Szczepan Twardoch – laureat Paszportu „Polityki”, Nagrody Fundacji im. Kościelskich oraz dwukrotny finalista Nike i zdobywca nagrody czytelników w tym konkursie z 2013 roku – to pisarz więcej niż popularny. Na tyle powszechnie rozpoznawalny, że stał się ambasadorem marki luksusowych samochodów.
Prawie każda książka Twardocha okazuje się wydawniczym przebojem. Nie inaczej jest z Królem – opowieścią, która przenosi nas do Warszawy lat 30. XX wieku. To publikacja ciekawa nie tylko dlatego, że czyta się ją jednym tchem aż do mocnego zakończenia. Istotniejsza jest możliwość odbierania jej (jak każdej dobrej literatury) na kilku poziomach, z których każdy kolejny przenosi nas głębiej i skłania do zadawania następnych pytań. I choć można oczywiście poprzestać już na warstwie pierwszej – zgrabnie skonstruowanej i potoczyście opisanej intrydze kryminalnej – wiele się na tym straci.
Naszym przewodnikiem jest w powieści Twardocha Mojżesz Bernsztajn – siedemnastoletni chłopak, któremu ojca zabił „Żyd o szerokich ramionach i potężnych plecach machabejskiego boksera”. Bernsztajn zostaje wrzucony w obce sobie środowisko żydowskiego półświatka, a wszystko to zaczyna się od fantastycznej pod względem dramaturgicznym sceny bokserskiego pojedynku (fragment naprawdę wart lektury, nawet jeśli kompletnie nie interesują nas tematy sportowe). Z jednej strony nastolatek jest tym światem zafascynowany, z drugiej – boi się odezwać, żeby nie zrobić czegoś niewłaściwego. Na miejsce inicjacji swojego bohatera – może niezbyt oryginalnie, ale trudno – autor wybrał dom publiczny, w którym Mojżesz jest niemym obserwatorem, w duchu pozwalającym sobie na wydawanie sądów. Największe emocje budzi w Bernsztajnie nie tyle patrzenie po raz pierwszy w życiu na roznegliżowane kobiety, ile skosztowanie niekoszernego posiłku. Zakazanego, ale niepokojąco smacznego.
To właśnie z perspektywy Mojżesza oglądamy kolejnych bohaterów – choć drugoplanowych, na tyle jednak ciekawie zarysowanych, że nie wydają się papierowi. Z drugiej strony nie ma tu psychologicznego pogłębienia portretu – postaci otrzymują akurat te cechy, które pasują do roli, jaką zajmują w społeczeństwie, nic mniej i nic więcej. Bo uwaga czytelnika ma skupiać się na akcji, a nie analizie postępowania bohaterów. Jedynym wyjątkiem jest Jakub Szapiro – to dla niego inni są tłem, na którym błyszczy. Nic dziwnego, że z największym podziwem Mojżesz patrzy właśnie na Szapira, który na pierwszy rzut oka wydaje mu się przepełnionym dumą herosem, niemal z innego świata. Dopiero później uświadamiamy sobie (podobnie jak Mojżesz), kim naprawdę jest Jakub, ale nawet wtedy nie przestajemy go lubić. Szapira idącego przez Kercelak na Woli wszyscy witają uprzejmie. Może te powitania są podszyte strachem, ale przecież haracz regularnie ściągany przez tego apasza od kupców i sklepikarzy to część stałego porządku. Porządku, dla którego alternatywy po prostu nie ma. W dodatku Szapiro nie wstydzi się miejsca, skąd wyszedł, co więcej, jest z niego dumny: tutaj czuje się swobodnie, tutaj jest jego mała ojczyzna i wara każdemu, kto będzie chciał to zmienić.
Szczepan Twardoch zręcznie korzysta z konwencji modnego w ostatnich latach kryminału retro, głównym bohaterem czyniąc jednak nie zmęczonego życiem policjanta, ale charakternego bandytę: elegancko ubranego, w drogim samochodzie, inteligentnego, kierującego się własnym kodeksem honorowym i oczywiście wrażliwego na kobiece wdzięki. Szapiro do zajmowanej pozycji doszedł dzięki swemu sprytowi, ciągle pamięta też smak biedy. Jest w tym coś z filmów o Alu Capone, może nawet bardziej z klimatu nowego serialu BBC Peaky Blinders, którego główny bohater, Cygan Tommy Shelby, zdobywa władzę w przestępczej rodzinie królującej w Birmingham. I do pewnego momentu wierzy, że arystokraci naprawdę mogą go traktować jak równego sobie, jeśli dorówna im bogactwem i wpływami.
Wróćmy jednak do Króla i przedwojennej Warszawy. Realia epoki są u Twardocha zarysowane ze szczegółami, bohaterom zdarza się nawet mówić w jidysz. „Zwroty akcji, romanse, gwałty, ćwiartowanie ciał, szantaże, przewroty – podszyte przemocą codzienne życie stolicy” – to słowa z tekstu na okładce. Trafione w punkt, jeśli chce się skusić do zakupu książki fanów powieści sensacyjnych. Można też momentami odnieść wrażenie, że autor chciał w Królu zmieścić wszystko, co kojarzy się z realiami lat 30. – łącznie z Berezą Kartuską, światem ówczesnej polityki i charakterystyczną obyczajowością elit stolicy. Elementem spajającym te tak różne elementy ma być intryga związana z Jakubem Szapirą i jego najbliższym otoczeniem. Na koniec jest więc do rozwiązania wiele wątków, a trup ściele się gęsto.
Na szczęście Król to nie tylko splot zabawnych i ironicznych dialogów połączony z opisami kolejnych perypetii przestępców z tej mniej eleganckiej Warszawy (został nawet oddany jej zapach). Oglądamy przecież świat, który za chwilę pochłonięty zostanie przez piekło wojny – Atlantydę dzień przed katastrofą. Kiedy czytałam książkę Twardocha, miałam skojarzenie z filmami, jakie amatorskimi kamerami kręcili w latach 30. w Polsce Żydzi. Nad Wisłę przyjeżdżali z Ameryki na wakacje, aby odwiedzić rodziny czekające na wieści z wielkiego świata, a przy okazji zabrać pamiątkową taśmę, na której zostaną uwiecznieni bliscy, sąsiedzi i rynek w rodzinnym sztetlu. Filmy przetrwały, bo ci, którzy stali za kamerami, zabrali klisze za ocean. Nasza świadomość, co z tą społecznością stanie się za kilka lat, sprawia, że każdy ułamek codzienności sprzed Holokaustu – nawet będący literacką fikcją – nabiera wyjątkowej wagi i znaczenia. Trudno o tym nie pomyśleć, czytając, jak Jakub nagrywa swój głos na ówczesny dyktafon. Nieprzypadkowo też Szapiro w swojej ostatniej walce w bokserskiej karierze kładzie na łopatki falangistę Andrzeja Ziembińskiego i choć w tym momencie jest to zwycięstwo ostateczne, my wiemy, co będzie potem – jesteśmy od bohaterów mądrzejsi.
Koniec lat 30. to czas nasilających się w Polsce nastrojów antysemickich, przejawiających się choćby w haśle „nie kupuj u Żyda” i getcie ławkowym na uczelniach. Spójrzmy tylko na przykładowe tytuły artykułów z „Głosu Lubelskiego” z 1938 roku (pisownia oryginalna): Gdzie ich nie ma! Penetracja żydów na wszystkie stanowiska; Bojkot sklepów żydowskich w Krasnobrodzie i – najbardziej krzywdzące oskarżenie – Etyka żydowskiego lekarza. Pacjentka zmarła, bo nie miała czem zapłacić żydowi. Efektem antysemickiej atmosfery w kraju były przypadki napaści na Żydów i pogromy urządzane przez chrześcijańskich sąsiadów. Wszystko to pojawia się w powieści Twardocha, a można wręcz powiedzieć, że stanowi rodzaj lejtmotywu. Jest tu nawet mowa o emigracji do Palestyny, gdzie Żydzi będą wreszcie mogli czuć się u siebie.
„Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem” – czytamy na początku Króla. Te słowa będą mottem całej opowieści.
Ale czy tak naprawdę akcja kryminału Twardocha nie mogłaby zostać osadzona także w Krakowie czy we Lwowie, a może nawet w Lublinie, chociaż przed wojną było to miasto dużo bardziej prowincjonalne od wcześniej wymienionych?
Lublin też miał swoją dzielnicę żydowską, która przed wiekami wyrosła wokół zamku, na królewskich terenach nieobjętych privilegium de non tolerandis Judaeis (łac. przywilej nieakceptowania Żydów). Sercem tej dzielnicy była ulica Szeroka, gdzie nieprzypadkowo napisy na sklepowych szyldach były tylko w jidysz. Bo raczej nie zapuszczał się tu nikt, kto jidysz nie znał. A przecież zaledwie kilka minut drogi obok znajdowały się ratusz i Krakowskie Przedmieście – główna i najbardziej elegancka ulica Lublina. A więc dwa miasta, które zazwyczaj żyły obok siebie. Czasami tylko ich mieszkańcy przecinali te same drogi: w szkole, na targu, w sklepie.
Kto mógłby być lubelskim Jakubem Szapiro? Może Motyka z ulicy Lubartowskiej 23, którego tak opisała w swoich powojennych wspomnieniach Mój Lublin Róża Fiszman-Sznajdman: „Miała też Lubartowska swoje typy z półświatka. Motyka, lubelski Al Capone, miał swoją „rezydencję” w domu oznaczonym numerem 23 albo na placu między Lubartowską a Ruską. Tam też wszystkie swoje interesy przeprowadzał przy pomocy nieodłącznego noża. Był postrachem mieszkańców całej okolicy. My, dzieci, omijaliśmy go z daleka, choć «obowiązkiem» było go znać”. Motyka jeszcze przed wybuchem wojny sam stał się ofiarą nożownika – dostał cios w brzuch i nogę, a na twarzy została mu pamiątka w postaci długiej blizny. Róża Fiszman-Sznajdman pisze, że w czasie II wojny podobno pomagał Żydom.
Nieocenionym i bogatym źródłem informacji o przedwojennym półświatku Lublina jest dawna prasa codzienna. W tym czasie przestępcy byli wymieniani z nazwiska, a nawet podawano ich dokładne adresy. Adam Kopciowski, kierownik Zakładu Kultury i Historii Żydów UMCS, analizował pod tym m.in. kątem wydania „Lubliner Tugblat” – gazety w jidysz drukowanej w Lublinie od 1918 roku do wybuchu II wojny światowej. Ostatni numer ukazał się 8 września 1939 roku, a więc dzień przed największym niemieckim bombardowaniem miasta, kiedy to zostało uszkodzonych lub zniszczonych wiele budynków w śródmieściu i na Starym Mieście. Adam Kopciowski w tomie Wos hert zich in der prowinc? Prasa żydowska na Lubelszczyźnie i jej największy dziennik „Lubliner Tugblat” podejmuje m.in. temat wojen między rywalizującymi ze sobą bandami z żydowskiego i chrześcijańskiego półświatka.
Jednym z bohaterów przedwojennych artykułów, o którym wspomina Kopciowski, był złodziej recydywista Szmul Glazer. Na łamach „Lubliner Tugblat” pisano o nim wielokrotnie. Co prawda został złapany na gorącym uczynku, gdy okradał mieszkanie przy ulicy Zamkowej (dziś już nieistniejącej), ale zdołał uciec z więzienia na zamku lubelskim. Przepiłowanie krat przy pomocy pilnika zajęło Glazerowi dwie godziny, następnie po murze opuścił się na zrobionym przez siebie sznurze. W tym czasie domy Podzamcza podchodziły pod samo wzgórze zamkowe, złodziejowi łatwo więc było zniknąć, tym bardziej że na dole czekał na niego wspólnik. Glazer ponownie wpadł, gdy okradał kobietę w Równem. To tylko dowód, że rzeczywistość często bywa dużo bardziej interesująca niż to, co może wymyślić pisarz.
Po tej dygresji wróćmy do najnowszej powieści Szczepana Twardocha. Istotny element konstrukcji Króla stanowi obecność drugiego narratora, który od Warszawy trzeciej dekady XX wieku oddalony jest zarówno w czasie, jak i w przestrzeni, ma świadomość gorzkich doświadczeń kolejnych lat i posiada wiedzę, jakiej pozbawieni są tak przedwojenni bohaterowie, jak i narrator z tamtego okresu.
Drugi narrator z początku wydaje się mniej istotny, podobnie jak mniej istotne zdają się jego nieco deliryczne monologi. To przerywniki spowalniające właściwą akcję. Autorowi jest on jednak potrzebny, aby zbudować napięcie i we właściwy sposób zapowiedzieć zakończenie. Nie dziwmy się więc, że ten drugi narrator – starszy i dużo bardziej doświadczony życiowo – podaje w wątpliwość to, co przedstawił nam naiwny Mojżesz Bernsztajn. Ale i sam Mojżesz ma wątpliwości, czy wszystko wyglądało właśnie tak, jak to zapamiętał.
Interesujący jest też ostatni zwrot akcji, w którego efekcie poznajemy prawdę. Niezwykłą wagę ma to, kto zdejmuje nam z oczu zasłonę. Zakończenie Króla jest jak gwałtowne cięcie noża, po którym pozostaje tylko mrok. Ale czy inny finał był możliwy? To zakończenie otwiera pole do nowych pytań. Pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi. Bo wybory nie zawsze są proste, a rzeczywistość rzadko jest czarno-biała.