„Relacja Warszawa-Zakopane” – słyszymy i, na samą myśl, dostajemy żylaków, wyobrażając sobie kilkanaście godzin siedzenia, w przymusowym towarzystwie, w klaustrofobicznym przedziale. Od omdlenia ratuje nas chyba jedynie fakt, że relacje między stolicą Rzeczpospolitej a stolicą Tatr były nie tylko kolejowe, ale także – rzecz jasna – artystyczne. I te ostatnie pokazuje wystawa w warszawskiej Królikarni.
Biała kopuła z czaszą wypełnioną kasetonami; między korynckimi kolumnami – nisze z klasycystycznym ornamentem, akanty i panoplia, do tego – na środku – wypchany niedźwiedź i kosodrzewina w doniczce. Ostatnio, podobnego niedźwiedzia widziałem u Iwaszkiewiczów w Stawiskach, przy czym wypchany denat z rezydencji autora Brzeziny wdzięcznie wyciągał łapę, trzymając srebrną tacę na bilety wizytowe. W którejś z Balzakowskich powieści też pojawia się taki „rozkoszny niedźwiadek” oczekujący wizytówek. Być może stanowiło to jakiś wstydliwy znak czasów, w których ekologicznych rozsądek nie brał góry nad łowczymi zapędami. Kosodrzewina jest cokolwiek rachityczna, ale przy odrobinie wytężonej wyobraźni co wrażliwsi poczują zapach Tatr z pierwszych dekad XX stulecia.
Powróćmy jednak do sztuk pięknych: Panorama Tatr – eksponowana między niedźwiedziem a kosodrzewiną – to wielki projekt wpisujący się w XIX-wieczną słabość do malowania rozległych krajobrazów. Horyzontalne widoki gór tworzył już Zygmunt Vogel – jeden z nadwornych artystów Stanisława Augusta Poniatowskiego. W Warszawie a.d. 1815 Staszic wydał swoją rozprawę o wdzięcznym tytule O ziemiorództwie Karpatów i innych gór i równin Polski, którą okraszono miedziorytem Vogla, miedziorytem więcej mającym w sobie z romantycznego uniesienia niż dokumentatorskiego zacięcia. Szczyty przypominają nieco postaci z kompozycji fantastycznych Witkacego powstających około 1920 roku. Ale na Witkacego przyjdzie jeszcze czas.
Początki fascynacji Zakopanem to nie tylko geologia. Doktor Tytus Chałubiński miał bardzo ładny charakter pisma. Można się o tym przekonać oglądając kępki zasuszonych mchów ułożonych na bilecikach z nadrukiem MUSCI TATRENSES, wypisanych eleganckim pismem doktora zwanego „ojcem Tatr”. Choć „Tatry” to artystyczno-komercyjny sukces, mający wielu ojców.
Stanisław Witkiewicz wsławił się nie tylko jako „ojciec swojego syna”. Dom Pod Jedlami – tutaj uobecniony pod postacią makiety – sąsiaduje z zakopiańskimi łyżnikami, czyli drewnianymi półkami z otworami na łyżki. Ażurowe precjoza nierozpoznanych dziś twórców z przełomu XIX i XX wieku przypominają bardziej kunsztownie robioną koronkę niż drewno. Rytm drobnych ornamentów opartych na najprostszych formach geometrycznych, kombinowanych ze sobą w fantazyjne układy zawładnął wyobraźnią Witkiewicza. I tu zaczyna się prawdziwa rewolucja w sztuce polskiej.
Romantyczny XIX wiek uczył nas – swoją drogą: jak skutecznie i trwale – myślenia w kategoriach narodowych. Historia sztuki wieku pary i żelaza zachłysnęła się pojęciem „styl” które namaściła na swoje koronne narzędzie. Musiało zatem dość do zetknięcia tych dwóch wektorów. Styl narodowy. Przystąpiono do historycznych licytacji – Francuzi chcieli przypisać sobie gotyk, ale Niemcy grali mocnymi kartami i sypali argumentami trudnymi do zbicia. Gdzie dwóch się biło, tam nasz Józef Pius Dziekoński wszedł na trzeciego i bynajmniej nie było tak, że skorzystał, choć Warszawa – roszcząc sobie prawo do „naszego” gotyku – wzbogaciła się o praską katedrę św. Floriana, a historia sztuki o konstrukt ochrzczony romantycznym imieniem: gotyk wiślano-bałtycki (będący notabene później pupilem powojennych biur odbudowy). Mimo wszystko modus późnego średniowiecza wydawał się podejrzanie germański, a Goci w nazwie nie wróżyli niczego dobrego. Na szczęście Witkiewicz Ojciec odkrywa sztukę Podhala. Może więc to pod Tatrami trzeba szukać archetypicznej formy ekspresji „polskiego ducha”? Wielu pokiwało twierdząco głowami.
Jak zatem łatwo się domyślić, na Domu Pod Jedlami z roku 1897 nie poprzestano. Styl Zakopiański próbowano przeszczepiać w różnych miejscach kraju; nie tylko Podhalu, Warszawie (zachowana do dziś kamienica przy Chmielnej 30 projektu Wojciechowskiego, powstała w 1906 roku) ale także na terenach obecnej Litwy. Jak cudownie dysonansową formą są ornamenty rodem z łyżkników na kilkupiętrowej kamienicy w centrum Warszawy przekonać się możemy spacerując Chmielną. Rzecz jasna, sztukę ludową należało najpierw zaadaptować do potrzeb i estetycznych nawyków tzw. Inteligencji; nie była zatem możliwa wierna reprezentacja sztuki Zakopanego, a jedynie wariacja na temat jej motywów. Na architekturę patrzono jak na dwuwymiarowy obraz, wybierano i kompilowano motywy, nie troszcząc się o kwestie konstrukcji, kubatury czy wreszcie – materiałów. Niestety – motyw znakomicie wyglądający użyty w drewnie, oddany w tynku może wydać się już cokolwiek pretensjonalną stylizacją. Jednak, jako signum temporis, wyraz dojmującej potrzeby znalezienia – przez i dla Polaków – niezawodnego modusu wizualnej identyfikacji po ponad wieku zaborów wydaje się w pełni zrozumiały.
Wreszcie niepodległość została odzyskana, płaszcze Wallenroda – pozornie – zrzucone. Chyłkiem zaczęła wkradać się komercja niosąca ze sobą projekty hoteli i plakaty. Jak mieszkać w Zakopanem? Leon Chwistek miał – co w jego przypadku dziwić chyba nie powinno – pomysł nad wyraz osobliwy. Rysunkowa wizja malarza, rysownika, filozofa, logika i towarzysza tysiąc i jednej dyskusji z Witkacym, była bardzo bliska jego ówczesnym futurystycznym poszukiwaniom malarskim. Organiczna bryła, trochę jak zmultiplikowany młodzieńczy projekt kuzyna Zahy Hadid, wpisywać się miała nie tylko w charakterystycznie ukształtowany teren, ale zmyślny Chwistek wziął w rachubę także miejscową roślinność. Płynne formy świerków znajdują swoje odbicie w kształtach poszczególnych części budynku. I jakkolwiek brzmi to być może bardzo nowocześnie i z pewnością nie ma wiele wspólnego ze skrajnie linearną architekturą czasów zachłyśnięcia się ideami „boskiego Corbu”, to jednak hotel straszyłby już z daleka, będąc jednak niewątpliwie jednym z topowych punktów listy turystycznych przebojów.
Pomysły były jednak bardzo różne. Wielka harfa osadzona na nagim skalistym zboczu, to pomysł wizjoneraprofesora politechniki warszawskiej Oskara Sosnowskiego, (znanego jako autor znakomitego kościoła św. Rocha w Zakopanem). Jak na rok 1925 – wizja śmiała, choć nieobca ówczesnej modzie. Elewacja obiektu w kształcie instrumentu szarpanego podzielona była na osiem „przęseł” zwieńczonych geometrycznymi formami przywodzącymi pryzmatyczne formy tak ukochane przez art deco. Bardzo „malarska” architektura niewiele mogłaby mieć wspólnego z użytecznością, niemniej, zrealizowana – na pohybel ekologom – forma stanowiłaby niezwykły w skali pomnik legendy. A i chętnych do spędzenia kilku nocy w „harfie” – zakładam, że stałaby się hotelem – pewnie by i dziś nie zabrakło.
Kiedy jednak przyszło w 1954 roku do budowy schroniska, rozpisano „Konkurs powszechny nr 202 na projekt szkicowy schroniska na Morskim Oku”. Prac stających w szranki architektów niestety na wystawie nie zobaczymy; na otarcie koneserskich łez pozostają fotografie przedstawiające miejsce planowanej budowy z tajemniczymi znakami, przypominającymi minimalistyczny kolaż z posmakiem sensacyjnych doniesień o miejscach lądowania obcych cywilizacji. Są więc niewiele z pozoru znaczące cyfry, wielkie okręgi, pętle i najzupełniej tajemnicze linie.
Plakaty. Te z przedednia wojny reklamowały powstałą właśnie, według projektów małżeństwa Kodelskich, kolejkę na Kasprowy lub prezentowały wizerunki hożych góralek w barwnych chustach. Przyszła wojna, a wraz z nią – wolta w promocji Podhala. 5. – 6. September 1942 – czytamy na nazistowskim plakacie – Tatra Bergersportfes Zakopane, bo przecież nawet jeśli podczas wojny muzy śpią, to duch sportu pozostaje czynny. Zawody sportów górskich reklamował opalony aryjczyk o muskulaturze, której nie powstydziłby się model pozujący Fidiaszowi. W tle, na tle ostrych szczytów Tatr, dumnie powiewają olbrzymie flagi ze swastykami. Higiena, cywilizacja i Goralenvolk.
Polityzacja kultu „zakopiańszcyzny” zaczęła się jednak już znaczenie wcześniej. „Na szczycie Giewontu w kamień spoczywa zaklęty” – głosi napis na grafice, który uzupełniono słowami: „WSZKRZESICIEL PAŃSTWA POLSKIEGO / WIELKI MARSZAŁEK JÓZEF PIŁSUDZKI / (…) „Giewont” Pomnik wyrzeźbiony przez naturę”. Rzeczywiście, to chyba jeden z ciekawszych przykładów – panorama Tatr potraktowana została jako wielki monument ku czci marszałka, którego leżący profil odpowiada stylizowanej sylwecie szczytów. W prawym dolnym rogu przezornie dodano: „Naśladownictwo i reprodukcja prawnie zastrzeżone”.
Ale na szycie inwencji propagandowych adaptacji fenomenu Tatr powinny znaleźć się chyba jednak wszelkiej maści marsze imienia Lenina czy wędrówki, którym przyświecała myśl ojczulka Stalina. Wszystko odpowiednio zareklamowane stosownym plakatem pełnym beztroskiego braterstwa w mdło pastelowych tonacjach.
Bardzo piękne wnętrze. Pan w eleganckim płaszczu trzyma za rękaw pana w meloniku, w tle góral; na dekoracyjnej ławie siedzi para. Pani wydaje się znudzona, pan przypatruje się uważnie. Rzecz jasna, zabraknąć nie mogło fotografii Pawilonu Polskiego na legendarnej wystawie paryskiej z roku 1925. Poświęcono mu sporo uwagi i była to lokata z pewnością słuszna. Propagandowego znaczenia obecności II Rzeczpospolitej na tym międzynarodowym wydarzeniu nie sposób przecenić. Czy wystawa otworzyła drogę światowej kariery wystawiającym tam Polakom? Bywało różnie. Z pewnością nazwiska, które wymieniano w kontekście Międzynarodowej Wystawy Sztuk Dekoracyjnych i Nowoczesnego Przemysłu – będącej apogeum europejskiego art deco – utrwaliły swoją renomę w kraju. Tak było z Jastrzębowskim – jednym z autorów polskiej ekspozycji, Czajkowskim – główny architektem pawilonu, Janem Szczepkowskim, Karolem Stryjeńskim czy wreszcie – jego małżonką – Zofią.
Na co dzień wiszą na muzealnym korytarzu, niedostępnym dla zwiedzających. Dwa kolosalne płótna tchnące jakąś niesamowitą energią – splot gorączkowych poszukiwań „słowiańskiej witalności” i panerotyzmu, rodem niemal jeszcze z metafizyki płci Przybyszewskiego. Skrzące się niezwykłym światłem obrazy zatytułowane Ogień i Woda, składają się na powstały w 1928 roku dyptyk, będący jednym ze szczytowych osiągnięć artystycznych Zofii Stryjeńskiej – postaci przeżywającej obecnie swój wielki renesans za sprawą biografii pióra Angeliki Kuźniak. To również ona opracowała zapiski wybitnej malarki, udostępniając je – w opasłym tomie – publiczności. Stryjeńska jest – jak sądzę – artystką, której ocenić jednoznacznie nie sposób. Jej twórczość była, mimo pozornie trwałego modusu, który do końca pozostawał jej właściwy, ogromnie różnorodna – i to bynajmniej nie pod względem tematycznym, a – jakościowym. Choć w stwierdzeniu tym pobrzmiewa nudna nuta truizmu, to jednak w przypadku autorki Tańców słowiańskich amplituda wahań między dziełami a kiczami jest wyjątkowo znaczna. Są więc dzieła wybitne: fascynująco sensualne i porywające jak Ogień czy Woda, ale roi się też od szmirowatych Madonn z okresu powojennego czy skonwencjonalizowanych scenek, na której nawet jurny juhas zdaje się nieprzyjemnie znużony, a utrwalona w jakiejś teatralnej pozie góralka przy studni wydaje się matką chrzestną Cepelii.
Właśnie – Cepelia. To chyba jeden z najciekawszych dowodów na żywotność fascynacji sztuką zakopiańską i próby kreowania ludowości jako sztuki narodowej. Kilka miesięcy temu mówili o tym autorzy – eksponowanej w warszawskiej Zachęcie – wystawy, ukazującej Polskę jako kraj folkloru.
Zanim jednak folklor w formie z pilśni i plastiku trafił na sklepowe półki, Zakopane było miejscem życia „żywych legend”. Nie trudno odgadnąć kogo można mieć na myśli: Witkacy. Na wystawie prezentowana jest jego Bajka – olejna fantasmagoria, utrzymana we właściwych dla twórczości autora Szewców z tamtych lat, kolorach i zaludniona przez hybrydyczne stworzenia mające w sobie tyle samo grozy co groteskowego komizmu. Znacznie bardziej frapujące wydają się ołówkowe rysunki – powstające w niezliczonej liczbie sztuk, dziś już na rynku antykwarycznym niemal niedostępne. Dostępne są za to pastelowe portrety wykonywane przez Firmę Portretową, których z kolei na wystawie zabrakło. Ewidentnie szkoda, bo jednoosobowa Firma działająca zarówno w Warszawie jak i Zakopanem, byłaby piękną klamrą spinającą oba miasta i ich przedwojennych mieszkańców.
Skoro mówiliśmy – trudno mi wyprzeć się tej fascynacji – o Stryjeńskiej, wypada także – z niemniejszą przyjemnością – wspomnieć o Władysławie Skoczylasie, którego twórczość reprezentowana jest na wystawie drzeworyty w liczbie – jak by to ujęła Szymborska – nie bardzo mnogiej[1]. Niezwykle charakterystyczny modelunek, połączony z graficzną dosadnością i stylizacją stanowią o wielkiej popularności artysty, zwanego dziś – z pewną emfazą – twórcą współczesnego polskiego drzeworytu. Portretom górali, nie stroniącym od – jak mawiają historycy sztuki – psychologicznego pogłębienia nie zbywa na sile wyrazu. Sile, którą zwykło się określać jako „ludową” lub „pierwotną”.
Zakopiańskie idee artystyczne były w Warszawie chełpliwie recypowane, by później odbijać się rykoszetem i wracać pod Tatry w przekształconej formie. Można to nazwać kompromisem. Radykalniejsi powiedzieliby: europeizowaniem sztuki ludowej. Zza tego stwierdzenia łypie jednak starym okiem jakieś anachroniczne wartościujące gloryfikowanie „europejskości” niosącej oświaty kaganek przed poczciwą „ludowością”.
Niestety nie ma tu miejsca, żeby podelektować się całą plejadą znakomitych twórców –choć wspomnę: Augusta Zamoyskiego (zwanego przez Szymanowskiego Guciem – niech wolno mi będzie dodać przy okazji, że ubolewam nad brakiem choć słówka np. o Harnasiach i ich paryskim sukcesie w latach 30.) jego „zamoyki” oraz żonę – Ritę Sanchetto – autorkę m.in. choreografii tańca formistycznego ze skeczu Kokaina. Do tego dorzućmy jeszcze długą listę znakomitych uczniów szkoły zakopiańskiej, których drewniane rzeźby zebrano na wystawie w niebagatelnej liczbie. Ale to nie tylko Młoda Polska i czasy II Rzeczpospolitej, na wystawie oglądać możemy korowód artystów do najmłodszego pokolenia włącznie.
Warszawa i Zakopane: że był to mariaż trwały – wynikły raczej z afektu serca niż kalkulacji rozsądku – wątpliwości być raczej nie może. Że Zakopane było kawalerem posażnym i płodnym – także. Ale co dała od siebie Warszawa? Kiedy jesienią 1896 roku udostępniono stołecznej publiczności 115-metrową malarską panoramę przedstawiającą widok z Miedzianego wzbogaconą o kilka ton granitu, rozsypanego przed obrazem dla zmaksymalizowania iluzji, przedsięwzięcie okazało się nierentowne; dziś jest wymowną metaforą sposobów myślenia o Tatrach w końcu XIX wieku. Obecna wystawa, jakkolwiek nie wyczerpuje szalenie rozległego tematu związków stolicy Tatr z nadwiślańską metropolią, to jednak stanowi syntetyczne podsumowanie tego wciąż żywego związku, który z pewnością obu stronom się „opłaci”.
- Wisława Szymborska, Chwila, Kraków 2002.↵