Można zaryzykować stwierdzenie, że w Polsce powoli odradza się moda na kino włoskie. Całkiem niedawno furorę zrobiła w naszym kraju komedia Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, w niektórych miastach Polski wciąż trwa jeszcze przegląd Cinema Italia Oggi, a w kwietniu w Warszawie ruszyła pierwsza edycja Festiwalu Kina Włoskiego – Terra Italia. Jednocześnie Włosi nie pozostają nam dłużni i od pewnego czasu wykazują wzmożone zainteresowanie filmami z naszego kraju. Na miano imprezy od dawna zwracającej baczną uwagę na polskie kino zasługuje z pewnością Festiwal Kina Europejskiego w Lecce, którego osiemnasta edycja zakończyła się 8 kwietnia.
Wizytówką festiwalu – odbywającego się w jednym z największych miast regionu Apulia– jest bez wątpienia Konkurs Główny. Do walki o statuetkę Złotego Drzewka Oliwnego co roku zapraszanych jest kilkanaście tytułów odznaczających się oryginalnym spojrzeniem na najważniejsze problemy współczesnej Europy. Polskie filmy uzyskują miejsce w Konkursie niemal co roku, a Miłości Sławomira Fabickiego udało się nawet wywalczyć przed kilku laty nagrodę główną. Tym razem w najważniejszej sekcji festiwalu nasz kraj reprezentował Las, 4 rano Jana Jakuba Kolskiego. Twórca Historii kina w Popielawach wyjechał z Lecce bez nagród, ale jego film spotkał się w Italii ze znacznie cieplejszym przyjęciem niż w ojczyźnie. Włoscy dziennikarze chwalili polskiego twórcę przede wszystkim za odwagę, z jaką potrafił odnieść się na ekranie do osobistej traumy. Entuzjastyczne recenzje zebrała także charyzmatyczna rola Krzysztofa Majchrzaka, który wcielił się w Lesie… w człowieka sukcesu zmuszonego do radykalnej odmiany swojego życia.
Między ciężarem a lekkością
Rywalizujące z filmem Kolskiego tytuły okazały się bardzo różnorodne. Główną nagrodę zasłużenie otrzymał – prezentujący krytyczne spojrzenie na system patriarchalny – gruziński dramat My Happy Family. Niespecjalnie zrozumiały okazał się za to rozgłos, który uzyskało w Lecce – prezentowane premierowo na tegorocznym Berlinale – When The Day Had No Name. Dzieło Teony Strugar Mitevskiej przypomina macedońskiego bękarta Dzieciaków Larry’ego Clarka. Wzorem amerykańskiego skandalisty, twórczyni rodem z Bałkanów śledzi losy bohaterów, dla których proces dojrzewania wiąże się z przełamywaniem tabu i przekraczaniem etycznych granic. Kłopot z When the Day… polega na tym, że reżyserka nie stara się zagłębić w psychikę swoich postaci i podjąć próby zrozumienia ich motywacji. Zamiast tego, gnana tabloidową z ducha ciekawością, usiłuje uczynić ze swojego filmu efekciarską kronikę młodzieńczych transgresji. Wielka szkoda, że ostentacja Mitevskiej spycha na drugi plan to, co mogłoby wydać się w When the Day… naprawdę interesujące, a mianowicie zapis, egzotycznej z naszej perspektywy, bałkańskiej codzienności. Wyłącznie ma marginesie swojego filmu reżyserka umieściła na przykład wątek napięć etnicznych pomiędzy macedońskimi nastolatkami, a przedstawicielami pogardzanej przez nich mniejszości albańskiej. Niedociągnięcie to można by jeszcze wybaczyć, gdyby opis patologicznej codzienności bohaterów był w stanie wytrącić widza z poczucia komfortu i zmusić go do refleksji nad naturą zła. Efekt, który udało się osiągnąć Bartoszowi M. Kowalskiemu we wstrząsającym Placu zabaw okazał się jednak dla Mitevskiej nieosiągalny.
Na antypodach wysilonego When the Day… znalazła się za to, zrealizowana z autentyczną lekkością, norweska Rosemari. Reżyserka Sara Johnsen sprawia wrażenie jakby wzięła sobie do serca słynną zasadę Hitchcocka, zgodnie z którą „film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, zaś potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. W pierwszej scenie Rosemari obserwujemy wesele pewnej młodej pary, które zostaje zakłócone przez płacz znalezionego w hotelowej toalecie noworodka. Po tak sugestywnym prologu Johnsen przenosi akcję o szesnaście lat do przodu, by ponownie spleść losy bohaterów uwikłanych w wyjaśnienie quasi-kryminalnej zagadki. Choć Rosemari łatwo mogłaby zamienić się w wyciskającą łzy historię z cyklu Okruchy życia, przed popadnięciem w tę pułapkę broni Johnsen umiejętność neutralizowania sentymentalizmu celnym poczuciem humoru. Niezobowiązujący ton nie przeszkadza przy tym reżyserce w sformułowaniu krytycznych uwag pod adresem skandynawskiego kultu wolności i indywidualizmu. Pod tym względem dzieło Johnsen doskonale wpisuje się w tendencje zarysowane w tak głośnych filmach jak Szwedzka teoria miłości Erika Gandiniego czy Komuna Thomasa Vinterberga. Łatwo wyobrazić sobie, że Rosemari równie dobrze jak wspomniane tytuły poradziłaby sobie w polskiej dystrybucji kinowej.
Mistrzowie mają głos
Zarówno fabularny punkt wyjścia filmu Jonhsen, jak i charakter wykreowanej na ekranie atmosfery przywodzą na myśl jeszcze jeden tytuł – głośną Tajemnicę Filomeny Stephena Frearsa. Brytyjski reżyser był jednym z gości tegorocznego festiwalu i doczekał się w Lecce retrospektywy swojej twórczości. Organizatorzy, którzy w ubiegłych latach gościli takie sławy jak Aki Kaurismaki, Bertrand Tavernier czy Fatih Akin, stanęli na wysokości zadania i zaprezentowali obszerny wybór filmów Brytyjczyka. Co warte podkreślenia, widownia w Lecce mogła zapoznać się nie tylko z Niebezpiecznymi związkami i Królową, lecz także ze znacznie mniej głośnymi tytułami. Na szczególną uwagę wśród nich zasługują zrealizowani w 2002 roku Niewidoczni. W opowieści o grupie imigrantów pracujących w obskurnym londyńskim hotelu Frears z sukcesem nawiązał do początkowego etapu swojej twórczości, podczas którego zajmował się głównie kinem zaangażowanym społecznie. W Niewidocznych brytyjski reżyser osiągnął mistrzostwo w kreowaniu złowieszczej atmosfery nocnego życia w wielkiej metropolii. Swoim zwyczajem Frears okazał także mistrzostwo w żonglowaniu gatunkami, a w intrygę rodem z thrillera zgrabnie wpisał elementy melodramatu, a nawet czarnej komedii. Charakteryzująca Niewidocznych siła przekazu okazała się tak duża, że reżyserowi można wybaczyć pewne komercyjne ustępstwa, takie jak zatrudnienie słynnej Audrey Tatou do roli nieśmiałej emigrantki z Turcji. Francuska aktorka stanęła zresztą na wysokości zadania i – niecały rok po premierze słynnego filmu Jeana-Pierre’a Jeuneta – udowodniła, że nie pozwoli zaszufladkować się jako gwiazda Amelii.
O sekretach współpracy z aktorami i innych tajnikach swej filmowej kuchni Frears opowiedział widzom w Lecce podczas tradycyjnej „lekcji mistrzowskiej”. Kilka dni wcześniej w ramach podobnej formuły z włoską publicznością spotkał się także Nuri Bilge Ceylan. Zdobywca Złotej Palmy za Zimowy sen rozczarował jednak widzów, odpowiadając na ich pytania enigmatycznie i bez entuzjazmu. Tego samego nie da się za to powiedzieć o – również zaproszonej do wygłoszenia tegorocznego masterclassu – Agnieszce Holland. Polska twórczyni, opromieniona niedawnym Srebrnym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie, zaprezentowała przed włoskimi widzami właściwą sobie wyrazistość oraz niepodrabialną charyzmę. Wypada mieć nadzieję, że wizyta reżyserki Pokotu ośmieli organizatorów do dalszego pogłębiania fascynacji zarówno klasycznym, jak i współczesnym polskim kinem.