W 1937 roku wszedł w skład powołanej cztery lata wcześniej Polskiej Akademii Literatury. O jej powstanie zabiegał jeszcze Stefan Żeromski, Makuszyński był nawet w komisji, która miała w 1920 roku przygotować statut PAL, ale nic z tego nie wyszło i prace zawieszono. W 1933 roku pierwszych siedmiu członków piętnastoosobowej akademii wybrał rząd, kolejną ósemkę dokooptowali już wybrani akademicy. Przynależność do PAL była dożywotnia, nowych członków można było powoływać wyłącznie wtedy, gdy zwolniło się miejsce po śmierci któregoś z akademików.
Pierwszy skład Akademii (zwłaszcza siódemki „rządowej”) wywołał oczywiście kontrowersje i protesty. Niektóre nazwiska (Staffa, Nałkowskiej czy Wacława Sieroszewskiego) nie budziły wątpliwości, inne nominacje (choćby Wacława Berenta czy Piotra Choynowskiego) część środowiska uznała za nieuzasadnione. Uważano, że miejsce, które zajął Choynowski, należało się raczej Makuszyńskiemu, „pisarzowi o dużej popularności wśród czytelników” – wspominał sekretarz PAL Michał Rusinek.
Wobec kontrowersji redakcja „Wiadomości Literackich” zaproponowała powołanie Akademii Niezależnych złożonej z pisarzy wybranych głosami czytelników. Oczywiście „niezależnymi” mogli zostać wyłącznie ci literaci, których pominięto przy wyborze do „prawdziwej” Akademii. Zbierali się raz do roku na fundowanym przez „Wiadomości” obiedzie, przyznawali nagrodę za najlepszą książkę mijających dwunastu miesięcy i wygłaszali złośliwe uwagi na temat PAL, w czym celował zwłaszcza Słonimski. W rzeczywistości „oba ugrupowania służyły przede wszystkim propagowaniu nazwisk swoich członków” – pisał Rusinek. A gdy „niezależny” dostawał propozycję członkostwa w Polskiej Akademii Literatury, zmieniał barwy bez chwili wahania.
Makuszyński nie zmieścił się jednak także w piętnastce Akademii Niezależnych, w której znaleźli się m.in. Tuwim, Słonimski, Dąbrowska, Wierzyński, Goetel, Parandowski, Pawlikowska-Jasnorzewska, a nawet Nowaczyński.
Po raz pierwszy kandydatem do PAL został w roku 1936, po śmierci Choynowskiego (prasa pisała nawet, że jest pretendentem najpoważniejszym), ale przegrał w głosowaniu z Ferdynandem Goetlem, prezesem polskiego PEN Clubu i Związku Zawodowego Literatów Polskich, pisarzem dużo lepiej widzianym przez sanacyjne władze. „Daj Ci Boże, stary, kochany Ferduło” – przypomniał Jan Lechoń słowa Makuszyńskiego skierowane do Goetla.
Rok później nie musiał czekać na niczyją śmierć. Zajął miejsce Wincentego Rzymowskiego, pisarza średniej jakości, za to wielkich ambicji, który ustąpił ze składu PAL po udowodnieniu mu plagiatu w jednej z książek. Rezygnował bardzo niechętnie i dopiero pod naciskiem prasy oraz innych akademików. W satyrycznym tygodniku „Mucha” ukazał się nawet rysunek, na którym Makuszyński wydmuchuje z fotela zajmowanego wcześniej przez Rzymowskiego „bakcyle plagiatu”.
Nie wszyscy byli z nominacji Makuszyńskiego zadowoleni. Akademicy zbierali się aż trzy razy, nim porozumieli się, kto ma zastąpić Rzymowskiego. Wątpliwości nie były natury literackiej, ale politycznej. Bywalczyni sanacyjnych salonów Zofia Nałkowska próbowała storpedować kandydaturę Makuszyńskiego. Uważała, że wzmocni on w PAL frakcję endecką („wiadomą”, napisała), choć znacznie częściej zarzucano Akademii nadreprezentację pisarzy wspierających sanację. Przeciwny był też Wacław Berent, natomiast popierali Makuszyńskiego: Tadeusz Dołęga-Mostowicz, autor m.in. Kariery Nikodema Dyzmy, sekretarz generalny PAL Juliusz Kaden-Bandrowski i Bolesław Leśmian. Leśmian „uważa, że to «porządny człowiek», a Boy niestety też nie ma zamiaru temu się opierać” – zanotowała w Dziennikach Nałkowska. Kilkanaście miesięcy później zmieniła zdanie. Napisała, że i Makuszyński, i Jan Lorentowicz (wszedł na miejsce zmarłego Leśmiana) bardzo się w Akademii przydają, zdobywając pieniądze na stypendia i nagrody. A „Mucha” opublikowała kolejny rysunek, na którym Makuszyński dołącza do rozłożonych na plaży w strojach kąpielowych Kadena-Bandrowskiego, Sieroszewskiego i Boya-Żeleńskiego. Starzy akademicy zapraszają nowego (też w plażowych majtkach): „Chodź, bracie, oPALać się z nami”.
Nawet Stanisław Wasylewski wzniósł się tym razem nad niechęć do gimnazjalnego kolegi. Nawoływał wszystkich, którzy mają wątpliwości co do Makuszyńskiego, by zapytali „masę czytelniczą” o najdźwięczniejsze współczesne nazwisko literackie. „Na dziesięć osób zapytanych ośm odpowie: Kornel. (…) on bowiem jest lekarzem setek tysięcy czytelników zatrapionych i stłamszonych w kieracie tygodnia” – napisał.
Tylko Rzymowski potraktował ponoć utratę miejsca w Akademii bardzo osobiście, choć Makuszyński nie miał żadnego wpływu na jego rezygnację. Wystarczyło, że zajął jego miejsce. Nie mógł też oczekiwać, że następca wygłosi, jak to było w zwyczaju, pean na jego cześć. „Co prawda Makuszyński jest humorystą – to może mu ułatwić trudne zadanie chwalenia zasług Rzymowskiego” – ironizował „Dziennik Bydgoski”. Kiedy po wojnie Rzymowski pełnił funkcję ministra w dwóch pierwszych komunistycznych rządach, zemścił się.
Ósmego grudnia 1937 roku odbyła się uroczystość przyjęcia Kornela Makuszyńskiego w poczet członków PAL. Składając ślubowanie, złożył hołd Kasprowiczowi, któremu zawdzięczał debiut i odwagę tworzenia, ale przede wszystkim odpowiedział tym, którzy odmawiali mu prawa do wcześniejszych laurów, a i teraz woleliby widzieć na jego miejscu kogoś zupełnie innego. W tym, co pisze, tłumaczył, jest jak ów kuglarz, „co nie znając słów dostojnej modlitwy, sztuczkami swoimi chciał uwielbiać Matkę Boską”.
– W wielkiej symfonicznej orkiestrze, co z burzy dźwięków doskonałą wywodzi harmonię, jestem grajkiem, co gra na dziwacznym instrumencie, wydającym ton nikły – cantabile con molto tremolando – i to tylko w owych króciutkich chwilach, kiedy rozgłośnie brzmiące puzony milkną, aby nabrać oddechu. Jestem listkiem na olbrzymim drzewie, co bierze w siebie wicher i tym wichrem śpiewa. Nie myślę jednak ukrywać dumy, urodzonej z zuchwałego przeświadczenia, że bez kropli nie byłoby morza, a korony drzewa bez liścia” – mówił.
Uczy swoich czytelników literackiego abecadła, tłumaczył, aby mogli bez trwogi czytać płonące ogniem słowa w tych książkach, w których „spalają się Prometeusze polskiej literatury”. On – i legion takich jak on – naucza niepoliczoną gromadę czytelników, żeby mogli wznieść się do lotu ku „najwyższym hymnom”. „Malutki jest to trud, na pyszne jednak ważę się mniemanie, że jest tak pożyteczny jak spulchnianie ugoru” – tłumaczył. Kto chciał, mógł usłyszeć w tych słowach hołd składany przez wyrobnika pióra niedościgłym literackim mistrzom, ale równie łatwo można odnaleźć w nich ukryty za pozorną pokorą ton ironii wobec tych, którzy mogli tylko marzyć, by cały ich dorobek osiągnął choćby część nakładu jednej książki Makuszyńskiego.
Występuje w obronie książek, które nie żądają dla siebie miary olimpijskiej, mówił dalej. W obronie niesłusznie niedocenianych dzieł Michała Bałuckiego czy Marii Rodziewiczówny, którzy dostarczają Polakom chleba być może razowego, ale za to bez zakalca i sporyszu. Za swoją misję w literaturze uznał dawanie czytelnikom radości, a nie smutku i zwątpienia, umilanie im gorzkiego narodowego losu zamiast wciągania w „smugę cienia” i zabijania uśmiechu. I tak zamierza pisać „do ostatniego tchu”.
– Tak mi mowo polska dopomóż – zakończył.
Przynależność do Akademii była nie tylko prestiżowa, ale i atrakcyjna finansowo. Za każde posiedzenie akademicy dostawali po sto złotych, a zdarzało się, że zbierali się co tydzień, czasem nawet częściej (przyzwoita pensja urzędnicza wynosiła wtedy około dwustu pięćdziesięciu złotych miesięcznie). Budziła też nadal emocje, tyleż merytoryczne, ile polityczne. Kandydaturę Juliana Tuwima większość akademików dwukrotnie utrącała, żeby wyborem pisarza żydowskiego pochodzenia nie drażnić endeckiej większości społeczeństwa. Poeta, który zdobył zdecydowanie najwięcej głosów czytelników „Wiadomości Literackich” spośród wszystkich kandydatów do Akademii Niezależnych, członkiem PAL nie został nigdy.
Nieco tylko mniejsze napięcia towarzyszyły Złotym i Srebrnym Wawrzynom Akademickim nadawanym przez ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego na wniosek Akademii. – Ordery szybko stały się przedmiotem pożądania i protekcji – wspominał Rusinek, bo zwłaszcza Złoty Wawrzyn przyznawano skąpo i „prawie wyłącznie” pisarzom uznawanym za naprawdę wybitnych. Makuszyński był na pierwszej liście dwudziestu jeden nagrodzonych literatów. Z Lechoniem, Strugiem, Witkacym, Wierzyńskim, Zegadłowiczem… i Tuwimem. Uznano, że Wawrzyn nie będzie tak prowokacyjny, jak stała obecność w Akademii.
W PAL Makuszyński najbardziej zaprzyjaźnił się z Jerzym Szaniawskim, autorem dramatów granych przez wiele polskich teatrów i legendarnym milczkiem. Podczas ponad stu spotkań Akademii ani razu nie zabrał głosu z własnej inicjatywy. Sporadycznie zdarzało się, że odpowiedział na zadane mu pytanie.
Z Makuszyńskim przebywał chętnie, ale rozmowy były dość jednostronne. „Makuszyński, któremu się gęba nie zamykała, paplał nieustannie, natomiast Szaniawski uczestniczył w tym dialogu raczej mimicznie” – zapamiętał Rusinek. Podsłuchał kiedyś, jak pierwszy, nie mogąc doczekać się reakcji kolegi, poprosił: – „Powiedz mi, drogi Jerzy, o czym ty teraz milczysz. Uzyskał jedynie dobrotliwy uśmiech i coś w rodzaju zażenowanego syku speszonej dziewczyny” – czyli usłyszał mniej więcej tyle co inni rozmówcy Szaniawskiego. (…)
Komercyjny sukces książek adresowanych do młodzieży spowodował, że Bolesław Leśmian zaproponował Makuszyńskiemu współpracę przy piśmie dla nastolatków („od 12–13 do 17 roku życia”). Poeta, po bankructwie prowadzonej w Zamościu kancelarii, rzucił właśnie posadę notariusza i szukał zajęcia, a pismo dla młodzieży wydawało mu się interesem pewnym. Nie ma takiego na rynku („«Płomyk» jest dla dzieci, nie dla młodzieży”), zebrał już trzydzieści tysięcy złotych, Ministerstwo Oświecenia Publicznego deklaruje poparcie. „A przecież na takim piśmie moglibyśmy bardzo dużo zarabiać. I Wy, i ja, potrafimy pisać nie tylko dla młodzieży” – ale nawet dla dzieci – przekonywał. Choć był też słaby punkt planu. Do uruchomienia pisma brakowało co najmniej siedemdziesięciu tysięcy. „Czy możecie znaleźć taką sumę? Odpowiedzcie zaraz, bo czas nagli…” – Leśmian liczył być może, że uchodzący za bardzo zamożnego Makuszyński zobaczy w tym interes i sam dofinansuje jego projekt. Pismo jednak nie powstało, a Leśmian kilka miesięcy później zmarł.
Wspominając go w jednym z felietonów, Makuszyński miał pewnie jeszcze w pamięci rozpaczliwe poszukiwanie przez wybitnego poetę środków do życia. Po zorganizowanym na koszt państwa uroczystym pogrzebie Leśmiana napisał sarkastycznie, że gdyby dawać polskim pisarzom zaliczki akonto sum wydawanych na ich pogrzeby, pewnie nie umieraliby z głodu.
Latem 1939 roku prasa filmowa poinformowała, że Biuro Filmowe AS-FILM sp. z o.o. rozpoczęło zdjęcia do filmu na podstawie Szatana z siódmej klasy. Makuszyński przekazał filmowcom wszelkie prawa do „przeróbki i modyfikacji powieści, koniecznych do ożywienia akcji, technicznego ujęcia fabuły w film dźwiękowy”. A także do eksploatacji filmu w kraju i za granicą bez ograniczania liczby kopii.
Reżyserował film popularny aktor komediowy, scenarzysta i autor tekstów kabaretowych Konrad Tom, a zagrały największe gwiazdy przedwojennego kina: Mieczysława Ćwiklińska, Jan Kurnakowicz, Józef Orwid i Józef Węgrzyn. Muzykę skomponował Henryk Wars, autor melodii najbardziej popularnych piosenek Hanki Ordonówny, Zuli Pogorzelskiej i Eugeniusza Bodo. „Uroczą parę młodocianych bohaterów kreują wschodzące gwiazdy młodego pokolenia – Wanda Bartówna i Jerzy Kaliszewski” – informowali reporterzy prasy filmowej. Makuszyński zaakceptował scenariusz i obsadę, a także pomagał przy pisaniu dialogów filmu, który miał być „miłym odprężeniem po ponurych dramidłach panoszących się na naszych ekranach”. Otrzymał za to zaledwie trzy tysiące złotych, a więc mniej więcej tyle co za wydaną w kilkutysięcznym nakładzie powieść (za wznowienia wynagrodzenie proporcjonalnie rosło). Gdyby filmowy Szatan okazał się sukcesem („kasowość będzie względnie dobra”), wytwórnia miała mu dopłacić jeszcze tylko tysiąc złotych.
Zdjęcia zrealizowano w całości, ale prace nad montażem przerwała wojna. Janina Makuszyńska wspominała po latach, że oglądali nawet w wytwórni jakąś wersję i Kornelowi film bardzo się podobał: „Niestety po wybuchu wojny film został spalony”.
Niewiele osób wierzyło, że dojdzie do wojny. W styczniu 1939 roku redakcja „Kuriera Warszawskiego” poprosiła kilku pisarzy o przepowiednię, jak będzie wyglądała Polska i świat za dwadzieścia lat.
Juliusz Kaden-Bandrowski wieszczył „niebywały rozkwit idealizmu kulturalnego”, Wacław Grubiński zapowiadał nowe szerokie tętnice ulic, monumentalne gmachy, strzeliste wiadukty, klomby uliczne i skasowanie tramwajów. Antoni Ferdynand Ossendowski przewidywał powstanie w Warszawie kilku lotnisk, szerokie kamienne bulwary wzdłuż Wisły i gmachy towarzystw żeglugowych na praskim brzegu.
Makuszyński odpowiedział bardzo obszernie. W jego wizji ogromna Warszawa obejmowała w 1959 roku Otwock i Piaseczno. Po wielkiej wystawie światowej, która odbyła się na Saskiej Kępie, pozostały w stolicy ogromne wieżowce; w najwyższym, czterdziestopiętrowym, siedzibę ma Polskie Radio. Szaloną karierę zrobiła telewizja. Kilka miesięcy wcześniej, 5 października 1938 roku, odbyła się pierwsza w Polsce próbna transmisja, a Makuszyński pisał o dwudziestu dziewięciu milionach telewizorów po zaledwie dwudziestu latach. Nie chodzi się już za to do kina, prorokował. Wystarczy otworzyć w domu „odpowiedni kurasek” i kinowe gwiazdy ma się na zawołanie. Brzmiało to trochę jak zapowiedź internetu.
Później nie oparł się żartom. Nakłady książek polskich pisarzy wzrosły z tysiąca do tysiąca dwustu egzemplarzy, pisał. Najbardziej zasłużeni mają wille, auta i tytuły ekscelencji, a wydawcy biegają za nimi, wciskając im tłuste zaliczki. Autorzy bronią się z trudem.
„Słowem: w głowie się mąci na widok niebywałych wynalazków, udogodnień i praktycznych świetności. W dalszym ciągu jednakże wino wyrabiają z buraków i siarki, chleb z zakalca, masło z margaryny, a serdelki z wyścigowych rumaków” – podsumował.
Wojny, która wybuchła za osiem miesięcy, nie uwzględnił w swojej wizji żaden z pisarzy.