Trzeba być majstrem nie lada, by rozkręcić takie przedsięwzięcie. By uruchomić widowisko, w którym tłum gorliwych aktorów spontanicznie i bez proszenia przyjmuje zadania sceniczne. Cóż z tego, że to nie profesjonaliści? Politycy, biskupi, rzecznicy prasowi, kaznodzieje, celebryci, dziennikarze, urzędnicy państwowi, felietoniści, spin-doktorzy i stupajki na gwizdnięcie – wszyscy bezbłędnie weszli w swoje role, przyczyniając się do sukcesu. Bez mozolnych castingów. I nawet bez należnej gaży.
Klątwa w Teatrze Powszechnym w Warszawie zaczyna się telefonem do Bertolta Brechta. Zabawnie zakłopotana Barbara Wysocka pyta starego specjalistę od pozbawiania mieszczuchów dobrego samopoczucia, jakim kluczem czytać dziś Wyspiańskiego. I słyszy, że skoro to w Polsce, trzeba zapytać papieża. Tak naprawdę to pewnie Oliver Frljić, chorwacki rozrabiaka teatralny na gościnnych występach pytał – w realu albo w myślach – różnych Bertoltów Brechtów, co lub kto jest nad Wisłą obiektem najpowszechniejszego i w znacznej mierze bałwochwalczego kultu, którego symboliczne znieważenie wywoła pożądaną awanturę i spór. Wyszło mu, że trzeba się dobrać do JPII. Więc na scenę wjeżdża gipsowa pałuba w białej sutannie o urodzie znanej z papieżopodobnych pomników na skwerkach większości polskich miast. Z rozporka sterczy mu badyl nawet nie usiłujący udawać prawdziwego fallusa. Aktorka bierze go do ust i cmokta.
Scena jest obrzydliwa, tania, dosłowna i dziecinna, ale bezbłędnie skuteczna. Wystarczy ocenić liczbę i temperaturę oświadczeń, protestów, zawiadomień do prokuratury, audycji i artykułów, demonstracji, pikiet i przejawów hejtu rozlewającego się po internecie bez opamiętania. Albo po prostu wybrać się na Zamoyskiego. Przed teatrem kłębi się tłum nie notowany pod żadnym przybytkiem kultury wysokiej. Jedni sterczą po wejściówki i modlą się o cud nieodebranego zaproszenia w kasie, drudzy prężą się z drzewcami sztandarów w łapach i krzyczą „hańba!”. Tylu statystów! Jaki teatr byłoby na to stać? Są i zaskakujące epizody, na przykład dama, która podbiegła do mnie po spektaklu, wciskając do ręki wizytówkę ordo iuris. W jej oczach paliła się łapczywa nadzieja: to co, skarżymy o obrazę uczuć?
Kościół za późno połapał się, że trzeba pryskać z tego spektaklu, ponieważ samo w nim uczestnictwo działa na niekorzyść. Po paru dniach i paru wstępnych piętnowaniach zmienił taktykę i uruchomił przebłagalne modlitwy. Mądrze. Miast wdawać się w pyskówkę i przyjmować płaszczyznę oskarżycieli, próbował lokować się ponad nimi – jako roztropna instytucja, która wie, że ludzie są słabi, błądzą i grzeszą, zasługują więc, nieszczęśni, na opiekę i wskazanie drogi, a nie pozwy do sądu. Aliści to była już tylko rozpaczliwa próba zmiany charakteru roli – zejść ze sceny się nie dało.
Gdy awantura osiągnęła zenit, Oliver Frljić napisał do Jean-Claude’a Junckera, ażeby Komisja Europejska stanęła w obronie polskich artystów zagrożonych represjami i fizyczną przemocą, co sugerowały internetowe napaści. Czyta się ten list jak monolog finałowy. Osiągnęliśmy cel, zda się mówić reżyser. Używając odpowiednio dobranych instrumentów uwolniliśmy emocje społeczne w skali dalece przekraczającej codzienny wymiar teatru i rozkręciliśmy je tak, że skończyłyby się bijatyką na sztachety, gdyby tylko znalazło się odpowiednie podwórko. Trzeba przyznać mu rację, zanim wejdzie się w rozważania, jaka jest wartość tej awantury na czternaście fajerek i co z niej wynika dla myślenia o życiu społecznym. O teatrze też.
***
Zanim o tym, jeszcze o jednym epizodzie awantury, najżałośniejszym. Prezes telewizji, polityczny pałkarz posłany przez I sekretarza partii panującej na odcinek propagandy, postanowił wziąć odwet za zbrodniczy spektakl. Kazał wyrzucić z popularnego serialu aktorkę miętolącą w teatrze wystający kawałek gipsowej figury. A gdy wyszło, że to niemożliwe, bo aktorka sama wcześniej odeszła, zdjął z emisji przedstawienie Teatru Telewizji, przyzwoity, Bogu ducha winny spektakl, dzieło wielu twórców, tylko po to, by dowalić Julii Wyszyńskiej.
To już, psiakrew, komuniści byli subtelniejsi! Cenzura wprowadzała zapisy, zakaz wspominania nazwisk twórców, którzy podpadli reżymowi, acz jednocześnie zakazywała informować o samym istnieniu zapisów. Napiętnowany miał zniknąć i już. Dzisiejsi wolą pysznić się wszechwładzą: ja każę, ja zabraniam, won mi z mojej telewizji.
Z czego paradoksalnie wypada się cieszyć. Kłopot z reżymem polega przecież na tym, że nie tak mała część społeczeństwa chętnie go akceptuje. Lubi jego przaśność, jego „naszość”, łyka wszystkie kłamstwa i brednie, bo skąpane są we właściwym propagandowym sosie, z rozkoszą daje się napuszczać na elity, obcych, Niemców, i kogo tam jeszcze. Aliści ta rzesza przychylnych z całą pewnością nie kupi na dłuższą metę jednego: bucowatej arogancji. Więc niech I sekretarz jak najczęściej każe się tytułować jaśnie panem, wariat minister taranuje samochody na szosach, a prezes telewizji każe wyrzucać aktorki z seriali. Prędzej czy później uzbiera się, ile trzeba, by akceptacja pękła.
***
Żeby jednak być sprawiedliwym: po jaką cholerę Frljić każe po kilka razy przedstawiać się aktorom imieniem i nazwiskiem? I to w sekwencjach jawnie fikcyjnych; to, że wszystko, co się mówi i gra, jest tu fikcją, podkreślane jest ze sceny nie raz z, rzekłoby się, adwokacką skrupulatnością. Więc po co nazwiska? Właśnie po to, żeby sprowokować tego rodzaju kretyńskie zemsty personalne i dorzucić koksu do emocjonalnego pieca?
Wygląda, że to też zaplanowany element spektaklu.
***
Opowiadać przebieg przedstawienia? Chyba nie ma po co. Czytelnicy „Odry” z pewnością zostali już zasypani lawiną relacji. A i lawiną interpretacji takoż. Niekiedy kompletnie odjechanych. Zrozumiałe: skoro widowisko zostało zaprogramowane do grania na czystych emocjach, rozum musiał lecieć za namiętnościami z wywieszonym jęzorem, próbując racjonalizować, ba, definiować od podstaw to, co wstrząsowo odczute. Niekiedy prowadziło to na szczyty absurdu, w apele zamknąć ten teatr i w buńczuczne proklamacje, że Klątwa to najważniejsze zdarzenie artystyczne w Niepodległej. Nawet przytomni lądowali w gąszczu malin, z jednej strony tropiąc podobieństwa między dziełem Frljicia a Apocalypsis Grotowskiego, z drugiej sumując całe wydarzenie konstatacją, że zrobione zostało przez złych ludzi dla innych złych ludzi, jakby taki dziecinny manicheizm cokolwiek objaśniał.
Tymczasem, jeśli spojrzeć bez emocji, tematyczna agenda widowiska Frljicia jest przewidywalna, ograniczona i przemiędlona tysiąc razy w prasie czy debatach. Ekspansywny hegemonizm Kościoła w życiu społecznym. Tolerowanie pedofilii. Męski szowinizm. Poniżanie kobiety. Decydowanie o jej brzuchu. Ksenofobiczna histeria antyuchodźcza (antyterrorystyczna). Wolność sztuki. Przekroczenia w sztuce. Życie teatru, skądinąd ukazane autoironicznie i chwilami naprawdę zabawnie. Do debaty publicznej Chorwat nie wniósł literalnie nic! Tyle że potrafił dyżurne tematy ubrać w dobrą i skuteczną formę sceniczną. W adekwatną formę, to jest taką rodem z rewii: w monologi i skecze. Ale umiał dobrać zadania aktorom, rozwibrować ekspresję. Łamać wygłup powagą, nieoczekiwanymi woltami. Operował też, owszem, tandetą, brutalnością, no i prowokacją, prowokacją do kwadratu. Jak od dziesięcioleci przecież w co bardziej niegrzecznych kabaretach.
Jeśli więc jest tu coś do myślenia, to nie sam przekaz, tylko ów nienaturalny, niebotyczny sukces przedsięwzięcia. Nie spektaklu, tylko dymu wokół niego, o rozmiarach atomowego grzyba. Sukces sprowadzający się do tego, że awantura nie schodziła tygodniami z pierwszych stron gazet i pasków w telewizjach informacyjnych. Że cała Polska ochoczo zagrała w tej Klątwie.
Bo nie zagrali w niej jednak ci, którzy do myślenia nie muszą być stymulowani prowokacjami i zabiegami typu „czym was tu jeszcze walnąć”. Których żenuje wszelka przemoc, także przemoc w ideowym sporze. Którym nie jest potrzebna do szczęścia wspólnotowa identyfikacja, stadne demonstrowanie namiętności, wszystko jedno, czy w pikiecie niechęci przed drzwiami, czy w owacjach na stojąco pełnych bezbrzeżnej satysfakcji z dowalenia przeciwnikom. Zgoda: czas sprzyja polaryzacji postaw, może je nawet poniekąd wymusza. Sztuka może temu ulegać, i to, jak widać, nader spektakularnie. Ale co najmniej równie ważnym jej obowiązkiem jest to, czym zajmowała się od wieków: tworzenie enklaw niejednoznaczności, przestrzeni do wypraw pod prąd zbiorowym emocjom, a także obszarów wolnych od chamstwa i agresji. Co wcale nie musi oznaczać społecznego eskapizmu (tchórzliwego, krzykną rozgorączkowani), może być po prostu naturalną reakcją na chamstwo i agresję w życiu publicznym. Na dłuższą miarę leczniczą. Tyle że nigdy nie będzie z tego newsów, dymu na kraj i pół kontynentu, tudzież debaty powszechnej ze specjalnym udziałem tych, co zazwyczaj do teatru nie chodzą.