Aleksandra Bartelska: Księgarnia Warszawska, której jest Pani kierownikiem, bierze udział w Warszawskim Weekendzie Księgarń Kameralnych, wydarzeniu organizowanym przez Kolektyw Księgarzy Kameralnych. Jak doszło do przyłączenia się księgarni do Kolektywu?
Zofia Szpojankowska: Kolektyw to taka grupa wariatów księgarstwa – bo w obecnych czasach trzeba być niezłym wariatem, żeby wykonywać ten zawód. Znają się na książkach. W paru z tych warszawskich księgarni byłam, to głośne księgarnie, świetnie, że są.
Dostałam zaproszenie do grona Kolektywu mimo tego, że Księgarnia Warszawska nie jest księgarnią prywatną. Poszłam na spotkanie, doszłam do wniosku, że to całkiem fajne. Podobała mi się idea, wobec której, przyznam szczerze, na początku byłam bardzo sceptyczna. Jestem już dosyć dorosłą panią, swoje w życiu i w księgarstwie przeszłam. Generalnie wiem, że księgarstwo nie istnieje jako takie. Ale okazało się, że spotkałam się z grupą ludzi, z którymi się świetnie rozmawia, bo nadajemy na tych samych falach, jeśli chodzi o księgarstwo. Potraktowali mnie bardzo miło, z dosyć dużym szacunkiem – nie jak starą ciotkę, która siedzi na kanapie i zrzędzi. Nie potraktowali mnie też jak wyroczni, co jest wbrew pozorom istotne, bo nie chciałabym być wyrocznią. Pracuję 43 lata w tym zawodzie, jestem w nim dosyć znana. Miałam własną księgarnię, swego czasu jedną z większych, lepszych w Warszawie, czyli Leksykon na Nowym Świecie.
Na spotkaniu wyszedł pomysł z warszawskim weekendem – dlaczego nie? Wszystko to, co ludzie chcą robić w związku z książką, zawsze popieram, bo jestem z tych, dla których książka jest najważniejszym meblem, rzeczą, którą w życiu mają. Niczego się nie dorobiłam w swoim życiu poza niesamowitą ilością książek.
O czym księgarze lubią ze sobą rozmawiać?
Rozmawialiśmy o swoich księgarniach. Poznawaliśmy się. Co mnie zaskoczyło – o, to było bardzo duże zaskoczenie, któremu dałam zresztą wyraz chyba na drugim spotkaniu – to że w Warszawie jest tak duża liczba księgarń, które związane są z dziećmi! Dla mnie to był kompletny szok. Na Ursynowie, na Saskiej Kępie, na Solcu. Prowadzą je strasznie fajni ludzie.
Głównie rozmawiamy o książkach, o księgarstwie. Na ostatnich spotkaniach skoncentrowaliśmy się jednak na weekendzie: co chcemy zrobić, jak to ma wyglądać. Świetna jest Ania [Karczewska], która to prowadzi, która to wszystko trzyma. Ja mam dosyć kiepską pamięć do twarzy, nie poznaję ludzi, za to oni mnie rozpoznają. I jak się spotkałyśmy, Ania mi się prawie rzuciła na szyję. W Księgarni Leksykon miałam podpisaną umowę ze szkołą księgarską, a Ania była u mnie na praktykach. Podeszła do mnie i mówi: „To jest wszystko pani wina!”. Ja lekko przerażona, kompletnie nie kojarząca osoby: „Dlaczego, pani Aniu? Co się stało?”. „Bo ja przez panią się tymi książkami zajmuję. Bo ja byłam u pani na praktykach” i tak dalej. No i to wszystko jest przeze mnie.
Trudno.
Biorę to na klatę.
Do którego roku działała Księgarnia Leksykon na Nowym Świecie?
Pod moim nadzorem od 1989 do 2004 roku. Później działała jeszcze przez 3 lata jako matrasowska księgarnia, tylko używała niezgodnie z naszą umową nazwy „Leksykon”.
A wcześniej to był Dom Książki?
To była księgarnia Domu Książki, zresztą bardzo dobra. Byłam jej szefową przez wiele lat. Jak pojawiła się możliwość prywatyzowania księgarń, sklepów i tak dalej, to oczywiście się do tego zapaliłam w sposób absolutnie nieprzytomny.
Jak pani trafiła do tego zawodu?
W piątej klasie szkoły podstawowej nr 221 pisaliśmy wypracowanie pod tytułem Kim chcesz być, jak dorośniesz. Napisałam tam, że chcę sprzedawać książki. Mieć swoją księgarnię i sprzedawać książki. Jestem przykładem osoby, która to zrealizowała. Potem na krótko odeszłam od zawodu, po pół roku wróciłam z płaczem. Dużo rzeczy się zmieniło, część na korzyść, część na niekorzyść. Taki jest świat, nie ma się co na niego obrażać. Miałam też dużo szczęścia, ponieważ dostałam pierwszą pracę w księgarni na Placu Komuny Paryskiej (obecnie to Plac Wilsona) w Warszawie. Już nie istnieje. Prowadziła ją pani Danka Wróblewska, moje guru zawodowe.
Wzorzec z Sevres księgarza?
Dla mnie to była Danka. Była drobniutka, metr pięćdziesiąt wzrostu. Ale to był księgarz. To, co ona miała w głowie! Przychodzi klient, pyta o jakąś książkę. Danka chwilę stoi, myśli: „Proszę pana, wydana w 1954 roku przez Czytelnika, okładkę miała taką, kosztowała tyle i tyle, nie była później wznawiana. Nakładu nie pamiętam. W antykwariacie pan dostanie”. Chodząca encyklopedia. Z cudownym urokiem osobistym.
To była księgarnia w centrum Żoliborza, w związku z czym cała elita żoliborska się tam spotykała. Każda księgarnia miała takie grono zaprzyjaźnionych klientów, którzy wchodzili na zaplecze, prowadzili intelektualne dyskusje. Księgarnia była w budynku, w którym mieszkał Jacek Kuroń, w związku z czym mieliśmy od pewnego momentu kontakt z całą stroną opozycyjną. To była księgarnia z cudowną atmosferą. Przyznam szczerze, że ja już się z tą atmosferą nigdzie później nie spotkałam i myślę o niej z dużym sentymentem.
Danka była osobą absolutnie niesamowitą. Zbliżają się popularne imieniny – Krystyny. Przychodzi znajomy Krystyny. „Książkę?” Coś tam kupił. Za chwilę przychodzi inny znajomy, o którym wiemy, że też kupuje dla Krystyny. Danka dokładnie pamiętała: „Nie, nie, to już wziął Jurek. Ale Krystyna bardzo marzyła o tej książce”. Ona dokładnie wiedziała, o czym klienci marzyli. Przychodzili do nas młodzi ludzie. Z pieniędzmi było różnie. Danka robiła selekcję: „To weź”; „Nie no, daruj sobie, naprawdę nie musisz tego czytać. Po to sobie pójdziesz do biblioteki, na co ty chcesz pieniądze wydawać”.
Ona mnie nauczyła zawodu. Mimo szkoły, bo jak by nie było, mam za sobą 5-letnie liceum księgarskie. Wtedy ta szkoła miała renomę i wiadomo było, że wychodzi z niej narybek księgarski nie najgorszy.
Danka też pracowała przez wiele, wiele lat. Miała pasję. Tu trzeba lubić nie tylko książki, ale i ludzi. Trzeba lubić z nimi rozmawiać. Trzeba umieć od nich chłonąć wiedzę. Ja nie jestem w stanie i nigdy nie byłam w stanie przeczytać wszystkiego. Nikt nie jest w stanie. Trzeba słuchać, co mówią ludzie. Później przychodzi inny klient, a ja mam wiedzę na temat książki, o którą pyta, bo ktoś mi o niej opowiedział. Oczywiście że jej nie czytałam. Po latach nabiera się takiej umiejętności, że tylko się bierze książkę do ręki, przegląda i wiadomo, czy warto się nią zainteresować. I jak w każdym zawodzie trzeba mieć nosa, pewne wyczucie. Książka jest towarem. Specyficznym towarem. Nie jest to bluzka czy bułka. Czasem coś chwyta, a czasem coś, co wydaje się, że powinno chwycić, nie chwyta. Nie wiem, czy pani wie, cały handel w tamtym okresie należał do ministerstwa – nie pamiętam, jak się ono dokładnie nazywało – handlu. Księgarstwo – które też jest handlem – podlegało ministerstwu kultury i sztuki.
Nie wiedziałam.
Prawda? Mało kto o tym wie. Dlatego że zawsze się uważało, że książka, która jest towarem, jest towarem zupełnie innym, specyficznym, wymagającym specjalnych umiejętności sprzedaży. Wtedy wymagał – predyspozycji, oczytania – teraz może nie do końca. W szkole księgarskiej rocznie do przeczytania obowiązkowo miałam około 100 tytułów.
Co to były za książki?
Różne. Od jakiegoś strasznego badziewia – Samotnego białego żagla Katajewa i tym podobnych – do absolutnej klasyki. Przeczytałam całego Balzaka. Klasykę światową. A faktem jest, że klasyka to taka baza. Pamiętam, jak przychodzili kandydaci do pracy w księgarni, nie wiedzieli, kto to jest Puszkin. „No i ty mówisz, że lubisz książki? To co czytałeś ostatnio? Nigdy nie wymagam znajomości treści każdej książki, bo to jest niemożliwe. Ale ty masz wiedzieć, kto to był Puszkin, kto to był Balzak, kto to był Boy-Żeleński, masz przynajmniej wiedzieć coś o tej osobie. Dwa słowa: kiedy żył, dlaczego ja o niego pytam, dlaczego akurat to nazwisko pada. Nie przeczytałaś nic tego autora – w porządku, jestem w stanie zrozumieć. Bo akurat styl nie odpowiada. Książka jest też bardzo indywidualna, intymna”
Bardzo chciałabym, żeby pani opowiedziała o tym gorącym okresie transformacji z czasu Księgarni Leksykon.
Jak to zwykle transformacja: z jednej strony cudowna, z drugiej okropna. W latach PRL-u istniał głód książki. Chodziliśmy do teatru. Czytało się potworne stosy różnych książek, bo co by nie mówić o tamtych czasach, to rzeczywiście literatura trafiła pod strzechy. Nakłady były gigantyczne; dzisiaj wydawcy mogą tylko śnić i marzyć o takich. Nakłady bestsellerów sięgały 200 tysięcy. 100 tysięcy to był średni nakład dobrego tytułu. Po dosyć siermiężnych latach 60. lata 70. były otwarciem na zachód, w związku z czym poznawaliśmy naprawdę mnóstwo literatury zachodniej. Mam świadomość, że była cenzurowana. Po latach, jak się pojawiały wydania bez ingerencji cenzury, to wynajdywaliśmy te fragmenty. Były odkrycia literackie, były zachwyty, których mi strasznie żal, bo już takich nie przeżywam. Były wydawnictwa wiodące, publikujące mnóstwo literatury, która do dzisiaj ładnie się utrzymała: Marquez, Puzo, Bułhakow. Mało kto pamięta, że pierwsze wydanie Mistrza i Małgorzaty w krajach demokracji ludowej było w Polsce [w roku 1969 – dop. A.B.]. Oczywiście też było ocenzurowane, ale było. W świetnych tłumaczeniach – mieliśmy absolutnie rewelacyjnych tłumaczy, z języka rosyjskiego i angielskiego to w ogóle mistrzostwo świata. No i się czytało, no i był snobizm. Były kolejki po książki. To znaczy kolejki tak naprawdę nastały w latach 80. W latach 70. nie odczuwało się tak strasznie braku jak w latach 80. Tak należy dzielić historię tamtego okresu.