Nie wszyscy byli przekonani co do wychowawczych wartości książek Kornela Makuszyńskiego. Redemptorysta ojciec Marian Pirożyński ogłosił w Krakowie w 1932 roku podręcznik Co czytać. Poradnik dla czytających książki. Zawierał on listę autorów i książek moralnie podejrzanych, których katolicy nie powinni brać do rąk. Na liście znalazł się także Kornel Makuszyński: „Szczególną abominację objawia w stosunku do cnoty czystości, stara się ośmieszyć ją na każdym kroku” – napisał Pirożyński, ale nie wyjaśnił, o co mu chodzi.
Na indeks trafiły zwłaszcza te dzieła, których autorzy opisywali akty „nieczystości cielesnej”, a bohaterowie łamali szóste przykazanie, bo i ojciec Pirożyński łatwiej wybaczał zbrodnie niż cudzołóstwo. Jednak towarzystwo było niezłe. Antoni Czechow – autor niemoralnych opowiadań, „pisarz niezdrowy i cyniczny”. André Gide – „opętany od diabła” propagator ateizmu, siewca fałszu i zepsucia moralnego. Johann Wolfgang Goethe – za młodu hulaka i rozpustnik, który „narobił wiele złego swoimi Cierpieniami młodego Wertera”. Julian Tuwim – satanista spoufalający się z Panem Bogiem, a także „rasowego tupetu mu nie brak”. „Niezrównoważony duchowo, opanowany przez wybujały erotyzm” Stefan Żeromski. Witkacy: autor utworów „złych, ordynarnych, zmysłowych, pornograficznych”.
Ci, którzy po lekturze poradnika redemptorysty mieliby jeszcze wątpliwości, czy Makuszyński to zaledwie pozbawiony większych literackich ambicji dostarczyciel rozrywkowej literatury, czy też może jeden z głównych winowajców upadku moralności w Polsce, mogli sięgnąć do wydanego w Poznaniu w 1935 roku przez Naczelny Instytut Akcji Katolickiej Przewodnika po beletrystyce autorstwa Czesława Lechickiego. Lechicki, kolejny orędownik czystości w literaturze, wątpliwości nie miał. „Apologeta pijaństwa czuje się najswobodniej w atmosferze nieczystości. Cnota spędza mu sen z powiek; rozpusta, kłamstwo i oszustwo to wedle niego składniki życia codziennego nieuniknione i nieocenione” – pisał o Makuszyńskim. Owszem, oddawał mu sprawiedliwość, to najpopularniejszy współczesny polski humorysta. Jednak w jego przypadku zakrawałoby na ironię mówienie o jakimkolwiek światopoglądzie i przekonaniach religijno-moralnych. Wciąż „hecuje”, „pozuje na dudka” i w ogóle jest ideologicznym kameleonem. Nie ma w Polsce drugiego autora – no, może poza Boyem, zastrzegł Lechicki – bardziej pod względem moralnym dwuznacznego i straconego dla przyzwoitego życia. Ale Boy przynajmniej jest konsekwentny, zajął się rewolucyjną publicystyką, a Makuszyński od lat pozostaje wyłącznie tym, kim był zawsze: bawidamkiem. Drwiącym ze wszystkiego, kokietującym i mizdrzącym się do czytelników z minoderią salonowej lwicy. A przecież kto raz nauczy się odpowiadać na grzech i demoralizację śmiechem, ten jest stracony dla rzetelnego poczucia moralnego.
Lechicki, który kilka lat później porzucił katolicyzm i został ewangelikiem, nie patyczkował się także z innymi autorami. Sensem życia hetery, czyli Gabrieli Zapolskiej, był seksualizm, bogiem Ireny Krzywickiej jest fallus, Adam Grzymała-Siedlecki ma słabość do tęgiej samczości, Wacław Grubiński to syty burżuj i niedouczony megaloman, a Kaden-Bandrowski – dekadent niezdolny do etycznego życia. Słonimski to kosmopolityczny nihilista, zaś chorego psychicznie Stanisława Przybyszewskiego należy raczej umieścić w zakładzie, niż krytykować.
W obronie obrażanych pisarzy stanął w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” felietonista dziennika Zygmunt Nowakowski: „Makuszyński szuka w ludziach dobra, p. Lechicki doszukuje się w człowieku przede wszystkim zwierzęcia” – pisał. Pierwszy cieszy się, widząc rzeczy dobre i piękne, drugi odczuwa zmysłową wręcz satysfakcję, wynajdując zło. Także tam, gdzie go nie ma. „IKC” zilustrował felieton rysunkiem Karola Ferstera (Charliego) Literaci polscy w oczach Lechickiego… Widać na nim wyraźnie pijanego Makuszyńskiego leżącego na podłodze w przekrzywionym meloniku i z flaszką w dłoni. Nie mogło być wątpliwości: apologeta pijaństwa w atmosferze nieczystości.
Makuszyński na atak Lechickiego jak zwykle nie zareagował. Albo uznał, że nie warto, bo kogoś tak zacietrzewionego jak autor Leksykonu i tak nie przekona, albo był zbyt zaskoczony atakiem ze strony bliższej mu przecież ideowo niż lewicujący skamandryci z „Wiadomości”.
Był zdeklarowanym tradycjonalistą. Chciał świata uporządkowanego, który nawet po chwili szaleństwa wraca w koleiny dawno rozpoznane i zaakceptowane. Kiedy poproszono go o wstęp do Dekameronu Giovanniego Boccaccia, opublikował w „Wiadomościach Literackich” esej Pochwała Bokacjusza, który wszedł potem do książki wydanej nakładem Biblioteki Arcydzieł Literatury.
Ojciec Pirożyński nie miał wątpliwości, Dekameron to „zbiór nowel, jedna sprośniejsza od drugiej”, a Makuszyński zaczął od żartu. Wedle pobieżnych obliczeń, pisał, jedna trzecia nieszczęśników smażących się w ogniu piekielnym trafiła tam po przeczytaniu właśnie Dekameronu. Książki czasem tkliwej i sprośnej jak młoda czarownica, a czasem rzewnej jak nieszczęśliwa miłość. Niekiedy jurnej jak spasiony mnich, a bywa, że kląskającej jak słowik w maju. Książki budzącej dreszcze grozy, napiętnowanej klątwą i siejącej przerażenie wśród napęczniałych cnotą poczciwców. Z której wiał taki piekielny żar, że od samego dotknięcia świętoszek mógł stracić zbawienie duszy, a dziewica znaleźć się w stanie błogosławionym. Ale właśnie dla tych budzących największe emocje opowieści księgę Boccaccia się dotąd czytało. Potajemnie, z wypiekami na twarzy, wybierając co bardziej pikantne i zakazane fragmenty i sprowadzając w efekcie Dekameron do zbioru sprośnych dykteryjek.
Makuszyński przekonywał czytelników, że to książka niezasłużenie traktowana jak biblia bezbożników i libertynów, niesłusznie zakazywana i krytykowana. To raczej hymn na cześć miłości, szczęścia, słońca, muzyki, wina i poezji. I zamiast Dekameronu zakazywać, należałoby raczej oprawić go w żelazo, by tym łatwiej można było nim zabić fałszywego cnotliwca, który …chciałby go wpisać na listę ksiąg zakazanych. Zwłaszcza współcześnie, pisał Makuszyński, gdy świat zalewa ohyda plugawych piosenek, kiedy nagość stała się przykazaniem, a chamstwo wypełza z nor, „jakże wielki i czysty jest Bokacjusz i tacy jak on”.
Był konserwatystą. Nie miał zrozumienia dla jazzu wdzierającego się coraz powszechniej na parkiety Warszawy i, choć dużo wolniej, innych miast. Nie był zresztą odosobniony. Jazz, jazzmanów, jazzbandy, czyli – jak pisano w periodykach muzycznych i nie tylko – „jazzbandytyzm” uprawiany przez „białych murzynów” krytykowano i próbowano zwalczać, zarzucając niszczenie narodowej kultury. Bezskutecznie. Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych można już było w Polsce słuchać muzyki jazzowej i tańczyć przy rytmach granych przez „jazzbandytów” bez najmniejszego problemu. Ale i tak Makuszyński jeszcze w 1934 roku wyciągnął muzyce jazzowej wszystkie grzechy, które zarzucano jej na początku lat dwudziestych. Że zagłusza, że nie słychać niczego poza wyciem jazzbandu: bekiem saksofonu, jazgotem skrzypiec i hukiem bębna. „Wyje, ryczy i grzmi głosem tak natarczywym, rozzuchwalonym, bezczelnym i aroganckim, że potrafi zagłuszyć huk strzału” – pisał w jednym z felietonów. W dodatku nie można od rozwrzeszczanych głosów jazzbandowych śpiewaków uciec ani się schronić, bo wdarły się już nawet do radia, które „zbyt często ciska w przestrzeń wrzask jazzbandu i jego «poezję» o złamanych sercach, chorych z miłości na skręt kiszek i uczciwej polszczyzny”.
Ale, pocieszył czytelników, nie wszystko stracone. Jazz jest wszędzie, jak wszędzie był potop, i w tym właśnie nadzieja. Kiedyś przeminie tak samo, jak skończył się potop. Zniknie jak King-Kong, krwawa małpa pożerająca dziewice, który przecież też w końcu zdechł. Zakończy się jazzowy obłęd, który ogarnął ludzkość. Tym razem prorokiem okazał się kiepskim, choć nie zawsze tak było.
W 1936 roku opublikował felieton Panny niewidzialne, w którym z żalem żegnał pracownice telefonicznych łącznic. Nie były już potrzebne, bo zaczęto właśnie, najpierw w Warszawie, a za chwilę w innych częściach Polski, wprowadzać centrale automatyczne. Postęp i nowe technologie poślą na bruk panny pracowite, wrażliwe i o miłych głosach, pisał. To los, który prędzej czy później dotknie wszystkich ludzi, których bezwzględna maszyna weźmie za kark i wygna na uliczny bruk. A przy okazji przewidział… telefony komórkowe: „Jutro telefon bez drutu zgruchoce automat telefoniczny, a potem Lucyfer wymyśli taką maszynę, którą będziemy nosili w kieszonce kamizelki; kupiec z Gęsiej ją naciśnie, a kupiec z ulicy Piotrkowskiej w Łodzi odpowie: – Nu? Co jest?”.
W połowie lat trzydziestych ukazały się trzy książki, które pokazały nowe oblicze Makuszyńskiego. W Skrzydlatym chłopcu (1933), Uśmiechu Lwowa (1934) i Wielkiej bramie (1935) nie chodziło już tylko o dostarczanie czytelnikom rozrywki. Piętnaście lat po odzyskaniu niepodległości przyszedł czas na podsumowania dorobku odrodzonej Polski. Makuszyński dołączył do tych, którzy byli z tego dorobku dumni. Chciał, żeby dumni byli także młodzi Polacy.
Skrzydlaty chłopiec, historia bezdomnego gazeciarza, któremu udaje się spełnić wielkie marzenie o lataniu, to jednocześnie opowieść o lotnictwie II Rzeczypospolitej. Powstawało razem z odradzającą się Polską, a już po kilku latach dochowało się takich asów jak Stanisław Wigura i Franciszek Żwirko, bijących rekordy w wysokości i długości przelotów (obaj zginęli w 1932 roku). I jak Bolesław Orliński, który przeleciał w 1926 roku z Warszawy do Tokio (ponad dziesięć tysięcy kilometrów) z pękniętym śmigłem i obciętymi częściowo skrzydłami, a potem wrócił tą samą drogą do Polski. Kolejnym był Ignaś Olecki, bohater książki Makuszyńskiego. Skrzydlaty chłopiec więcej zrobił dla propagandy polskiego lotnictwa niż powołana w 1928 roku Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, chwalili książkę krytycy.
Zajęcie się tematyką marynistyczną podpowiedział Makuszyńskiemu wydawca większości jego przedwojennych książek Jan Gebethner. Podczas jednej z wizyt w oficynie pisarz poskarżył się, że nie ma pomysłu na następną powieść. Gebethner zaproponował, żeby napisał coś o porcie w Gdyni, najważniejszej obok Centralnego Okręgu Przemysłowego inwestycji II Rzeczypospolitej. Temat był gorący, bo o budowie nowego polskiego portu mówili wszyscy. „Zasiadł do pisania i w niedługim czasie przyniósł nam rękopis książki Wielka brama” – wspominał wydawca.
„Najwspanialsza zdobycz polskiego trudu, kamienny pomnik entuzjazmu, wielka brama Polski na szeroki świat” – chwalił Makuszyński nowoczesny port wybudowany na polskim skrawku wybrzeża Bałtyku. Gdynia uniezależniła Rzeczpospolitą od portu w Gdańsku, który tylko formalnie miał status miasta wolnego i ponadnarodowego. Naprawdę …stawał się coraz bardziej niemiecki i antypolski.
Makuszyński zachwycił się błyskawiczną przemianą maleńkiej rybackiej wioski w wielkie miasto. Spełniło się marzenie wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego, który rzucił pomysł budowy gdyńskiego portu. „Gdynia stała się najpiękniejszym słowem polskiej mowy” – pisał.
Kilkudziesięciostronicowym Uśmiechem Lwowa pisarz złożył hołd miastu swojej młodości. Osierocony w wieku czternastu lat Michał Korecki z Warszawy niespodziewanie dostaje list wzywający go do leżącego na wzgórzach tajemniczego miasta z lwem w herbie. Do listu dołączone są pieniądze. Namówiony przez opiekunów rusza do Lwowa. Ale szarada ukrywająca nazwę miasta to był dopiero początek zagadek, rebusów i łamigłówek zawierających kolejne wskazówki z nazwami ulic, pomników, gmachów, kościołów i parków. Rozwiązując kolejne zagadki, chłopiec wędruje przez Lwów, poznaje miasto („najdumniejsze w świecie”), jego mieszkańców („ludzi najbardziej życzliwych i uśmiechniętych”) i najpiękniejsze („pełne cudów”) zakamarki. Spotyka wreszcie autora listu i już razem idą na cmentarz Łyczakowski – polski panteon, gdzie spoczywają: pułkownik Ordon, Seweryn Goszczyński, Maria Konopnicka, Artur Grottger… A potem na Cmentarz Orląt, gdzie pochowano najmłodszych żołnierzy – wśród nich dzieci – którzy zginęli w latach 1918–1919, broniąc miasta przed Ukraińcami. W jednym z grobów na Cmentarzu Orląt spoczywa czternastolatek, który zginął w obronie miasta. Syn człowieka, który zaprosił do Lwowa Michała Koreckiego, by go adoptować. Przyjaźnił się przed laty z jego ojcem.
„Podpisali swoją krwią manifest o nienaruszalności granic, a granice wytyczyli kopcami swoich grobów. Walczyli na śmierć wbrew nadziei, aby zaświadczyć, że idea jest nieśmiertelna i że wobec niej niczym jest ofiara życia. A tą ideą (…) była całość i wielkość Ojczyzny” – napisał o młodych obrońcach miasta Makuszyński. Patetyczne słowa w II Rzeczypospolitej brzmiały naturalnie, Orlęta Lwowskie oddające życie w obronie ojczyzny były jednym z mitów założycielskiej odrodzonej Polski. Po II wojnie światowej spowodowały jednak, że Uśmiech Lwowa nie mógł być przez czterdzieści pięć lat wznowiony. Lwów przestał być polski, a Cmentarz Orląt został na wiele lat skazany na śmierć przez zapomnienie.
W latach trzydziestych coraz więcej czasu – po kilka tygodni latem i zimą – Makuszyńscy spędzali w Zakopanem, aż wreszcie w 1935 roku wynajęli na stałe mieszkanie w willi Opolanka. W Warszawie w tym samym czasie przeprowadzili się do czteropiętrowej kamienicy przy Grottgera 9a na Mokotowie, wybudowanej przez Spółkę Terenową Tanich Domów. Wtedy były to jeszcze peryferie miasta, ale lokalizacja była doskonała. Blisko Łazienek, no i dobre towarzystwo, bo Spółka starannie dobierała zarówno członków, jak i kupujących mieszkania na wolnym rynku. Preferowano przedstawicieli wolnych zawodów i majętnych twórców, bo mieszkania na Grottgera nie były tanie. Wśród mieszkańców nie brakowało adwokatów, lekarzy i architektów.
Dodatkowo z Grottgera Makuszyński miał niedaleko na ulicę Nabielaka, gdzie słynne na całą stolicę „czwartki literackie” organizował Jan Czochralski, chemik, wynalazca (m.in. metody otrzymywania monokryształów krzemu) i przyjaciel prezydenta Ignacego Mościckiego. Ta znajomość przyda mu się za kilka lat, gdy Polska znajdzie się pod okupacją.
Aż do śmierci matki w 1938 roku odwiedzał ją w Stryju. Musiał wtedy tłumaczyć się przed nią i siostrami z pojawiających się na jego temat plotek. Szczególnie, gdy któraś z gazet napisała, że Kornelowi Makuszyńskiemu urodził się syn. Chłopiec miał otrzymać po ojcu imię Kornel, gazeta opublikowała nawet zdjęcie niemowlaka.
„Wychodziło więc na to, że wujek ukrył ten fakt przed nami” – wspominała Jadwiga Tarnawska. „Przy najbliższej wizycie został wzięty na spytki, ale wszystkiemu zaprzeczył”. Mimo dwóch małżeństw nie miał dzieci.