Justynę Mędralę natarczywie nawiedzał pewien sen – śniła jej się maszyna, której mechanizm i funkcja były kompletnie nieokreślone. Śniła o niej trzykrotnie i za każdym razem ten dziwaczny wehikuł pojawiał się w zupełnie innym kontekście. Wystawa Maszyna była pod takim wrażeniem, że sama na siebie spadła, którą można oglądać w krakowskim Bunkrze Sztuki, staje się próbą odtworzenia rojeń i snów artystki, wielbicielki tajemnic i onirycznych zjawisk z pogranicza realności i abstrakcji.
Mędrala za wszelką cenę nie pozwala wymknąć się wrażeniom i obrazom, które towarzyszą jej podczas snu. Kurczowo, wręcz obsesyjnie, zatrzymuje obrazy w swojej głowie, zawłaszczając je w celu ich wizualnego, namacalnego przełożenia, na tyle ile jest to możliwe – niektóre elementy marzeń sennych ulegają nieuniknionemu zapominaniu. Kształty ulegają rozmyciu, szczegóły rozpraszają się w mgle niepamięci, a narracja sennych marzeń podlega przekształceniom pod wpływem realności, świadomej już obecności. Mędrala dokonuje najpierw werbalnej translacji swoich snów, by móc je potem odzwierciedlić w swoich realizacjach. Pierwszy sen opowiada o wybuchu wulkanu, który pochłania trzydzieste piętro hotelu, w którym mieszkała artystka. Kolejny przypomina niepokojącą wizję, w której Mędrala wykonuje tajemnicze zadanie na równie tajemniczym terytorium, przypominającym scenografię ze starych filmów, kiedy kinematografia była jeszcze w przysłowiowych powijakach. „Jego zwieńczeniem było wspięcie się na małą górę, która okazała się olbrzymia, gdy zaczęłam stawiać na niej pierwsze kroki. Stawałam się coraz mniejsza, choć wszystko dookoła zachowywało swoje pokraczne proporcje. Gdy po walce z ciągłym zjeżdżaniem ze zboczy, wbijaniem paznokci w ciemny masyw czy nawet zlewaniem się z nim w jedną bryłę udało mi się dotrzeć na szczyt, maszyna była pod takim wrażeniem, że sama na siebie spadła. Muszę wyjaśnić, skąd wzięło się ostatnie zdanie: wypowiedział je głos we śnie. Byłam zaskoczona jego absurdem, ale na szczycie naprawdę napotkałam składającą się w pół, samozwańczą maszynę do nierobienia niczego. Myślę, że musiała mnie dłużej obserwować i nie wytrzymała napięcia” – tłumaczy swój sen artystka, próbująca scalić w sensowną całość senne projekcje własnej wyobraźni[1].
Aranżacja wystawy nie narzuca określonej, stabilnej narracji. Ekspozycja jest duszna, chaotyczna, wręcz klaustrofobiczna. Przygotowana jest zresztą w nieprzypadkowym miejscu – na najniższym piętrze Bunkra, gdzie trzeba dostać się przez kręte schody galerii. Przypomina to trochę przejście przez labirynt, aby dotrzeć do własnego „ja”, do głębokich pokładów podświadomości, nawiązania intymnej relacji pomiędzy tym, co realne a wyobrażone. Obiekty, jakie przygotowała artystka, dalekie są jednak od prób wizualizowania maszyny, która tak mocno dręczyła i obserwowała ją w snach. Widz nie ogląda wehikułu, który sam na siebie spadł. Zupełnie niespodziewanie trafia do dziwacznej przestrzeni, która staje się egzemplifikacją tego, co dzieje się w głowie Mędrali, pęczniejącej od sennych wspomnień. Artystka niczym alchemik z prawdziwego zdarzenia powoli i systematycznie rekonstruuje nocne projekcje jej umysłu, które nie chcą poddać się jakiemukolwiek zapisowi. Kolejne obrazy są zastępowane przez następne, pojawiają się i znikają lub chowają za mgłą, jakaś trudną do przebicia błoną, przez którą dostrzec można jedynie niewyraźny i kompletnie nieczytelny powidok. Nie wiadomo, czy to wszystko się naprawdę przyśniło, czy pamięć płata po prostu artystce nieprzyjemnego psikusa. Jednak Mędrala nie poddaje się – cierpliwie testuje swoją wyobraźnię i tworzy prywatne laboratorium pamięci, składające się na nieoczywisty kształt jej krakowskiej wystawy – nie można oprzeć się wrażeniu, że Mędrali coś po prostu umknęło i cały czas umyka. Nie zmienia to jednak faktu, że ekspozycja staje się interesującym przeżyciem, sublimacją tego, co odczuwa śniący organizm.
Wystawa jest niezwykle minimalistyczna – składa się z obrazów, a także czarnego okręgu, który pojawia się zupełnie niespodziewanie w małej przestrzeni galerii oraz kurtyny wykonanej z wosku. Pieczołowicie skonstruowana, delikatna i zwiewna, jakby miała się zaraz rozpaść pod wpływem spojrzenia, aż kusi, by ją podnieść i sprawdzić co się za nią kryje. Wydziela też ona tajemniczy, ciężki, trudny do olfaktorycznego zidentyfikowania zapach, który kompletnie oszałamia zmysły. Subtelnie rozświetlona przez przytłumione światło, przypomina przejście pomiędzy snem a przytomnością, wiedzą a niewiedzą, tajemnicą a prawdą. Może też stanowić pewnego rodzaju symboliczną blokadę psychiki, do której mogą się przedrzeć tylko określone treści. Inne zostają ukryte, wypchnięte poza świadomość i mają one tendencję do chwilowego ujawniania się jedynie w snach. Ta specyficzna kurtyna, by nie pójść dalej, gęsta błona „jest (…) organizmem w kulturze rysowanych wspomnień”[2], jak pisze kurator wystawy, Krzysztof Siatka. Jest on, trzeba przyznać, świetnie zorganizowany. Każdy, nawet najmniejszy element ma swój cel i zadanie do wykonania. Nic nie jest przypadkowe i bezsensowne, a nawet gdyby tak miało się stać, ów chaos, jaki mogą wprowadzać te fragmenty, jest niezbędny, aby zachować porządek ustalony przez Mędralę. A tym porządkiem staje się tutaj pamięć, do której mogą przedrzeć się „obcy”, czyli widzowie, zaproszeni prze artystkę do przekraczania granic, które sama, tylko pozornie, ustaliła.
Tymczasem bardzo malarskie, wielkoformatowe realizacje Mędrali, które stanowią kolejną odsłonę wystawy, przypominają swoją formą pozostałości dymu po wybuchu wielkiego wulkanu. Upstrzone ciemnymi plamami prace mienią się od kształtów zapamiętanych przez artystkę, a wygenerowała je najprawdopodobniej tajemnicza maszyna, która niczym widmo pojawia się i znika, nie ujawnia wprost swojej ciągłej obecności na wystawie. Ten wehikuł, sprawca uporczywych działań artystki, to metafora, której sens ciągle się wymyka. Każda próba jego wizualizacji staje się żmudnym procesem, który w ostatecznej formie daje nieciekawy, niewystarczający, niepełny efekt. Staje się tajemnicą, którą, jak zauważa trafnie Krzysztof Siatka, jest „bardziej fascynująca niż ujawniona prawda”[3].
Justyna Mędrala wprowadza siebie w stan głębokiej medytacji, próbując krok po kroku odtwarzać mechanizmy rządzące jej świadomością i podświadomością. Zdana na swój instynkt i intuicję, próbuje w geście tworzenia znaleźć ukojenie i upragnioną harmonię. Jej realizacje posiadają silny, symboliczny pierwiastek. Jak zauważa Zofia Rosińska, psychoanalityczna koncepcja związana właśnie z symbolem odróżnia dwa aspekty: aspekty symbolizującego i aspekty symbolizowanego[4]. „Symbolizowane zawsze są procesy pierwotne, nieświadome. To co stłumione, symbolizujące jest zawsze świadome. Symbol różni się od znaku tym, iż to, co symbolizowane, nie jest jednoocznie określone (…). Proces symbolizowania jest procesem nieświadomym, w którym następuje przeniesienie czy przemieszczenie znaczenia emocjonalnego z jednego przedmiotu na drugi, w najogólniejszym sensie słowa «przedmiot». Dzięki temu przemieszczeniu nieświadome pragnienie zyskuje w zamaskowanej postaci częściowe zaspokojenie” – pisze Rosińska w książce Psychoanalityczne myślenie o sztuce. U Mędrali ów symbol i symbolizowanie są częścią procesu nie tyle polegającego na zyskaniu wspomnianego zaspokojenia, ale przede wszystkim staje się czynnością niezbędna do zapamiętywania, analizy, rejestrowania i zapisu. Symptomatycznym symbolem w tym procesie staje się ciemny okrąg, które stanowi wizualnym zaproszenie do zejścia w otchłań podświadomości. Nie można oprzeć się wrażeniu, że przypomina on swoją formą wejście do wulkanu, do źródła chaosu, który Mędrala starała się uporządkować na swojej wystawie. Ta propozycja staje się niezwykle kusząca – mami, przyciąga, otumania, podobnie jak zapach z woskowej kurtyny, niepokojąco unoszący się w przestrzeni galerii. Symbol koła związany jest ściśle z absolutem, nieskończonością, doskonałością i równowagą. Mędrala umieściła go na swojej ekspozycji nieprzypadkowo, bo w kontekście wystawy zyskuje dodatkowe znacznie – staje się kolejnym bodźcem do działania, odtwarzania i analizy własnego „ja”,
„Dla Mędrali proces odzyskiwania danych ze swojej świadomości jest przede wszystkim ciągłą wędrówką przez szczeliny ujawniające swoją obecność w trakcie procesu śnienia. To co niewidoczne, ukryte bywa w szparach (…), pęknięciach prowadzących w głąb, pod powierzchnię, na drugą stronę rzeczywistości. Tej samej jednak. (…). Nie wolno ich stracić. Zadanie, przed którym stajemy, wymaga koncentracji. Trzeba poddać się całkowicie, a zarazem precyzyjnie i szybko działać, póki uchylona jest szczelina, przez którą można wniknąć”[5] – twierdzi Jolanta Brach-Czaina. Mędrala naprędce udaje się do chwilowo udostępnionych pęknięć i zbiera tyle informacji, na ile jej one same pozwalają. I nie jest to na szczęście bezowocny wysiłek. Artystce udaje się przede wszystkim w tej arcyciekawej wystawie zamienić subtelne przeczycie w namacalną wizualnie materię, którą wciąż poznaje się od nowa i na nowo. I nigdy nie jest ona tym samym, czym była za pierwszym spojrzeniem – zmienia się, ewoluuje, zmuszając widza to przejścia w metafizyczny stan skupienia, w którym uczy się on po prostu samego siebie.