To jakoś wtedy musiałem znaleźć w starej reklamówce swój zeszyt w linie z drugiej klasy, obłożony w czerwony papier, z obrazkiem tego zwierzęcia, którego nazwę usłyszałem tamtego wieczora u jego przyjaciół, cudacznego kobolda trzymającego się gałęzi eukaliptusa. Zbyłem to jako przypadek, zbieg okoliczności, który wprawdzie ukłuł mnie w serce ze względu na wspomnienie brata, ale poza tym nie miał żadnego znaczenia. Włożyłem zeszyt do skrzynki i schowałem wszystko w piwnicy.
To zwierzę nie dawało mi jednak spokoju, następnym razem pokazało się przy wejściu do baru w pobliżu dworca, lokalu, który nadał sobie australijski wygląd. Poliestrowa figura zwierzęcia, przepasanego fartuchem i z tacą, z wyszczerzonym uśmiechem zachwalała najróżniejsze rodzaje piwa. Musiałem tamtędy przechodzić dziesiątki razy, nie zauważając jej, dlaczego akurat teraz rzuciła mi się w oczy, wydawało się jasne, ale nadal bez znaczenia.
Kilka dni później zwierzę znowu jednak wychynęło, tym razem z jednego z tych śmiesznych filmików, za pomocą których w samolocie odwracano uwagę pasażerów od faktu, że zdegradowano ich do roli zwykłego ładunku. Zwierzę drzemało w rozgałęzieniu drzewa, podgryzało zielone liście, klapnęło na ziemię, by za chwilę ustąpić miejsca jakiemuś dryblasowi, który bawił podróżnych innymi niezręcznościami.
Wyjaśniłem sobie to nagromadzenie pewnym psychologicznym fenomenem. Kto nastawił swoje postrzeganie na określone zjawisko, napotyka je nagle przy każdej okazji – ja w każdym razie otwarłem na nie podwoje i oto zwierzę zaczęło pojawiać się taśmowo: na breloczkach do kluczy, na dziecięcych szczoteczkach do zębów, na papierkach od lodów, na gumkach do wycierania – zewsząd byłem otoczony hordą pluszowych gnomów, które wybałuszały na mnie wielkie okrągłe oczy. Niepokój, jaki mnie przy tym ogarnął, nie wiązał się tylko ze wspomnieniem nieżyjącego brata. Nie mogłem pozbyć się uczucia, że coś przeoczyłem, coś się tu nie zgadzało. Zawsze pokazywano owo zwierzę jako zabawnego kobolda, puszystego, głupiutkiego, kaprys natury, symbol przymilnej słodkości – wszystkim tym mój brat jednak nie był, przeciwnie: była w nim pewna surowość, twardość, pochodząca chyba z wewnętrznego przekonania, on się nie przytulał, nie nadawał się na przytulankę. Potrafił by niemiły i niechętnie szedł na kompromisy. Nie miał mieszczańskiej ambicji, stawiał opór, bardziej niż ktokolwiek inny, kogo znałem, i miał zasady niepodlegające negocjacjom, w żadnych okolicznościach. Co miał więc wspólnego z tym zwierzęciem, z tą karykaturą nieszkodliwości?
Jakiś czas próbowałem wmawiać sobie, że wybrali zwyczajnie niewłaściwy totem i nie ma w tym żadnego głębszego sensu. To dzieci, wyrostki, one wyszukały to imię, co niby miałyby wiedzieć o ukrytej istocie owego zwierzęcia i jej pokrewieństwie z istotą mojego brata? Przeciwko temu zestawieniu przemawiało wszystko to, niewiele, co sam o tym zwierzęciu wiedziałem. Unika wszelkiego zbędnego ruchu, żyje samotnie – to charakterystyczne cechy, które już w dzieciństwie można było znaleźć u brata. Ale co z pokrewieństwami, które rozwinął dopiero z czasem? Nie mogli wiedzieć, że całe życie pozostanie wierny jednemu miejscu i nigdy nie zapragnie opuścić swojego drzewa. Ani też tego, jak bez reszty odda się swojemu zielsku, do tego stopnia, że przez pewien czas zdawało się jego jedynym pożywieniem.
Być może jego imienia nie wybrano błędnie, być może niewłaściwie przedstawiano owo zwierzę, być może nie było ono wcale cudacznym, nieszkodliwym stworzeniem. Być może istniały dobre powody, żeby unieszkodliwić je przez deformację. Być może miało i takie strony, które stanowiły niebezpieczeństwo i które chciano ukryć, i być może owe dzieci, wówczas, posiadały jakąś wiedzę, którą należało zgłębić.
Kiedy przyszli, nie wiadomo, ale przyszli po północy. Usłyszał głosy, chwilę później zobaczył światła na wewnętrznym namiocie, i zanim się zorientował, ktoś błyskawicznie rozpiął zamek, wywlókł go z pościeli i wyciągnął na dwór.
Stali tam półkolem. Pochodnie oświetlały ich poczernione sadzą twarze, niektórzy w kapturach, niektórzy w maskach, winie, czarownice, demony. Znał ich, każdego z nich. Jeden opuścił szereg, podszedł do niego, skrępował mu ręce solidnym postronkiem, zdjął okulary i przewiązał oczy.
Potem się zaczęło.
Wiedział, co teraz będzie.
W każdym razie sądził, że wie.
Wypchnęli go z obozu, wciągnęli na skarpę, gdzie jego nagie stopy poślizgnęły się na mokrej trawie. Upadł twarzą w połowie w błoto, w połowie na własną pięść , którą podniósł dla ochrony. Przez chwilę leżał. Zapach wilgotnej ziemi, dość przyjemny.
Dalej, wstawaj. Płacz nic nie pomoże. Musisz iść dalej.
Wkrótce stał na spadzistej drodze prowadzącej po grubym żwirze i przez wieże krowie łajno w dół do lasu, którego mrok wyczuwał nawet z opaską na oczach. Z trudem utrzymywał równowagę, z takim pośpiechem pchano go naprzód. Zdarł sobie kostki do krwi o pnie drzew i o kamienie, krzyczał, było im wszystko jedno. Usłyszał gdzieś uderzenia w bęben i flet wygrywający jakąś idiotyczną trzytonową melodię — jakby chciał sobie z niego zadrwić. Wciąż dochodziły do niego głosy, krótkie okrzyki, w których rozpoznawał ich własny strach. Bali się nocy. Tego, co mu robili. Odczuwali lęk przed samymi sobą, i nie było to coś, co go uspokajało.
W pewnej chwili poczuł wilgotne bale pod stopami i blisko wody. Próg — wkroczył w pustkę, zachwiał się, nie upadł, ale grunt pod nogami chybotał i trudno było zachować równowagę. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu, dał do zrozumienia, że ma usiąść. Goła deska pod tyłkiem — szerokiej drogi, krzyknął ktoś jeszcze, a potem łódkę wypchnięto mocno na wodę. Natychmiast spowiła go cisza, zrobiło się chłodniej, zadrżał z zimna. Pot parował w nocy, dygotał i dotarło do niego: był sam, sam na łodzi, skrępowany i z przewiązanymi oczami. Wiedział: kilkaset metrów dalej jest tama. A za tamą? Tam już nic nie było.
Musiał podjąć decyzję.
Spróbować uwolnić się z więzów i popłynąć do brzegu?
Siedzieć spokojnie i nie stawiać się?
Czy to był sprawdzian?
Na co powinien się zdecydować?
Kim jednak w końcu był? Małym zasrańcem w piżamie z królikiem Bugsem. Małym zasrańcem w grubych okularach. Małym zasrańcem, któremu rosły właśnie pierwsze włoski na jajach. Małym zasrańcem z zadupia, gdzie nie było nic poza fabrykami i żołnierzami. Taki mały zasraniec jak on nie podejmuje decyzji. Sika w spodnie. I zaczyna płaczliwie popiskiwać, z cicha, żeby nie usłyszała go noc.
Myślał, że cała ta historia sprawi mu przyjemność.
Chociaż odrobinę.
I kiedy zesztywniały z zimna i ze strachu dryfował wolno ku tamie i wsłuchiwał się w mrok, naraz rozbrzmiała znowu melodia fletu, tym razem bardzo blisko. Mylił się. Nie był sam w łódce i zastanawiał się, czy to odkrycie powinno go uspokoić, czy też dodatkowo zaniepokoić — lecz oto łódka zaczęła się kołysać, ktoś chwycił go i rozluźnił więzy. Oczy miał wciąż jeszcze przewiązane, kiedy ktoś złapał go za ręce, i trwało krótką chwilę, zanim zrozumiał. Miał coś założyć. Coś mokrawego, sztywnego. Kamizelkę. Ale po co?
Pchnięcie w plecy, zatoczył się, przewrócił, pochłonęła go zimna głębia. Opadał, uległy, prawie na samo dno. Szum otoczaków w nurcie rzeki. Był zbyt przestraszony, żeby płynąć, nie było to też jednak konieczne. Za linę przy kamizelce doholowali go na brzeg, wyciągnęli na ląd jak zagubiony ładunek.
Przemoczonemu do suchej nitki trzy wiedźmy zdjęły kamizelkę i opaskę z oczu, na plecy nałożyły mu koc i z powrotem umieściły na nosie okulary. Stał między wysokimi jodłami, skąd dochodził jakiś blask, nie wiedział skąd.
Dały mu do jedzenia jakąś breję, obrzydliwy kleik, którego nie mógł przełknąć, co wydało się wzbudzać współczucie jednej z wiedźm, w każdym razie z uśmiechem podała mu kubek. Napił się, to był ocet, pluł, chciało mu się wymiotować, śmiały się z niego i kazały mu stać, tańczyły do fletu i bębna, do dźwięków, które zdawały się napadać na niego z nocy, trzy dzikie duchy, które wirowały nad leśnym podłożem i nagle zniknęły za jego plecami.
Obrócił się i zobaczył jeszcze, jak wspinały się na jodłę.
Teraz wiedział, co robić.
Gałąź za gałęzią, wspinał się coraz wyżej i wyżej, w górę, skąd dochodziło światło. Siedzieli tam, całe plemię, po dwóch, trzech na gałęzi, trzydzieści brudnych ptaszysk, świeczki w otwartych dłoniach rozświetlały pucołowate twarze, szczerzyli się do niego głupkowato, meszek wokół niektórych podbródków, trzydziestu małych zasrańców jak on sam.
Żaden z nich nie widział w poprzednich dniach kawałka mydła, żaden nie zmienił majtek. Jedli prażone płatki owsiane, konserwy mięsne i morele z puszki, siadali na belce i srali do jamy, którą wykopali w ziemi. Kładli się spać w namiotach z muchami i komarami, w stęchłym powietrzu wilgotnych skarpet i zaskorupiałych od błota spodni. Jeszcze dzieci, z dziwacznymi rytuałami i bezwzględną kolejnością dziobania. Tych, którzy nie cieszyli się protekcją, przy użyciu kołków rozciągano na ściółce i rozpostartych niczym człowiek witruwiański Leonarda pozostawiano na łasce aspirantów i mrówek. Aż do zmierzchu włóczyli się po okolicy, zainteresowani waleniem konia i kośćmi znalezionymi w mule, w wąwozie, podczas rekonesansu w korycie rzeki; niektórzy uważali je za ludzkie. Intrygowały ich zawieszone u kalenicy głównego namiotu szable kawaleryjskie — nagie, skrzyżowane — o których ostrze ktoś rozciął sobie czoło. Gaza, którą zatamowali krew, razem z kośćmi z wąwozu utworzyła zgrabny pakiet, wysłali go pewnej natrętnej wielbicielce z żądaniem uznania śmierci ukochanego i zrozumienia, że dalsze deklarowanie miłości będzie daremne. Dla dziewczyn i czułych słówek nie mieli żadnych względów. Zachwycali się bardziej świeżo nasmarowanymi składanymi saperkami, które podobnie jak resztę sprzętu pozyskano z magazynów armii. Nie roztrząsano żadnych uczuciowych problemów, tylko raczej sposób właściwego wiązania podwójnego węzła ratowniczego i to, ilu co najmniej oplotów wymaga porządny węzeł szubieniczny — ośmiu, wedle powszechnej opinii. Interesowali się każdego rodzaju krępowaniem, szczególnie tym bez użycia liny i sznura, kiedy to nogi nieszczęśnika wiązano wokół pnia młodej jodły w taki sposób, że ten, siedząc po turecku, oplatał drzewo niczym dziecko — przestraszone nieznaną wizytą — nogę matki. Kolejną pasją było nadawanie morsem, zwyczajne, kiedy z wykorzystaniem latarek, lusterek czy flag przekazywano wiadomości bez istotnej treści z jednego wzgórza na drugie — podczas gdy w przypadku innego sygnalizowania, na klatce piersiowej małego zasrańca, który odważył się przyciągnąć uwagę dużego zasrańca, wiadomości, którymi traktowano żebra owego niereformowalnego, miały znaczenie: kropka, kropka, kreska, kropka, kreska, kropka, kropka, nie powinienem odkładać nieoczyszczonego sprzętu fortyfikacyjnego do skrzyni. Paczki z jedzeniem zanosi się najpierw do aspirantów. Ekwidystanta pomiędzy dwoma poziomicami na mapie w skali jeden do dwudziestu pięciu tysięcy wynosi dziesięć, nie piętnaście metrów.
Spoglądał teraz na te twarze i czekał, żeby powiedziano mu jego imię, imię, którym odtąd będzie się go nazywało i które odsłoni przed nim jego inną, utajoną osobowość, jego prawdziwą istotę, ukrytą przed społeczeństwem, tu jednak żywą i widoczną. Był gotów na spotkanie swojego znaku, totemu, który będzie go strzegł, nie tylko pośród kolegów. Siła owego totemu, jego misja, miały go prowadzić także poza tym kręgiem, pośród tych, którzy nic nie wiedzieli o jego istnieniu, o tym jego stałym towarzyszu, wiecznym cieniu, źródle jego siły, jego ostoi i losie.
Pierwszym imieniem będzie się go nazywać, ale drugie imię będzie go przyzywać, i o ile pierwsze imię opisywało fakty, drugie imię będzie zawierało pewną trwałą możliwość, jego utajoną istotę, prawdziwe przeznaczenie.