Gavin Mays, znany jako Cities Aviv, to amerykański muzyk specjalizujący się w eklektycznym brzmieniu z pogranicza gatunków. Mays sprawnie łączy ze sobą rap rodem z lat 90. ze współczesną elektroniką czy jazzem. Jego muzyka jest zagwozdką genologiczną, co potwierdza sam artysta sprawnie unikając etykiet. Z Cities Aviv spotkaliśmy się przed jego koncertem w Krakowie.
Paulina Załęcka: Pozwól, że zacznę od pytania o Twój najnowszy utwór Write me when I go away (Napisz do mnie gdy będę daleko – przyp. PZ). Przy pierwszym przesłuchaniu wydaje się on różnić od Twoich poprzednich kompozycji. Pomimo początkowego, mocnego uderzenia jest bardzo delikatny i melodyjny. Wręcz migotliwy. Dopiero przy kolejnym odtworzeniu słychać charakterystyczny dla Ciebie eklektyzm. Write me when I go away to eksperyment czy kontynuacja?
Cities Aviv: To kontynuacja poprzednich rzeczy. Dwa lata temu ja i mój przyjaciel zaszyliśmy się na parę dni w nowojorskim lofcie. I tak zawieszeni w tej pustej przestrzeni, postanowiliśmy poeksperymentować i pobawić się dźwiękami, a ponieważ on także jest muzykiem mieliśmy dostęp do sprzętu. Przez kilka dni miksowaliśmy i składaliśmy dźwięki. Początkowo niektóre z nich wydawały mi się niewystarczająco dobre, ale z czasem zaczynały do mnie docierać. Uwielbiam jak coś, co jest ciężkie, potrafi być zarazem piękne, delikatne. A tytuł mówi chyba sam za siebie (śmiech).
Twojej muzyce można bardzo łatwo – i dość powierzchownie – przypisać łatkę hip-hopu. Ale powiedzenie, że to, co robisz łączy w sobie takie gatunki jak elektronika, jazz i hip-hop też wydaje mi się dużym uogólnieniem.
O, to zdecydowanie uogólnienie! To za mało. Nawet gdybyśmy chcieli porozmawiać o początkach rapu, to przecież tak to się właśnie zaczęło: od ludzi, którzy nie mieli nic i eksperymentowali z różnymi gatunkami, też z elektroniką. Dla mnie to, co robię nie jest związane z konkretnym gatunkiem. To nie jest tylko rap, to nie jest tylko elektronika. To po trosze wszystko.
W dzisiejszych czasach trudno jest tak naprawdę mówić o gatunkach muzycznych. Obecnie, że pozwolę sobie na taką diagnozę, eklektyzm i czerpanie z różnych źródeł są najbardziej pożądane.
Dla mnie hip-hop czy elektronika to to samo. Teraz mamy ludzi, którzy tworzą elektronikę i miksują ją z samplowanym hip-hopem, soulem czy black music. I to działa w dwie strony. Najważniejsze jest to, że z jakimi sprzętami bym nie pracował – muzyka wypływa z jakiegoś miejsca w mojej duszy. Wkładam w „maszyny” swoje intencje i całego siebie. Dla mnie nie jest ważne nazywanie czy technikalia. Ważne jest, by w mojej muzyce ten, kto jej słucha odnalazł też trochę siebie.
Spotykamy się w czasie Twojej europejskiej trasy koncertowej. 7 europejskich miast w 7 dni. Zauważasz różnice między europejską i amerykańską publicznością?
Mam wrażenie, że wszystko zależy od tego gdzie pojedziesz. W Europie ludzie doceniają to, co nowe, cieszą się tym. I są otwarci na doświadczanie tego, czego często nawet wcześniej nie słyszeli. Publiczność w Stanach słucha tylko tego, co już zna. I tylko w to potrafi się prawdziwie zaangażować. W Stanach docenia się artystę jako markę, którą jak raz się polubiło to potem zostaje się jej bezkrytycznie wiernym. Brak w tym szczerego zainteresowania. W Nowym Jorku wiele osób twierdzi, że mnie uwielbia, ale nie jest to zbyt szczere. W LA ludzie są już bardziej otwarci na to, co nowe, nie udają.
LA w ostatnim czasie jest bardzo na topie, właśnie od swojej artystycznej strony. Czy przez swój luz zaczęło być bardziej interesujące niż Nowy Jork?
LA jest teraz bardzo cool, głównie dlatego, że ciągle się rozwija. I nie ma w tym nic wymuszonego. W Nowym Jorku ludzie są zbyt zblazowani, by szczerze się czymś zachwycić.
Przygotowując się do wywiadu, przeczytałam, że przez jakiś czas mieszkałeś na Brooklynie, ale zdecydowałeś się wrócić do rodzinnego Memphis. Wiele osób marzy o Nowym Jorku, o Brooklynie. I o życiu jak w serialu. A Ty tam byłeś i wyjechałeś. Dlaczego?
To nie jest do końca tak, że zostawiłem Brooklyn. Jestem gdzieś pomiędzy. Na Brooklynie mam rodzinę, a gdy mówię „rodzina”, mam na myśli ludzi, których znam od lat. Moi krewni z kolei mieszkają w Tenessy. Więc ta dyskusja jest nieustanna, zawsze będę pomiędzy. I zawsze będę podróżował w tę i z powrotem. A może z czasem dojdą do tego jeszcze jakieś nowe miejsca. W kwestii Nowego Jorku, osobiście uważam, że jasne, jako miasto-idea ma ogromny wpływ na kulturę na całym świecie, ale na swój własny sposób może być też pułapką i mentalną, i polityczną. Znajdujesz się w bańce, w której jesteś odcięty od innych części świata. Dlatego dobrze jest czasem wyjść z tej bańki, a potem do niej wrócić. A potem znów wyjść.
Miejsce z którego pochodzisz pod względem muzycznym jest kultowe. Elvis, Ottis Reading i wielu innych właśnie tam rozpoczynało swoją karierę. Czy te konkretne sylwetki miały na Ciebie wpływ?
Niespecjalnie. Gdybym miał mówić o muzyce z Memphis, mówiłbym o latach 90. O rapie. Ta muzyka była niesamowita. To jest to, o czym mówiłem wcześniej – muzyka, która łączy w sobie różne style. Tworzona przez ludzi, którzy nie mają nic, ale mają dostęp do przestrzeni i całą masę inspiracji. Jeden z moich dobrych przyjaciół jest absolutnym maniakiem wyszukiwania najbardziej eksperymentalnych dźwięków z poprzednich dekad. Czasem potrafi puścić mi niezwykłe nagranie z lat. 70, którego nigdy wcześniej nikt nie słyszał. I to jest to, co lubię najbardziej. Jest tyle dobrych nagrań, które powstały w Memphis.