„Przegryziemy wam gardła!” – groził przed laty przedstawicielom filmowego establishmentu zbuntowany Grzegorz Królikiewicz. Zmarły w zeszłym tygodniu mistrz mógłby być dumny ze swoich następców – młodych reżyserów, którzy zawojowali tegoroczny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Charakteryzująca twórców najciekawszych filmów konkursu młodzieńczość okazała się zresztą nie tylko kwestią metryki. Artystyczna niepokorność na różne sposoby manifestowała się także w dziełach podpisanych przez twórczynie bardziej doświadczone – Agnieszkę Holland w Pokocie i Joannę Kos-Krauze w Ptaki śpiewają w Kigali. Fakt faktem jednak, że na największe spełnienia tegorocznego konkursu wyrastają Cicha noc, Wieża. Jasny dzień i Atak paniki, a więc dzieła podpisane przez trzydziestoparoletnich debiutantów.
Łelkam tu Pollywood
Równie symbolicznego znaczenia nabiera fakt, że bodaj najbardziej nieudanym filmem festiwalu okazało się akurat Czuwaj Roberta Glińskiego. Doświadczony twórca, w przeszłości dwukrotny triumfator gdyńskiego festiwalu, postanowił pokonać generacyjną przepaść i opowiedzieć o życiu współczesnej polskiej młodzieży. Niestety, reżyser podszedł do swoich bohaterów ze – znanym już choćby z Cześć, Tereska – protekcjonalizmem. Ekscesy reprezentujących niziny społeczne nastolatków niby wzbudzają w szacownym twórcy obrzydzenie, lecz w praktyce wydają się podszyte vouerystyczną z ducha fascynacją. Na domiar złego reżyserskiej hipokryzji towarzyszy w filmie Glińskiego także nieporadność realizacyjna. Karkołomna próba wpisania moralizatorskiego tonu w intrygę rodem z horroru sprawia, że Czuwaj ogląda się jak Koszmar minionego lata, zrealizowany przez Krzysztofa Zanussiego.
Dziełem tylko odrobinę bardziej udanym od nieszczęsnego Czuwaj okazał się Najlepszy Łukasza Palkowskiego. Twórca pamiętnych Bogów raz jeszcze zmierzył się z konwencją kina biograficznego, ale tym razem zrobił to jakby od niechcenia, bez widocznego w poprzednim projekcie zaangażowania i determinacji. Wbrew pozorom, historia byłego narkomana, który przeistacza się w mistrza sportu, nie okazała się tymczasem artystycznym samograjem. Najlepszy irytuje, gdyż wydaje się filmem pochodzącym z innej epoki. Nie chodzi tylko o to, że przepełnia go, szczęśliwie coraz rzadsza już dziś w polskim kinie, skłonność do mizoginii i przedmiotowego traktowania kobiet. Jeszcze bardziej rzuca się w oczy u Palkowskiego, charakterystyczna dla polskiego kina lat 90., natrętna chęć opisania rodzimych realiów za pomocą hollywoodzkich klisz. W Najlepszym zamysł ten wykracza zresztą poza płaszczyznę filmowej formy i staje się podstawą reżyserskiej filozofii. Nie przez przypadek obsesją tytułowego bohatera okazuje się wygranie zawodów odbywających się w Stanach Zjednoczonych. Dopiero dzięki triumfowi w mitycznej Ameryce dawny degenerat może poczuć się prawdziwym zwycięzcą i pełnowartościowym człowiekiem.
Wspólnota śmiechu
Polski kompleks niższości wobec Zachodu, przenikający Najlepszego w sposób podświadomy, w Cichej nocy zostaje wyrażony zupełnie wprost. Głównym bohaterem zasłużenie nagrodzonego Złotymi Lwami filmu Piotra Domalewskiego jest młody emigrant zarobkowy pragnący odciąć się od korzeni i wyjechać za granicę na stałe. Świąteczna wizyta u krewnych uświadamia jednak Adamowi, że wprawdzie pracuje on w dalekiej Holandii, ale mentalnie nigdy nie opuścił rodzinnego domu. Choć deziluzja, której ulega bohater mogłaby być świetnym materiałem na gorzką satyrę, klęska mężczyzny nie wywołuje u reżysera złośliwej satysfakcji. Domalewski widzi w niej raczej szansę na oczyszczenie osiągnięte przy pomocy ozdrowieńczego śmiechu.
Zdradzający imponujące wyczulenie na szczegół reżyser mnoży na ekranie absurdy codzienności i demonstruje, porównywalną chyba tylko z Markiem Koterskim, wrażliwość językową. Bohaterowie Cichej nocy na potęgę mieszają swojskie przekleństwa i ekscentryczne neologizmy, a w pijackim bełkocie ocierają się o niemal filozoficzną głębię. Słyszana w prowadzonych przy wigilijnym stole dyskusjach małostkowość i prowincjonalizm na początku budzi w nas pewne zażenowanie. Obserwując na ekranie zachowania, których regularnie bywamy świadkami i słuchając rozmów, w jakich wielokrotnie uczestniczyliśmy, oswajamy się z nimi i nabieramy zbawiennego dystansu. Co zrobimy z uzyskaną w ten sposób prawdą o sobie i jak zareagujemy na film, który spokojnie, bez oskarżycielskiej furii chce powiedzieć nam „Tacy właśnie jesteście”? Decyzja zależy wyłącznie od nas samych.
Trudna podróż po samoświadomość staje się udziałem także bohaterów Ataku paniki. Brawurowy debiut Pawła Maślony ma w sobie zwodniczą lekkość, ale w rzeczywistości – jak każda dobra komedia – pozostaje podszyty rozpaczą. Młody reżyser opowiada o ludziach zmuszonych do konfrontacji złudzeń z rzeczywistością i doświadczających rozpadu świata, opierającego się na boleśnie chwiejnych fundamentach. Sposób, w jaki bohaterowie Maślony reagują na życiowe kryzysy nie przy tym nic wspólnego z gniewem rozsadzającym postacie z – zestawianych z Atakiem paniki chyba zbyt pochopnie – Dzikich historii. Stojąca za ekranową wizją filozofia wydaje się bliższa raczej wrażliwości Roya Anderssona, w którego świecie śmiech bywa oznaką heroizmu, afrontem odbierającym powagę okrutnemu losowi.
Humor jako sposób reakcji na Apokalipsę pojawia się również w filmie Wieża. Jasny dzień. Debiut Jagody Szelc to z pewnością najbardziej radykalna propozycja w tegorocznym konkursie. Młoda reżyserka bez ostrzeżenia przeskakuje od realizmu do groteski, od słodyczy do horroru, od subtelności do dosadności. Choć Wieża… wygląda na film zrealizowany z rękami w kieszeniach i z prowokacyjnym uśmiechem na ustach, jej nonszalancja pozostaje wyłącznie pozorna. W rzeczywistości mamy do czynienia z dziełem konsekwentnym i nakręconym z wirtuozerską precyzją.
Cicha noc, Atak paniki i Wieża… łączy znacznie więcej niż tylko chęć zabawnego ujęcia jak najbardziej poważnych tematów. We wszystkich tych trzech filmach śmiech stanowi narzędzie konsolidowania wspólnoty. Jednocześnie dalecy i bliscy sobie bohaterowie przekonują się, że szanse na przetrwanie w absurdalnym świecie może zwiększyć tylko wewnątrzgrupowa solidarność. Jej wykształcenie stanowi ważne wyzwanie nie tylko dla podzielonego polskiego społeczeństwa, lecz także samego środowiska filmowego. Zarówno podczas gali finałowej, jak i w kuluarowych rozmowach, dało się usłyszeć w Gdyni obawy o przyszłość polskiego kina, które w niedługim czasie może stać się przedmiotem politycznych nacisków. Najbliższe miesiące z pewnością będą stanowiły pod tym względem ważną próbę charakterów. Niezależność i odwaga zaprezentowana przez twórców wielu tegorocznych filmów pozwala myśleć o jej rezultatach z ostrożnym optymizmem.