Czym ma być alfabet reakcyjny? Przede wszystkim – przeciwieństwem alfabetu redakcyjnego, pieczołowicie opracowanego przez grupę ekspertów. Alfabet reakcyjny zaczyna się, owszem, od liter „A” i „B”, by potem rozpełznąć się w różne strony, od „A” do „K”, od „B” do „S”. Cykl tekstów o krakowskiej scenie artystycznej, inspirowany wystawą amerykańskiej kuratorki Lucy Lippard, zrealizowaną na łamach Studio International w 1970 roku, działa na zasadzie reakcji łańcuchowej. Początek, arbitralnie, wybrałam ja – „A” i „B” to Marta Antoniak i Tomek Baran, którzy od dwóch lat dzielą pracownię w centrum Krakowa. Gdzie ten „alfabet” zaprowadzi mnie dalej, nie zależy już ode mnie. Każda artystka i każdy artysta, z którymi się spotykam, wyznaczają mi kolejnego twórcę, którego powinnam odwiedzić i opisać.
To artyści decydują, kto ich zdaniem powinien się znaleźć w tym alfabecie, ja nie mam wpływu na wybór kolejnych liter rozsypanego alfabetu. Litery tym samym mogą oczywiście się powtarzać. Jako krytyczka chcę stanąć z boku i uważnie patrzeć – nie tylko na podobieństwa formalne i wspólne obsesje, ale także na konstelacje towarzyskie i uczuciowe; na widoczne po latach podziały na pracownie na Akademii. Podstawą tej mapy będzie reakcja łańcuchowa, zbiorem, na którym przeprowadzę próbę – artyści z Krakowa. Rolę obserwatorki procesu wyznaczam sobie. Podstawową jednostką w procesie mapowania jest spotkanie.
Alfabet reakcyjny zaczął się pewnie z pół roku temu, kiedy po raz pierwszy uważnie przyjrzałam się korytarzowi w pracowni Marty Antoniak i Tomka Barana. Sześcian przedpokoju, gęsto zawieszony dziełami sztuki, pełni rolę magazynu na prace własne i salonu z dziełami prac kolegów. Na kwietniku z lat 60. można znaleźć głowę jelenia i klucze Marty, dwie peruki i samotną gałkę oczną. Kuratorka z Chin w trakcie wizyty koniecznie chciała dowiedzieć się, o czym jest to praca, ale to po prostu stojak na rzeczy zbędne i niezbędne. Stojąc w korytarzu postanowiłam bliżej przyjrzeć się temu, kto z kim wymienia się pracami, z kim się przyjaźni lub nie, spojrzeć już nie tylko na poszczególnych artystów i artystki, ale na środowisko. Wiedziałam też, gdzie muszę zacząć.
Antoniak
Królowa pasmanterii i sklepów papierniczych, mistrzyni obiektu nie tyle znalezionego, co wyszukanego. Wie, gdzie najlepiej kupić niewielkie sztuczne oczka, skąd brać naklejki z pieskami i najdziwniejsze święte obrazki. Już kiedy wchodzę, opowiada mi o swoich ostatnich zakupach – pod Halą (Targową, największym pchlim targu w Krakowie) strasznie się wycwanili, wyciągnięte z lalki oczy z mechanizmem zamykania kosztowały dwie dychy. Trudno, niech mają, Marta docenia dobry wybór. Plastikowe kurki, jakby wycięte z niepokojącego szyldu, też są spod Hali. Poza tym w pracowni można znaleźć wszystko – modele anatomiczne i ryciny medyczne oraz ogromną włochatą kosmitkę.
Marta Antoniak jest doktorką malarstwa, skończyła pracownię Andrzeja Bednarczyka, dziś asystuje w pracowni rysunku Witolda Stelmachniewicza. Malowała pędzlem, potem spray’ami, uzupełniała swoje obrazy topionym plastikiem (figurki z Kinder niespodzianek i inne), rzeźbiła z pluszaków, obrazy tworzyła z tatuaży i przetopionych krasnoludków. Jej prace, właściwie niezależnie od medium, którym się posługuje, mają w sobie coś z wybuchu przeprowadzonego w składziku imaginarium lat dziewięćdziesiątych. Są to jednak wybuchy ściśle kontrolowane – Marta ma zwykle bardzo konkretny plan, z tą samą precyzją wycinała fragmenty udającego drewno linoleum na swoją wystawę w galerii F.A.I.T dwa lata temu, co topiła plastikowe figurki.
Marta cały czas eksperymentuje z formą i materiałem. Dłuższą chwilę zajmowały ją tematy anatomiczne (jedno z pomieszczeń F.A.I.T-u pokryła gigantycznymi mieszkami włosowymi), sięgała też po zabawki z jajek niespodzianek. Przez cały czas prowadzi szkicowniki – pasjonujące zlepki niepokojącego i zupełnie oswojonego materiału. Regularnie wraca do obrazów: czasem za podobrazie służy jej stary dywan, czasem maluje przyklejając zmywalne tatuaże. Jej najnowsze dzieła wyglądają jak gigantyczne kartki z jej szkicownika: kawałki opakowań i tekstylne naszywki, płaskie zabawki i rozłożona korona… Kolejna stała to fascynacja tworzywami sztucznymi oraz autorskie metody ich przetwarzania.
Praca Marty to praca często na rozpadającym się, jakby stopionym wraz z minami kolejnych figurek, powtarzaniu. To kolorowy świat zabawek, który czasem (szczególnie we wcześniejszych plastikowych cyklach pokrytych farbami akrylowymi) staje się niepokojąco, jakby postapokaliptycznie, przetworzony. Bez ludzi.
Może właśnie ze względu na braki w zaludnieniu Marta wskazuje mi artystkę, która jej zdaniem w jakiś sposób ją uzupełnia: „Mamy podobne poczucie estetyki i chociaż nigdy tego nie analizowałam, wydaje mi się, że jesteśmy połączone. To dla mnie bratnia dusza na polu sztuki, chociaż robi zupełnie coś innego”.
Kalicka
Maski wiszą w przedpokoju i w kuchni, kilka wystaje z pudła w pokoju, gdzie Irena Kalicka pracuje nad czymś nowym. To właśnie one (i kilka innych plastikowych rekwizytów) przychodzą mi na myśl, kiedy myślę o tych najbardziej widocznych podobieństwach między sztuką Marty i Ireny. Maski pojawiały się w kolejnych seriach zdjęć, pozwalały kolejnym bohaterom zasłaniać twarz (a czasem, mimo tego zakrycia, lepiej coś pokazać) i tylko Irenka na swoich zdjęciach prawie zawsze występuje bez maski. W Nowych Atenach jako krakowianka w ludowym stroju, w Gęsiej skórce w sukni ślubnej.
Irena Kalicka nie jest absolwentką pracowni prof. Andrzeja Bednarczyka, ani żadnej innej pracowni na Akademii Sztuk Pięknych. Po liceum plastycznym zdecydowała się zmienić środowisko, zostawić w Krakowie przyjaciół i pojechać na studia do Łodzi – nieszczególnie była przekonana, że ją przyjmą na fotografię, ale jednak przyjęli. Od tego czasu Irena Kalicka pracuje właściwie na pograniczu dwóch obiegów – fotograficznego i artystycznego. Jej fotografie, tak jak w cyklu, który przyniósł jej rozpoznawalność, czyli w Fototeatrzyku, bywają celowo nieidealne, nie zawsze zgadzają się z aktualnymi trendami w świecie fotografii. Chyba najlepiej byłoby powiedzieć, że jest artystką, która posługuje się medium fotografii.
Od Fototeatrzyku do ostatniego, skończonego w 2016 roku cyklu Nowe Ateny, jej zdjęcia sporo się zmieniły. W tych pierwszych, powstających jako odskocznia od robionego w tym samym okresie dyplomu licencjackiego, pstrykała zdjęcia przyjaciołom-artystom. Ostatni cykl, powstający jako komentarz do Nowych Aten, jednej z pierwszych polskich encyklopedii spisanej przez księdza Benedykta Chmielowskiego, jest znacznie staranniej zaplanowany. To nie do końca ilustracje, ale często zdjęcia odnoszą się do poszczególnych passusów tekstu. Właśnie dlatego, z tęsknoty za spontanicznym działaniem z początku, za zabawą towarzyszącą zdjęciom, Irena Kalicka myślała, by porzucić fotografię.
Nie jest zresztą szczególnie przywiązana do fotograficznego procesu – owszem, woli głębię zdjęć robionych analogowym aparatem, ale to nie sam aparat jest dla niej najważniejszy. Zdjęcia do cyklu Fototeatrzyk robiła plastikowym aparatem od dziadka, premierem. Myślała nawet, że dobrze się ułożyło, skoro zaczęła robić zdjęcia w 2007 roku i skończy w 2017. Ale kilka dni temu znów stanęła za aparatem (i przed obiektywem), tym razem pozwalając sobie na więcej swobody. Nie chce jeszcze mówić, co z tego wyniknie, ale chyba coś się zaczęło.
Chociaż podchodzi do swojej pracy bardzo serio, bardziej od śmiertelnej powagi interesuje ją zabawa – właśnie dlatego chce wrócić do spontaniczności swoich pierwszych cykli. Nie mniej istotne, że ta zabawa nigdy nie jest samodzielna – pozują jej inni artyści, a jej plany zdjęciowe czasem przeradzają się w imprezy. W zdjęciach Irenki Kalickiej odbija się środowisko i pewnie dlatego długo się zastanawia, kogo mi polecić. „Ten człowiek ma milion ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Porusza się w rejonach, których ja w ogóle nie dotykam w swojej pracy, gdzie jeszcze nie dotarłam. Jestem przekonana, że to co robi ma głęboki sens i jest bardzo ważne”.
Baran
Pozornie trudno o artystę odleglejszego od Marty Antoniak, a jednak sąsiadują ze sobą przez ścianę. Kiedy ona na powierzchni swoich obrazów dodaje i nawarstwia, cyzelując formę, Tomek Baran potrafi zniszczyć kilka obrazów, by w końcu stworzyć ostatni, idealny, taki, o jaki chodziło mu od początku. Tomek maluje farbami – poliuretanową, alkidową czy akrylową – spray’ami albo emalią na płótnie, na płytach bitumicznych czy poliwęglanowych, tekturze, deskach. Jego abstrakcyjne, nasycone kolorem obrazy rzadko zamykają się w dwóch wymiarach. Trzeci może wynikać ze sposobu konstrukcji podobrazia albo z metody nakładania farby (farba jest tu rzecz jasna rozumiana umownie).
Pierwsze odkrycie, które doprowadziło Tomka Barana tam, gdzie dziś jest, to nauka pisania ikon w Akademii. Proces gruntowania deski, skupienie na technologii i na materiale, koncentracja na samym medium malarskim – to był początek. Potem, już w pracowni Andrzeja Bednarczyka, gdzie nie było programu, modela, martwej, musiał zmierzyć się z tym, co właściwie chce robić. Chwilę przetwarzał i naśladował, żeby dojść do wniosku, że nudzi go malarstwo figuratywne, a interesuje samo malowanie. Po prostu. Ostatni kamień milowy to zainteresowanie trzecim wymiarem, czyli działaniem malarstwa w architekturze oraz architektonicznym myśleniem o samym obrazie.
Niektóre wątki w jego twórczości wracają – po minimalistycznych okresach przychodzą nieco cieplejsze, jakby bardziej malarskie. Przez cały rok 2017 pracował nad cyklem obrazów, który potem zniszczył – mówi, że to proces zewnętrzny, wyrzucany na zewnątrz. Kolejne materiały prowadzą Tomka w różne strony – teraz pracuje z silikonowo-akrylową farbą, która służy do malowania linii na drodze. Szybko zastyga, powierzchnia obrazu pokrywa się księżycowymi kraterami i rozpadlinami. Pomalowana na szaro to beton, pokryta różnymi odcieniami różu wygląda jak powierzchnia księżyca stworzonego na życzenie miłośniczek „millenial pink”. Nietrudno zgadnąć, że ulubiony sklep plastyczny Tomka to Castorama. Odwiedza ją przynajmniej raz w tygodniu, godziny spędza nad wzornikami: w ten sposób buduje swoją narrację o środowisku naturalnym człowieka bez człowieka.
Poza tym Tomek Baran działa także jako kurator. Pracował z Martą Antoniak, z Aleksandrą Korzelską, ostatnio z Gawłem Kownackim przygotował wystawę Piotra Marka w kolejnej siedzibie F.A.I.T.-u. Pewnie dlatego nie waha się wcale, kiedy przychodzi jego kolej, by wybrać kolejną osobę do alfabetu: „Wypadnie na najstarszego w »rodzinie«, bo to właśnie jego znam najdłużej. Powinnaś się z nim spotkać, bo już w liceum plastycznym w Rzeszowie wiedzieliśmy, że to on jest najlepszym malarzem”.
Siembida
Najlepszy malarz w liceum plastycznym w Rzeszowie nie chce wracać do czasów szkolnych. Grzegorz Siembida zaczyna swoją opowieść nieco później, ale cały czas rozmowa wraca do obrazów, które mamy przed sobą, malowanych w ciągu ostatnich miesięcy. Stoimy w pracowni, którą Grzesiek dzieli z Mateuszem Okońskim, jedynej chyba miejskiej pracowni zajmowanej przez artystów z tego pokolenia. Położona centralnie, ale w przyziemiu i bez okien, w ciepły dzień pozostaje niepokojąco chłodna. Do tej chłodnej atmosfery doskonale pasują kolory na obrazach: intensywne, żywe, ale nadal zgaszone.
Rozmawiamy głównie o odzyskiwaniu koloru, o czerni, która pochłonęła malarskie początki działania na Akademii (to powoli robi się refren, ale artysta skończył pracownię Andrzeja Bednarczyka). Czarny był drogą ucieczki od nieco duszącej krakowskiej tradycji, od piętna kapistów odciśniętego w malarstwie akademików. Żeby się od tego odciąć, Grzesiek przez wiele lat sięgał po czerń, która miała go z tych duszących oparów wyzwolić. Kolor nieśmiało wraca dopiero później, dwa lata po studiach, na wystawie Fugu w Galerii AS. Trudno mi w to uwierzyć, kiedy mój wzrok ucieka w stronę płócien i obiektów składowanych w pracowni. Jestem w krainie różu i seledynu, a jakiś czarny popartowy splash na samym środku obrazu, jeszcze o niczym nie przesądza. „Przestałem się przejmować. – mówi Grzesiek – Może ten kolor jest infantylny, ale już się go nie boję”.
Cykl, nad którym pracuje teraz Siembida, można określić jako abstrakcje na motywach historii sztuki. W kolorach, płaskim sposobie kładzenia farby i w prezentowanych dumnie rastrach widać wpływy pop-artu, punktem odniesienia pozostaje taszyzm, nawiązania czytelne i celowe. Zresztą Grzesiek nie ucieka od historii – kilka lat temu inspirował się historią malowanych pował z Zalipia, dziś śledzi historię metalowych wazonów zdobionych przez pracownice fabryki. Jego najnowsze obrazy faktycznie wyglądają, jakby niczego się już nie bał. Abstrakcja na motywach rozsadza każdą ramę, panoszy się na ścianie, zalewa podłogę. To jest szeroki gest malarski, pewność, nie próba.
Kto będzie kolejną postacią alfabetu? Grzesiek mówi: „Studiowaliśmy w jednej pracowni, teraz mieszkamy koło siebie, dość często u niego jestem. To jest totalnie inny rodzaj sztuki, niż to, co sam robię, ale cenię go za niezwykłą konsekwencję w jego działaniach. A poza tym zaraz będzie bronił swój doktorat i to, co zrobił jest naprawdę ciekawe”.