Pierwsze dni tegorocznej edycji festiwalu w Cannes nie przyniosły wielkich emocji, chyba że za taką uznać uczucie rozczarowania, towarzyszące otwarciom konkursowych sekcji, a także spodziewane wyrazy dezaprobaty wobec netfliksowej Okjy Joon Ho Bonga.
Ismaël’s Ghosts Arnaud Desplechina, które było głównym filmem otwarcia (poza konkursem), i Barbara Mathieu Amalrica, rozpoczynająca konkurs Un Certain Regard, mają co najmniej kilka cech wspólnych. Oba te tytuły są dziełami francuskimi, oba opowiadają o postaciach reżyserów (w dodatku gra je ten sam aktor – Amalric!), oba są doskonale zagrane, ale oba też – ku niezadowoleniu widzów – okazały się filmami po prostu złymi. Doskonale wiadomo, że samo aktorstwo nie gwarantuje wysokiej jakości kina, dlatego ani Marion Cotillard i Charlotte Gainsbourg u Desplechina, ani znakomita Jeanne Balibar u Amalrica nie są w stanie uratować swoich filmów. Wydaje się, jakby reżyserów chwilami nie było na planie, a coś, co miało być ewokującą emocje improwizacją stało się ufilmowionym chaosem.
Rywalizacja o Złotą Palmę wystartowała w tym roku wyjątkowo mocno, bowiem już pierwszego dnia konkursowego widzowie mogli zobaczyć filmy dwóch spośród kilku najmocniejszych nazwisk tegorocznego wyścigu – Andrieja Zwiagincewa i Todda Haynesa. Rosyjskie Loveless i amerykańskie Wonderstruck to obok najnowszych dzieł Michaela Hanekego, Yorgosa Lanthimosa i Sophii Coppoli tytuły wzbudzające największe emocje. Film twórcy Lewiatana nie zawiódł, ale też nie zachwycił tak, jak poprzedni film Zwiagincewa. Rosjanin znowu celnie komentuje liczne społeczne zjawiska i patologie relacji międzyludzkich, ale Loveless nie trzyma za gardło tak, jak jego poprzednicy – być może dlatego, że reżyser porzuca prowincję i przenosi akcję na przedmieścia dużego miasta? Wonderstruck przynosi pewne zaskoczenie ze względu na ciekawą formę – Haynes opowiada równolegle dwie historie, jedną prezentując w kolorze, drugą w czerni i bieli – ale i przynależność gatunkową, lokującą się gdzieś między filmem familijnym, dramatem a kinem przygodowym. Efekt, choć nieco niespodziewany, jest bardzo pozytywny.
Najciekawszym jak dotąd tytułem konkursowym okazało się – także dość niespodziewanie – Jupiter’s Moon Kornéla Mundruczó. Węgier, który trzy lata temu wygrał Białym Bogiem sekcję Un Certain Regard, tym razem opowiada jeszcze bardziej niesamowitą i szaloną historię. Jupiter’s Moon okazuje się thrillerem religijnym z elementami komedii kumpelskiej, a realizacyjnie prezentuje się lepiej niż niejeden hollywoodzki blockbuster czy, nie przymierzając, wspomniana Okja, równie, a nawet bardziej fantastyczna opowieść o zagrożonej przez wielki biznes przyjaźni małej Koreanki i wyjątkowego zwierzęcia. Pierwszej, prasowej projekcji filmu Bonga towarzyszyły zresztą pierwsze kontrowersje – buczenie i gwizdy, gdy tylko na ekranie pojawiło się logo Netflix, oraz problemy techniczne, mogące być wiadomością od wszechświata, który nie chce, by streamingowy gigant wtrącał się w ustalony canneński porządek.
Za nami dopiero pierwsze dni edycji 2017, ale już dziś można pokusić się o pewne ryzykowne stwierdzenie – że po tak (podwójnie) nieudanym otwarciu z każdym dniem może być tylko lepiej. Pokazały to już filmy Zwiagincewa, Haynesa i Mundruczó, ale canneńska publiczność ma apetyt na więcej – znacznie więcej.