie ma, to właściwie jest mała szansa, żeby to zdobyć. A nawet jeśli czegoś nie ma, to dostaną pełną informację: kiedy ta książka wyszła, czy była, jaka jest szansa kupienia, zdobycia, gdzie jej szukać i tak dalej. Nawet jak odpowiadam, że książki nie ma, to siadam do internetu: proszę chwilę poczekać, ja panu odpowiem, jaka jest szansa ją zdobyć, czy w Bibliotece Narodowej, czy gdzieś indziej – jest mnóstwo miejsc, gdzie można szukać książki. Klient wychodzi z pełną informacją, co się w sklepach z książkami nie zdarza. Parę razy byłam obsługiwana, więc wiem. Te varsaviana to są takie moje osobiste zainteresowania, bo – ustalmy – każdy księgarz ma swoją własną preferencję. Każdy księgarz ma też swoją autocenzurę. Są książki, których ja nigdy w życiu nie wezmę do księgarni z różnych przyczyn, i nie mówię o politycznych. Mówię o pewnych zawartościach, o pewnych nazwiskach – po prostu nie. Ale tak było zawsze. Pamiętam, gdy zaczynałam pracę w latach 70., moja pierwsza szefowa taka była. Książki były narzucane, a szefowa potrafiła powiedzieć: nie, tego księgarnia nie będzie sprzedawać.
Narzucane?
Był rozdzielnik po prostu. Dostawało się książki według pewnego klucza – tytuły i koniec.
W Ogólnopolskiej Bazie Księgarń – bazie online uruchomionej w zeszłym roku w ramach programu „Księgarnie są ważne” Instytutu Książki i Polskiej Izby Książki – zarejestrowały się do tej pory 152 księgarnie w samej Warszawie. W tej liczbie zawierają się także „sklepy z książkami”, czyli księgarnie dużych sieci, takich jak Świat Książki, Matras czy Empik. To jest całkiem sporo?
Nie, to jest jakaś masakra. To powinno być 600 księgarń!
W Warszawie?
W latach 90., podejrzewam, było nawet więcej. Niech pani weźmie pod uwagę, że Warszawa jest ponad 2-milionowym miastem. Niech będzie 160, nawet 200 – co to jest za liczba na takie miasto? Nie zapominajmy, że jesteśmy stolicą – czyli tu skupia się elita intelektualna kraju. Tu mieszka większość wykształconych ludzi. Przeraziła mnie pani tą liczbą.
Na przełomie lat 1989 i 1990 w Polsce działało około 2600 księgarń, w roku 2014 – 1854 według raportu Instytutu Książki. Ale czy gdyby księgarń było więcej, to czy zarobiłyby na siebie?
Wchodzimy oczywiście w problem czytelnictwa.
Ale może to raczej pytanie o pomysł na księgarnię. Bo czy problem czytelnictwa jest problemem księgarzy? Moim zdaniem nie do końca.
Nie do końca. Ja wychodzę z założenia, że wszystko się wynosi z domu. To jest podstawa. Jak łatwo się domyślić, pochodzę z domu, w którym książki po prostu były. Jak dostawałam na gwiazdkę książkę w prezencie, to byłam rozczarowana. Od Mikołaja to mogłabym już chyba dostać nie-książkę? Książka jest czymś tak oczywistym – jak można mi z książki robić prezent na gwiazdkę? Mam 24-letniego syna, który bardzo długo nie chciał czytać. Strasznie długo ja mu czytałam. On to uwielbiał – każde dziecko jest wygodne i leniwe. Mnie nikt nie czytał. Jak chciałam książeczkę, to sama ją brałam i czytałam. Nie wiem, jak nauczyłam się czytać. Wiem, że jak miałam pięć lat, to czytałam bez problemów.
U mnie w domu – wszędzie gazety, książki, słowo drukowane. W tej chwili mój syn od pół roku jest w Hiszpanii. Codziennie mam od niego wiadomość: mamo, coś takiego się ukazało, sprowadź mi to. W domu leży w tej chwili potężny stos książek z różnych dziedzin. Mój syn przecież też ma internet, też ma tablet – to wszystko, czym dysponuje dzisiejszy świat. Ale robi dokładnie to samo co ja – ponieważ on to wszystko widział, nie brał w tym udziału, ale widział. Książkę, gdy się bierze do ręki, trzeba powąchać. Książkę trzeba rozprawiczyć. Wie pani, co to jest rozprawiczenie? Myśmy się w księgarni dawno temu kłócili, kto pierwszy weźmie książkę do ręki po wyjęciu z paczki z drukarni. Jak się otwiera taką świeżą książkę, ona tak fajnie trzeszczy. O to mam w tej chwili w domu awantury ze swoim synem. Przynoszę jakąś książkę do domu: „Mama, no coś ty narobiła? No żeś mi książkę rozprawiczyła”.
Jest dzieckiem księgarki.
Tak. Przyszedł taki moment. Już nie pamiętam, przy którym tomie Harry’ego Pottera on się przełamał i zaczął sam czytać. Było dokładnie to samo co ze mną. „Alek, jest dwunasta godzina, ty rano idziesz do szkoły! Może byś już skończył czytanie” W tej chwili oczywiście mam to w nosie, to już dorosły facet. Ale zaczęło się wtedy to gonienie, żeby może nie przesadzał z tym czytaniem. Nie miał tego co ja, bo ja czytałam z latarką pod kołdrą. Ja w pewnym momencie miałam szlaban, światło gaszone, więc latarka pod kołdrę.
Są jeszcze dzieci, które czytają z latarką pod kołdrą.
Są, są. Ale to nie do końca jest tylko kwestia czytania. To jest w ogóle, jak obserwuję, kwestia rodziny i tego, czym rodzina powinna być dla dziecka. Tu jest moim zdaniem straszny problem. Nie tylko czytania, ale w ogóle wychowania dziecka, uczenia kultury, kindersztuby.
Może dlatego obserwujemy tak dużą aktywność księgarń dla dzieci albo takich z dużą ofertą i miejscem specjalnie dla dzieci. Wychowuje się w ten sposób przyszłego czytelnika, pokazuje mu, czym jest księgarnia, jak się w niej zachować i że jest miłym, kolorowym, ciekawym miejscem.
Cudownie!
A z roku na rok wzrasta liczba nowych wydań książek dla dzieci.
A niektóre są przepiękne. Pod każdym względem: edytorskim i tekstowym.
To złoty okres trwający od jakiegoś czasu.
Tak, tak, niektórzy wydawcy wyspecjalizowali się w tego typu książkach, nie tylko literaturze pięknej dla dzieci. Wydaje się obecnie mnóstwo książek o różnej tematyce dla dzieci. Książek z mojej tematyki jest niewiele, ale je mam. Na przykład wydawnictwo Muchomor dla mnie jest absolutną rewelacją. Jak to jest ilustrowane, wymyślone, opracowane! Bierze się dzieło sztuki do ręki. Jak ja sobie przypomnę książki wydawane w latach 80…
Jest to postęp.
Edytorski oczywiście. Na coraz lepszym papierze. W tej chwili rynek jest tak bogaty, że trzeba się czymś wyróżnić, by ktoś kupił akurat twoją książkę. Ja się bardzo cieszę, że ci rodzice, którzy wychowują świadomie dzieci, czyli między innymi uczą czytania, już nie kupują disnejowskich, robionych od jednej sztancy książek. To jest sympatyczne, ale estetyczne? Nie traktujmy tego jako jedynego wzorca. Dziecko patrzy na dorosłych, chce robić to, co robią dorośli. Jak dziecko widzi, że tata czy mama nie siedzą w tablecie, tylko w książce, to wcześniej czy później sięgnie po książkę. Mój syn umie czytać książkę na tablecie, nie lubi, ale czyta. Ja nie umiem czytać na tablecie – gdzie odwrócić kartkę, a jak zajrzeć na koniec książki, jak mnie coś tam zainteresuje. Nie jestem w stanie. Ale nieważne, czy ktoś czyta na tablecie, czy słucha audiobooka, ważne jest, żeby czytał. Nie mam nic przeciwko tabletom, ale zostanę przy klasycznej formie. To jest problem, zwłaszcza jak się jedzie na urlop. Na urlop zawsze biorę literaturę trudną. Lekką, łatwą i przyjemną to ja mam na co dzień, bo na co dzień człowiek jest tak zagoniony, że nie może się skupić. A Księgi Jakubowe, które mają 1000 stron, są fantastyczną książką, ale potwornie trudną do czytania w tym codziennym zagonieniu. Tylko że ja potrzebuję na 2-tygodniowy urlop książek wielkości Ksiąg Jakubowych 5 albo 6.
Co pani w tym roku weźmie na urlop?
Na pewno wezmę Głód Martína Caparrosa. To mnie zainteresowało, zaczęłam czytać. Na pewno wrócą do mnie Księgi Jakubowe. A co jeszcze, to nie wiem. W ostatniej chwili decyduję. Biorę jedną czy 2 książki lżejsze, w rodzaju Miłoszewskiego, którego bardzo lubię i cenię. Uwielbiam Krajewskiego. Ja w ogóle lubię kryminały. Dla mnie literaturą relaksową są książki tego typu: im mroczniejsza, im straszniejsza, tym lepiej; takie szwedzkie klimaty to uwielbiam. No i oczywiście literaturę, na której trzeba się skupić, która wymaga wolnej głowy.
Rozmowa odbyła się 17 maja 2016 r. w Księgarni Warszawskiej.