Instytut Rozbrojenia Kultury i Zniesienia Wojen to nazwa brzmiąca nieco jak Witkacowski Syndykat Zbawienia Narodowego albo fantasmagoryczna instytucja rodem z powieści Lema, gdzie w przesłodzonej, ostygłej herbacie dryfuje cybernetyczna mucha. Projekt Wodiczki i Kozakiewicza nie był jednak bynajmniej kpiną ani krotochwilą, lecz dość skrupulatnie opracowanym konceptem, zaprezentowanym w salach warszawskiej Zachęty.
Czym miałby być Instytut? Oddajmy głos autorom koncepcji. Za cel obrano „rozwijanie świadomości publicznej i społecznego uczestnictwa w budowaniu kultury pokoju (…) zmierzającego do powszechnego zniesienia wojny”[1]. Pozornie – doskonale znany z lekcji historii motyw spod znaku utopii. Na tym – skądinąd przecież szlachetnym – dezyderacie, obaj artyści jednakże nie poprzestają, akcentując dobitnie: „kultura wojny”, będąc częścią dziedzictwa państw członkowskich Unii Europejskiej jest honorowana i popierana. „Kultura wojny” ma być swoistym spiritus movens gloryfikacji konfliktu zbrojnego w jego romantycznym paradygmacie pełnym heroicznej estetyzacji. I dalej: „utrwala ona również kult pomników wojennych, które wysławiają czy wręcz uświęcają (…) tych, którzy w tych wojnach zabijali lub byli zabijani”[2]. Ostatnie słowa brzmią już nie lada kontrowersyjnie.
Wszystko to nie było by może tak frapujące, gdyby nie fakt, że projektowana przez autorów lokalizacja Instytutu to warszawski plac Piłsudskiego. Innymi słowy – Instytut do spraw rozliczeń „kultu pomników” stanie pomiędzy Grobem Nieznanego Żołnierza a monumentem marszałka Piłsudskiego.
Jak wybór lokalizacji argumentują autorzy? „Przestrzenny i programowy związek z najważniejszym miejscem pamięci w Polsce będzie symboliczną manifestacją i rzeczywistym świadectwem pokojowej misji Instytutu”[3]. Chyba nie wszystkie wątpliwości zostały rozwiane.
Środek placu wyznaczy drzewo. Symbol sędziwy jak nasza kultura, czytelny i nie budzący zastrzeżeń – chciałoby się dodać z przekąsem – o ile nie będzie to „teutoński” dąb. Rosnąć będzie ono poniżej płyty placu, w „kanale” zwanym – o ileż efektowniej – pasażem, wiodącym ku Grobowi Nieznanego Żołnierza, do którego to dojść można będzie po paradnych schodach. Forma nie byłaby zatem szczególnie nachalna, gdyby nie pomysł zaaranżowania szczątków kolumnady pałacu Saskiego na taras widokowy. A skoro taras – muszą być schody – biała spirala. Skojarzenia: wejście na most Gdański lub dawna willa Łempickich na Saskiej Kępie. Instytut pomieszczony miałby być pod płytą placu. Zaplanowano – o czym informowała eksponowana w Zachęcie plansza – Salę Działaczy na rzecz Pokoju (niebezpiecznie pobrzmiewa to pompatyczną retoryką Rzeczpospolitej Ludowej), Salę z repliką Okrągłego Stołu (którą przecież oglądać możemy już w gdańskim Europejskim Centrum Solidarności), oraz strefy: naukową i kultury. W przypadku tej ostatniej wymieniono artystów, których prace byłby mile widziane w Instytucie walczącym z romantycznym paradygmatem wojny. Wśród nazwisk polecanych, między innymi – Grottger.
Plac – zwany niegdyś Saskim – był jednym z najważniejszych punktów na planie przedrozbiorowej stolicy, pyszniąc się gmachem pałacu Saskiego i późnobarokowym ogrodem w głębi osiowego założenia. O randze placu świadczyć może też fakt, że rosyjscy zaborcy właśnie tutaj wznieśli piramidalny sobór, mający zdominować panoramę śródmieścia, a który Polacy, natychmiast po odzyskaniu niepodległości, rozebrali w ferworze patriotycznej fety ku zdumieniu wizytującego wówczas Warszawę Alfreda Döblina, odnotowującego ten fakt na kartach Podróży po Polsce[4]. Ojczyzna wolna – parafrazując poetę – zrzucamy z ramion płaszcz Konrada, niemniej jednak potrzeba rozliczeń i upamiętnień nie gaśnie. Powstaje zatem grób nieznanego żołnierza, a przed kolumnadą pałacu Saskiego – mieszczącego notabene Sztab Generalny Wojska Polskiego – połyskuje w słońcu pomnik konny Poniatowskiego. Wrzesień – okupacja – Powstanie. Po wojnie – wahania co do odbudowy pałacu Saskiego, z którego pozostał ledwie fragment kolumnady, ideologiczna naganność pałacu Kronenberga, po którym nie mogło pozostać śladu, plany, narady, projektu i podpisy. A później? Sofitel i nowe biurowce kontrapunktowane przez wciąż żywe postulaty rekonstrukcji pałacu Saskiego. Burzliwe dzieje zabudowy okalającej plac nie przeszkadzają mu jednak bynajmniej pełnić nadal istotnych ról w życiu państwowym.
Spójrzmy na wizualizacje. Wnętrze Instytut pełne ludzi, zwracających się ku sporych rozmiarów oculusowi w suficie, przez który na zwiedzających spływa światło, niczym w metaforze świętego Augustyna. Kolejna wizualizacja, to wdzięczny obrazek, na którym dwóch chwackich kombatantów, przechadza się pod ogromną betonową wiatą – niepokojąco nisko zadaszoną – dyskutując, mija biznesmena oraz młodą kobietę z zacięciem fotografującą pacyfistyczny plakat. Na pozostałych planszach kwitną magnolie na tle – jak pisał Tyrmand – błogiego błękitu nieba[5]. Trudno oprzeć się wrażeniu, że budowa Instytutu przeflancuje całe życie społeczne, tworząc z przestrzeni placu coś na kształt edenu, w którym piknikująca na trawie młodzież (w tle obowiązkowo – zachód słońca) i ojciec z dzieckiem na platformie widokowej walczyć będą o „kulturę pokoju” przy pełnej aprobacie uśmiechniętych kombatantów, rozpościerając przed pokoleniami błogą wizję „rozbrojonej kultury”. Estetyka wizualizacji architektonicznych nie przestaje zaskakiwać.
„Najodpowiedniejszym sposobem uczczenia pamięci ofiar wojen jest stworzenie takich warunków, w których wojny nie będą się powtarzać, a więc ich śmierć i cierpnie nie będą daremne”[6] – deklarują autorzy, otwierając tym samym dyskusję nad formami kommemoracji. Może rzeczywiście „kultura wojny” nie jest nam już niezbędna; wreszcie – by posłużyć się słowami Szczepana Twardocha – skończyć się może ten „wieczny Grunwald”[7], a świadomość narodową umacniać możemy w oparciu o sukcesy inne niż Płowce i Kircholm, czy też hekatomby z Powstaniami na czele.
Pozostaje jednak pytanie – czy możliwa jest koegzystencja Instytutu z realizacją dotychczasowych zadań placu? Autorzy projektu odpowiadają jasno: „przyczyniając się pośrednio do ewolucji sposobów upamiętniania wojny, Instytut będzie respektował ich istniejące formy”[8]. W razie większych zgromadzeń, specjalna podnośnia ma, zasłaniając dolny pasaż, integrować obie części placu, umożliwiając przebieg uroczystości. Jednak Oś Saska – pozostając historycznie i estetycznie nie do przecenienia w skali Warszawy – wyznaczana przez główną aleję ogrodu, poprzez fontannę, Grób i środek placu, przerwana zostanie przez wspomniane drzewo. A może to jednak efektownie metaforyczna puenta tego założenia?
Historyczna struktura placu została zdegradowana już podczas II Wojny Światowej, jednak w powojennej Polsce nadano my wygląd, który obecny jest w świadomości każdego Polaka. Mam tutaj na myśli chociażby Grób Nieznanego Żołnierza. Architektura placu jest sztafażem marszów, defilad i państwowych uroczystości znanym doskonale nawet jeśli nie z autopsji, to przynajmniej z telewizyjnych relacji czy niezliczonych fotografii. Ingerując w tak silnie „nacechowaną” przestrzeń, ingeruje się, siłą rzeczy, także w wizualną świadomość narodową, a to już zabieg ryzykowny.
Warto podkreślić w tym miejscu fakt, że projekt Wodiczki i Kozakiewicza nie dotyczy obszaru zajmowanego przed wojną przez pałac Saski, a po którym do dziś pozostały, skrzętnie schowane pod brukiem placu, fundamenty, podsycające nadzieje entuzjastów odbudowy na ziszczenie tego marzenia. I choć na żadnej z idyllicznych wizualizacji przedwrześniowa siedziba Sztabu Generalnego się nie pojawia, to hipotetycznie, mogłaby się tam znaleźć nie kolidując z założeniem Instytutu.
Instytut Rozbrojenia Kultury i Zniesienia Wojen ma, wedle zamysłu autorów, nosić imię Józefa Rotblata. Nazwisko to, raczej niewiele mówi przeciętnemu Polakowi. Większości działa jednak na wyobraźnię hasło „noblista”. A był to warszawiak, doktor tutejszego uniwersytetu, który w przededniu wojny – literalnie w przededniu – znalazł się na stypendium w Anglii. Zasłynął jako współtwórca bomby atomowej, a następnie, w 1995 roku, jako laureat pokojowej Nagrody Nobla do społu z ruchem Pugwash.
Już sama nazwa Instytut sugeruje „militaryzację” kultury, jako pewnego impasu, z którego jedynym wyjściem będzie jej „rozbrojenie”. Ta wojskowa retoryka przywodzi niebezpiecznie na myśl hasła „walki o pokój” sowicie zakropione propagandą PRL, niemniej jednak trudno nie zgodzić się z Wodiczką i Kozakiewiczem, że dyskurs walki obecny jest w kulturze niezwykle trwale, można wręcz stwierdzić, że dzieje kultury to dzieje reakcji na konflikty, a samo marzenie o pokoju jest tak stare jak pierwsza w dziejach wojna. Białoszewski powiedział kiedyś, że w Polsce zawsze były trzy stany: przedwojenny, wojenny i powojenny.
Wiemy już, że „wdzięczna ludzkość” nie dziękowała bynajmniej w 1919 roku „ostatniej z wojen”, a historia krwawych zmagań nie skończyła się wraz z zatknięciem polskiej flagi na gruzach Berlina; stąd nieustanna potrzeba tworzenia miejsc „(…) stających się publiczną manifestacją nacechowanego wzajemnym szacunkiem współistnienia i tworzących organiczne połączenie pomiędzy tradycją i zmianą – obszarów kulturowej ciągłości i transformacji zmierzającej ku światu wolnemu od wojen”[9].
1 comment
Odważna, ważna i budząca nadzieję inicjatywa.
oby autorom udało się przekonać do tej idei szerokie grono rodaków, ze statystyk i deklamacji, katolików, a więc chrześcijan, uczniów Chrystusa GŁOSICIELA POKOJU.
ja sam realizuję taką postawę w mini skali, bo obciążony tradycją PRL nie lubię “akcji” uważając, że nad jakością kultury i patriotyzmu należy pracować od podstaw, ale sam chętnie poprę i zachęcę wielu.
Zdzisław Bolanowski
Comments are closed.