Szacowna tradycja przyzwyczaiła nas, że sale muzeów wypełnione są – najlepiej: po same brzegi – wzniosłymi dziełami wielkich mistrzów, których nazwiska wywołują, w co wrażliwszych jednostkach, gęsią skórkę. Co jednak stanie się, kiedy szacowna instytucja zaprezentuje nam bynajmniej nie Duchampowską armaturę sanitarną, klamkę niepochodzącą z domu narodzin wieszcza i obtłuczony kafelek podłogowy z kamienicy czynszowej?
Jedni popadną w zachwyt, inni w furię. Skala odcieni reakcji będzie frapująco zróżnicowana (co stwierdzam na podstawie internetowych komentarzy pisanych przez gości wystawy). Zażenowanie, znudzenie, konfuzja, oburzenie, obojętność, uśmiech, fascynacja, i wreszcie – jeśli miałbym pozwolić sobie na wartościowanie reakcji – uczucie najbardziej pożądanie: olśnienie. Olśniewające jest bowiem to, że regulator temperatury kaloryferów sprzed osiemdziesięciu lat może stać się – po części dzięki odpowiedniej ekspozycji – par excellence dziełem sztuki.
Historia sztuki przez długie lata zwykła zajmować się wyłącznie dziełami najwyższej klasy, pomijając pogardliwym milczeniem chociażby sztukę użytkową. Milan Kundera stwierdza: „ta nieuchronna niesprawiedliwość czyni historię sztuki głęboko ludzką”[1]. Zapewne. Jednak równie głęboko „ludzki” charakter ma sztuka użytkowa. Bliska – nolens volens – każdemu; mimo swojej estetycznej formy – niezaprzeczalnie praktyczna. Dla dzisiejszych pragmatystów to argument co się zowie.
Szkło, metal, detal to opowieść o przedmiotach drobnych a istotnych: przy wejściu witają nas emaliowane miski (notabene same wyróżniające się urodą – niemal jak garnki z obrazów Nowosielskiego), w których leżą stosiki płytek podłogowych, tzw. gorsecików; do dziś widywanych w bramach kamienic czy na klatkach schodowych. Parocentymetrowe płytki w kształcie przywodzącym na myśl – nomen omen – część damskiej garderoby sprzed wieku, barwione były na różne kolory, od błękitu, przez szeroką gamę ochr i żółcieni, po seledyny i głębokie zielenie. Nie są to arcydzieła, nie są to unikaty. Produkowane w milionach sztuk, codziennie zadeptywane były milionami kroków coraz to zmieniających się butów. Dzisiaj, skutkiem remontów i niefortunnie rozumianych renowacji, kończą swój użytkowy żywot na śmietniku, w kontenerze z gruzem lub – jak informują muzealne tabliczki – na plaży, skąd niezmordowani pasjonaci przynoszą je do muzeum lub gromadzą w prywatnych zbiorach. Bylibyśmy jednak w sporym błędzie sądząc, że sprawa dotyczy wyłącznie „jakichś tam” płytek.
Pallasmaa powiedział z właściwym sobie wdziękiem, że dotknięcie klamki, to jak podanie dłoni budynkowi. Tego szczególnego detalu nie można w żadnej sposób lekceważyć. Mosiężna klamka w formie kuli, pochodząca z lat 30. (choć swoim minimalistycznym wdziękiem w pełni „aktualna” i dziś), pochodząca z Fabryki Okuć Budowlanych i Odlewni Metali „Bracia Lubert” S.A. Warszawa, pokazana została na gdyńskiej ekspozycji jako przykład dobrego dizajnu, będącego niegdyś w codziennym użyciu. Odzwierciedla ona geometryczne tendencje międzywojennego wzornictwa, których urok przemnożono przez znakomity materiał, co w wyniku tego estetycznego równania daje niechybnie przedmiot bezpretensjonalnie piękny i praktyczny. Na marginesie pozwolę sobie dodać: bliźniacze modele klamek udało mi się odnaleźć in situ w jednej z gdyńskich kamienic oraz w warszawskim przedwojennym apartamentowcu przy Oleandrów.
A skoro już wywołujemy firmy z nazwiska, wspomnieć wypada także o słynnej niegdyś Fabryce Żyrandoli Elektrycznych A. Marciniak S.A., która otrzymała od gdyńskiego sądu rejonowego zamówienie na dostarczenie lamp. Utartym wystawienniczym zwyczajem, lampę pokazuje się obok otwartego na odpowiedniej stronie katalogu, gdzie prezentowany model widoczny jest na czarno-białej ilustracji.
Iglica ze zwieńczenie willi „Elle”, sygnowana z datą 1913, to obecnie jedyna pamiątka po nieistniejącym budynku przy gdyńskiej ulicy 10. Lutego nr 17, i chyba najstarszy z prezentowanych eksponatów. Budynek wyburzono, robiąc zapewne miejsce pod kolejną inwestycję, będącą swoistą metonimią rozbudowującego się miasta. Miasta-legendy.
Wyszczerbione kafle piecowe, wapień pińczowski będący niegdyś efektowną okładziną elewacji, fragment marmurowej okładziny schodów, klameczki okienne. Wszystko leży rozłożone na białym podium, przypominając skamieniałe okazy sprzed kilku epok geologicznych. Wszystkie te niepozorne artefakty są dopełnieniem narracji o modernistycznej Gdyni; są niemal filmowym zbliżeniem na detal mitu o kolosalnej inwestycji międzywojennej Rzeczypospolitej, ujawniającym „ludzki” charakter tego miasta. Historia nie musi być pisana wyłącznie jako łańcuch podniosłych wydarzeń.
Przyjrzyjmy się jeszcze kilku eksponatom: osobliwa skrzynka – szara blacha. Pięć kwadratowych pól z kolejnymi cyframi. Oto wzywasz do służby pochodzący z domu mieszkalnego Funduszu Emerytalnego Pracowników Banku Gospodarstwa Krajowego przy ul. 3. Maja 27/31. Również z tego domu (gwiazda gdyńskiego modernizmu!) pochodzi prezentowany na wystawie wizytownik, czy skrzynka na listy. Obok numeru mieszkania wykonanego z niklowanych cyfr, znalazł się numer piętra. Rzeczowość, klarowność i iście bauhausowski sznyt. Tabliczek z nazwiskami już – rzecz jasna – nie ma. Podobnie jak nie ma lokatorów z czasów, kiedy eksponat był jeszcze użytkowanym fragmentem wystroju hallu.
Przy końcu sali, zawieszono na ścianach kilka prostopadłościennych pudeł, które – dla możliwości dokładnego oglądu zawartości – pozbawione są bocznej ściany. Wnętrze wyłożono filcem, co nieodmiennie skojarzyć się musi z Beuys’owskimi instalacjami, z przytulnością, prywatnością, domowym zaciszem. Skojarzeniom tym przychodzi w sukurs ciepłe światło, padające na znajdujące się wewnątrz kubików eksponaty.
A wśród nich: trzy koliste uchwyty do wieszania zasłon z żabkami. W innym: dwie oprawki gniazdek elektrycznych. Kolejna filcowa skrzynia: regulator do kaloryfera. Dalej: judasz do drzwi wejściowych. Delikatnie połyskuje majuskułowy napis: cyklop.
Stoimy nad tymi wnętrznościami budynków, jak pełni skupienia medycy z Rembrandtowskiej Lekcji anatomii doktora Tulpa. Jest w tej „nagości” detalu coś osobliwie fascynującego. Jest w tym niewymuszony czar epoki, którą pokazuje się nam zawsze od stronu salonu, tym razem, możemy wniknąć w nią od kuchni. I to dosłownie.
„Kompot na kuchni elektrycznej gotuje się w ten sam sposób, jak i na kuchni węglowej” – informuje nas jedna ze szpalt miesięcznika „Kuchnia Elektryczna”. Jest listopad 1937 roku. W lutym 1939 roku, na okładce tego – jak głosi podtytuł – „miesięcznika poświęconego racjonalnej gospodarce domowej”, znajdzie się zdjęcie kilkuletniej dziewczynki, wpatrującej się z zaciekawieniem w elektryczną kuchenkę. Zachwyt udziela się i współczesnym oglądającym.
A skoro kuchnia, nie może zabraknąć także łazienki. Jest międzywojenny bidet, jest i prysznic. Plakat Miejskich Zakładów Elektrycznych w Gdyni informuje o możliwości nabycia „buljerów, czyli elektycznych zbiorników do gorącej wody”. Trudno o lepszy komentarz do narracji o modernistycznym kulcie higieny i postępu. Postęp to także motoryzacja. Ze śmietnika historii, lub wręcz tout cour ze śmietnika udało się wydobyć książki. Mały poradnik mechanika w przepięknej kobaltowej okładce. Przepisy samochodowe. Komentarz, czy album ze znakami.
„Prezentując te nietypowe eksponaty, pragniemy wskazać, że są one godne nie tylko uwagi, ale i szczególnej dbałości i ochrony”[2] – deklarują organizatorzy. „Chcemy w ten sposób poszerzyć wiedzę o gdyńskiej architekturze, pogłębić świadomość mieszkańców i zachęcić, by mieli odwagę patrzeć uważniej i dociekliwiej na miejską przestrzeń”[3].
Udało się Muzeum Miasta Gdyni, w ten zajmujący i zabawny sposób, pokazać nie tylko tę codzienną stronę epoki, zadając kłam obiegowemu wyobrażeniu o mitologizowanym międzywojniu, które składało się z nieprzerwanego łańcuszka kawiarnianych dysput i wytwornych rautów, ale także uwrażliwić choć część dotąd nieczułych na piękno drobnych przedmiotów, ratując te sentymentalnie bezcenne fragmenty mikrokosmosu przedwojennego miasta przed kontenerem. Jak podają organizatorzy „pomysł na wystawę zrodził się bardzo spontanicznie – z potrzeby mieszkańców, którzy zadbali o to, by ocalić fragmenty posadzek, stolarki, wyposażenia łazienkowego, okładzin elewacyjnych”[4].
Jest to praktyka – by posłużyć się słowami Joyce’a – cudownie warta uniwersalizacji[5], bowiem w każdym polskim mieście wiele jest architektonicznych imponderabiliów, które można by wystawić na podobnej ekspozycji, opatrzywszy je podpisem: pozyskane z kontenera z gruzem.