Zimny, bezkresny grób, do którego od wieków zstępowały pokolenia i nie zostawał po nich nawet ślad. W bagna, w zmarzlinę, w śniegi i piaski, w głąb, warstwa po warstwie, a powierzchnia wygładzała się nad nimi jakby ich nigdy nie było. – Andrzej Stasiuk, z przedmowy do powieści Andrieja Płatonowa pt. Dół.
(…) cień Drugiego Dziadka pozostawał dla mnie zagadką; pomimo usilnych starań, żeby coś w nim wychwycić, nie poddawał się mojej wyobraźni (…) wydawało mi się, że Drugi Dziadek wie, jaki jest jego cień, panuje nad nim, pilnuje, aby cień nie powiedział o nim zbyt dużo i co rusz podciąga go jak zbyt długą połę płaszcza.
To wrażenia chłopca, którego rodzina, wraz z kupnem podmiejskiej daczy, zobowiązała się do opieki nad mieszkańcem sąsiedniego domku. Okazał się nim starszy, niewidomy człowiek. Naturalną koleją rzeczy relacje między sąsiadami zacieśniały się, stary człowiek pomagał w ogrodzie, radził jak szczepić drzewa, mimo że zachowywał należny dystans powoli przyzwyczajano się do niego. W pewien sposób ułatwił to fakt, że obaj dziadkowie chłopca zginęli podczas wojny i niewidomy zajął w rodzinie miejsce najstarszego jej członka. Nie odwzajemniał się jednak otwartością, był zdystansowany i skryty, nikt na daczach nie znał jego przeszłości, a on starał się niczym nie wyróżniać. Żył tak, aby „życie się nim nie interesowało”. Zbliżenie z rodziną chłopca było wyłomem w tej zasadzie, rodzajem próby, sprawdzianem czy w ponownych relacjach z ludźmi, podjętych po latach samotności i wypierania przeszłości „wszystko to, co powinno być tajemnicą ma szanse nią pozostać”.
Mówiłem na niego Drugi Dziadek – tak go nazwałem na swój użytek w dzieciństwie; rzecz jasna miał swoje imię, patronimik i nazwisko, ale one nie są istotne; dziecięca wrażliwość dokładnie uchwyciła zamaskowane grzecznością, szczególne wyobcowanie tego człowieka.
Chłopiec przeczuł, że starzec nie jest szczery, że coś ukrywa. Nie przeszkadzało mu to na dziecku właśnie skupić całej swej uwagi i energii, jakby miał wobec niego jakiś plan. Nie narzucał swojej obecności, lecz starał się stale być w zasięgu wzroku chłopca: pojawiał się „na peryferiach widzenia jakby wiedząc, że jest to szczelina, przez którą można potajemnie przeniknąć do świadomości”.
Starszy człowiek chciał go sobie niejako wymodelować, miał plan, w którym przeznaczył dla niego najważniejsze miejsce. Intuicja dziecka podpowiadała mu, że być może starzec chciał w ten sposób „rozplątać węzeł z przeszłości, uwolnić się od jakiegoś dramatu, który uczynił go takim, jakim był”.
Oddziaływanie Drugiego Dziadka było tym łatwiejsze, że na jego prośbę, a za zgodą rodziny, chłopiec towarzyszył mu w codziennych czynnościach, na spacerach w lesie („w wymuszony sposób chodziłem jego drogami, poruszałem się po jego orbitach”). Pozornie tylko on prowadził niewidomego, faktycznie to niewidomy wiódł za sobą chłopca. Był przy tym niekonsekwentny – postanowił uczynić z dziecka swego powiernika wiedząc jednocześnie, że niewiele ono zrozumie z czynionych aluzji i niedopowiedzeń. Wyjawiając tajemnicę jednocześnie chciał ją zachować. Chłopiec stał się zakładnikiem dobrosąsiedzkich stosunków i obyczajowej poprawności. Ich wzajemne relacje mieściły się w przyjętych normach: bezbronny staruszek i „opiekujący się” nim chłopiec. „Dziadek” w pełni korzystał z obyczajowej konwencji wymagającej szacunku dla schorowanego starca, choć cieszył się dobrym zdrowiem. Hipokryzja dorosłych tym bardziej pętała swobodę chłopca i zmuszała do podtrzymywania fałszywej sytuacji. W rodzinie nie chciano się przyznać do tego, że Drugiego Dziadka nikt nie lubi. Chłopiec zdaje sobie sprawę, że gdyby mógł go pokochać uwolniłby się od stałego poczucia, że chce on nim zawładnąć. Ale obcowanie z nim nie mogło zrodzić miłości.
Tymczasem miał on poniekąd wpływ na przyjście na świat narratora. Lekarze ostrzegali przed trudnym porodem, który niósł ryzyko dla matki. To Drugi Dziadek przekonał niezdecydowaną do końca rodzinę wskazując przypadki szczęśliwych porodów w trudnych warunkach, zapewniając, że postara się, aby przyszła matka znalazła opiekę w najlepszej klinice.
Prawie nie nadążał za własnymi słowami, zbyt długo może całe dziesięciolecia coś rozważał, i teraz cała energia tych utajonych rozmyślań uwolniwszy się tryskała z niego, a on jedynie nadążał stawiać na ich drodze tamę za tamą (…) maskując się i używając alegorii, żeby coś, dawno powiedziane o nim samym jasno i wprost nie wybrzmiało w tej bezpośredniości.
Bohater po części zawdzięczał więc swe przyjście na świat woli Drugiego Dziadka. Jak wspomina po latach nikomu z rodziny nie przyszło do głowy, że prosi z myślą o sobie. Dopiero później odsłonił się złowrogi zamysł starca. Chciał on uczynić przybranego wnuka swym spadkobiercą – dziedzicem Zła.
Swoim słowem, swoją życiową siłą przeistoczoną w pewność jak gdyby wykupił mnie od nieistnienia, stworzył mnie – prawdziwym otworzył mi drzwi; powstał związek ratującego i uratowanego, tworzącego i stworzonego.
Swoiste przymierze krwi nastąpiło po latach, gdy chłopiec został napadnięty przez psa. Ten najpierw rozharatał mu nogę, a potem chciał rzucić się na niego, wtedy nagle pojawił się Drugi Dziadek i kilkoma uderzeniami laski uśmiercił zwierzę. Duży ubytek krwi wymagał transfuzji. I znów opiekun gotowy był do pomocy – pobrana od niego krew uratowała chłopca. „Dziadek” nie przeżył, ale chłopca nawiedzała odtąd myśl, że starzec w ten sposób przedłużył sobie życie, stając się cząstką nowego, młodego istnienia. Nie przestawała go dręczyć świadomość, że właściwie go nie opuścił:
(…) wydawało mi się, że Drugi Dziadek nie umarł do końca, że zamieszkał we mnie, i gdy stoję nad grobem te dwie rozdzielone części duszy Drugiego Dziadka spotykają się za sobą; jedna – niespokojna, druga – ta, którą noszę pod sercem jak ciężarna kobieta nosi płód; spotykają się i odczuwają zmysłową przyjemność dlatego, że udało im się oszukać śmierć, zaczepić się o życie (…).
Chłopiec rósł w poczuciu nierozerwalnej więzi ze starcem:
(…) już nigdy nie byłem do końca samym sobą – krążyła we mnie krew, która mnie uratowała; w ciele chłopca płynęła krew chudego,niewidomego starca i to na zawsze oddzieliło mnie od moich rówieśników (…).
Od śmierci starca jego poczucie zależności od swego wybawiciela jeszcze wzrosło – choć tamtego nie było już na świecie. Chłopiec znalazł się niejako w potrzasku – zawdzięczał życie komuś w gruncie rzeczy obcemu, kogo nie darzył szacunkiem, kogo podejrzewał o zło, kto bał się własnej przeszłości, kto jawił mu się niczym (…) skorpion śpiący pod zimnym, szarym kamieniem w upalne popołudnie(…) Jednocześnie czuł, że „(…) jego śmierć zobowiązała go całkowicie i nieodwołalnie, zobowiązała do wdzięczności niezależnie od jakiejkolwiek możliwej wiedzy o nim (…)”.
By zerwać niechciane więzy bohater opuścił miejsce naznaczone przeszłością. Przemierzył Rosję, świat. Włóczęga i oddalenie uświadomiły mu jednak, że zatoczył koło i powrócił do punktu wyjścia.
Ale wróciłem już odmieniony – wewnętrznie gotowy, by przyjąć i pozbyć się ostatecznie dziedzictwa, które przypadło mi w udziale (…).
Postanawia poznać przeszłość starca, dowiedzieć się kim był i tym samym uwolnić się wreszcie od ciążącej przeszłości. Podejmuje wyprawę w głąb ziemi niczyjej.
* * * *
Powieść Siergieja Lebiediewa pt. Granica zapomnienia rozwija się jak baśń. Bohater musi rozwikłać tajemnicę, by pokonać siedzącego w nim demona. Po drodze pokonuje wiele przeszkód, naraża się na rozmaite niebezpieczeństwa. Wyprawa w przeszłość okazuje się karkołomnym wyzwaniem. Odsłania bowiem świat, który staje się równoprawnym bohaterem tej opowieści. To przestrzeń zdegradowana. Bohater przeczuwa ją już w dzieciństwie. Obrazy rozpadu, opuszczenia, zniszczenia towarzyszą mu od samego początku. Szpital, do którego trafia po wypadku to stary, zaniedbany budynek, z liszajami opadającej ze ścian farby, opanowany przez hordy myszy. Puste mieszkanie po Drugim Dziadku pełne jest martwych, niepotrzebnych rzeczy; powtarzającym się motywem jest opis gnijących, rozkładających się roślin i zwierząt – szczątków jeża, kreta, chrząszcza, uśmierconego przez starca czarnego psa. Po latach przemierza zniszczone, wyjałowione przestrzenie, będące zapowiedzią nieludzkiego, absurdalnego świata. Później wędruje śladem zamkniętych kopalń, skalnych wyrobisk, kombinatów, po których pozostały resztki stalowych konstrukcji i rozpadające się baraki więźniów. Swoistym wprowadzeniem do piekła, rodzajem introdukcji, jest opis wielkiego rozlewiska powstałego na drodze, blokującego na przestrzeni stu kilometrów samochodową komunikację.
(…) ziemia dokoła jakby falowała, wszystko zalane było gnijącą, rdzawą wodą, z której sterczały zmiażdżone gąsienicami, poszarpane na kawałki kłody i deski (…) pozgniatane beczki pontonów saperskich, które ktoś starał się przerzucić przez Kałużę, znikające wysepki żwiru i piasku – ślady po próbach utworzenia nasypu przez glinianą topiel.
Z błota sterczały resztki pojazdów, a nawet części dźwigu ratowniczego. Na różne sposoby starano się sforsować Car-Kałużę – widać było wgniecione kołami waciaki, deski z pokładów samochodowych, ławki, piece. Wszystko to wrzucano w tę topiel, lecz ona wszystko nieustannie pochłaniała, by czasami, niczym wulkan, wyrzucić ze swego wnętrza „wygotowane w sokach ziemi rzeczy-trupy”. W opisie narratora Kałuża nabiera jakiegoś metafizycznego wymiaru; symbolizuje wilgotne, grząskie, chłonne jestestwo ziemi. To gardziel bez ust, zaorane otwarte łono.
W opisy rzeczywistości wplatają się senne zmory i wizje – zagrożenie przychodzi znienacka… Bohatera nawiedzają ciężkie sny, które metaforycznie ujmują tragiczny los jednostki w totalitarnym reżimie. Zagrożenie jest absurdalne – rozkaz wydany w stosownej instytucji wyrywa ludzi z bieżących spraw. Właśnie podążali do pracy lub wracali z innego miasta do domu, gdy wprost z peronu trafili do więziennego pociągu. Przedtem jednak „dwaj konwojenci z płóciennym workiem kazali aresztowanym zdejmować z rąk zegarki (…). Zegarki wpadały do worka (…). Obok żołnierze zdejmowali z palców zatrzymanych obrączki ślubne. Kolejne grupy ludzi znikały w czeluściach wagonów. (…) ludzie nie umierali, ale przestawali istnieć dla teraźniejszości”.
Zagładzie podlegały także rzeczy, które musieli zostawić, i miejsca, w których żyli i pracowali:
(…) trzaskały szkła okularów, wyginały się cienkie druciane zauszniki binokli, czarnymi rakowymi plamami schodził amalgamat z luster, odklejały się od ścian tapety (…), gniły paski napędowe w maszynach do szycia, kruszył się grafit w ołówkach…
Sen jest dla narratora furtką, przez którą przedostaje się do przeszłości. W niej pogrzebani są ludzie. Narrator – dzięki snom – przywoływał ich, wyrywał z anonimowości, z niebytu. Swoistym ludzkim cmentarzyskiem stały się pojawiające się w śnie rzeczne wyspy. Część z nich była bezludna i jałowa. Pojawiała się w rzecznym nurcie i znikała. Ale były też takie, których brzeg stanowiły ludzkie twarze. Wystawały one z wody tworząc niejako zwarty szereg. Czasami bystry nurt rzeki podmywając brzeg wyrywał ludzi ze zwartej gromady. Wtedy jego miejsce zajmowali inni. Był to rodzaj czyśćca: ludzie błąkali się w podziemnym świecie, gdy jednak ich wędrówka miała się skończyć i wychodzili na brzeg okazywało się, że już dawno uznano ich za zmarłych.
* * * *
Śniony świat rozkładu i śmierci ma niejako swoje przedłużenie w rzeczywistości w postaci szarych, niechlujnych, brzydkich miasteczek. W jednym z nich narratora przywitał widok czterech miejscowych wyrostków siedzących tępo nad talerzami szaszłyków w dworcowej restauracji. Zniechęcała również poczekalnia, w której „zalatywało spuścizną przeszłości, śliną kapiącą z ust podczas pijanego snu, śmierdzącym potem i fajkami(…)”. Ludzie spali na dworcowych ławkach, na torbach, półkach na bagaże, przyzwyczajeni do snu byle gdzie. Wydawało się jakby ich zgięte, zwinięte ciała broniły się przed dalszym biciem. Mijane miasta i osiedla były niejako doczepione do kombinatów i kopalń. Przemysł zdewastował przyrodę, zgładził wszystko, co żywe. Zdegradowany krajobraz przytłaczał. Na pustkowiach dojrzeć można było niedokończoną pracę koparek, rozrzucony sprzęt lub ślady po obozowych barakach. Zakłady produkcyjne, strzeżone trzema rzędami kolczastego drutu, oznaczały strefę pracy przymusowej – tak zwaną zonę. Choć teraz nie pracowali już tam skazańcy, przestrzeń ta wciąż nosiła na sobie znamiona więzienia, odosobnienia. Całe kwartały były ogrodzone płotami, skąpane światłami reflektorów.
(…) budki ochrony były architektonicznymi potomkami łagrowych wieżyc. (…) płoty, drut, szlabany – było jak jeden trwający wiecznie krzyk: „stój, bo strzelam!”. Duch łagru bezpowrotnie naznaczył te ziemie: (…) łagier nie odszedł – po prostu „rozproszył się” w pejzażu, stał się jego częścią. Jego syndromem naznaczone były całe przestrzenie kraju: przedmieścia, magazyny przy stacjach kolejowych, robotnicze osiedla, prowincjonalne hotele, szpitale rejonowe…
Miejsca te były niczyje, charakteryzowały je tymczasowość, anonimowość i bezład. Miasto, do którego trafia narrator podobnie jak inne położone za kręgiem polarnym powstało siłą przymusu, czerpało rację bytu z istnienia pokładów rudy żelaza – usytuowało się „wokół ogromnej kieszeni ziemi”. Gdy bogactwa się wyczerpały, straciło swe znaczenie. Stało się rodzajem teatralnej dekoracji, atrapą. W tej konsekwentnej wędrówce na Północ narrator wciąż napotyka opór materii. Zarówno natura jak i to, co człowiek po sobie pozostawił jest obce i nieprzyjazne. Pejzaż Północy uświadamia człowiekowi jego kruchość i bezbronność wobec bezmiaru tundry i lodowych przestrzeni; na obrzeżach miast pętają się bezpańskie, zagłodzone psy, napotkani ludzie są podejrzliwi, odpychający lub zupełnie obojętni; rzeczy nie służą nikomu są już tylko śladem czyjejś, dawnej obecności; nie zachęca nawet miejscowa biblioteka, w której gazety „nie wpuszczały w głąb siebie, a stare książki z ex librisami wyrwane ze spójności bibliotek dawnych właścicieli” straciły swoje znaczenie. W miejscowym muzeum prezentowane są obok siebie groty strzał i włóczni z okresu neolitu oraz przedmioty wykonywane przez więźniów łagrów. Mimo dzielących je epok wydają się narratorowi „spokrewnione przez mrok jaskini, gdzie pierwszym uczuciem rozumu jest ból”. Zanim odnajdzie znajomego Drugiego Dziadka kieruje się w stronę kamieniołomu. Mimo płotów i ochrony broniącej wstępu na jego teren miejscowa ludność skutecznie rozszczelniła ogrodzenie. Wiodły do niego dziury zrobione w drucianej siatce, przejścia zasłonięte kawałkami blachy, szczeliny. Młodzi i starzy, robotnicy i grzybiarze „wszyscy z rutynową wprawą przeciskali się, włazili, przedostawali, taszczyli ze sobą kosze lub coś do wypicia”.
Pięćset metrowej głębokości dziura w ziemi miała kształt kielicha – odwróconej wieży Babel. Jej wnętrze było pocięte ścieżkami opadającymi w głąb i przez większość dnia objęte mrokiem. Koparki, czerpaki, wywrotki, ciężarówki upodabniały się w wyobraźni narratora do przedpotopowych okazów fauny, gotowych wgryzać się w skałę, kruszyć ją i zgniatać. Nieustanna hałaśliwa praca w kamieniołomie towarzyszyła miastu stale, jak wszechobecny pył. Były nim pokryte „(…) ulice, szyby domów, chleb i warzywa wyłożone na stoiskach”. Nadawał on całemu miastu „pewną martwotę niczym tani puder w kostnicy”. Kamieniołom i wszystko, co mu służyło – kilometry torów, hangary, kominy, hale – rozrastało się i trzymało miasto i ludzi w żelaznym uścisku. „Każdego dnia pozostawała rosnąca, wchłaniająca w siebie trud dziura”. Okalające miasto i kamieniołom góry poorane były tak zwanym strefami zawału. Wysadzanie górskich zboczy niszczyło bezpowrotnie pierwotny krajobraz.
Są obrazy, połączenia linii i kątów, których człowiek nie powinien widzieć; widok strefy zawału był takim właśnie obrazem. To świat po katastrofie: świat rozbity, rozdzielony, bez możliwości zebrania go w całość (…).
Kamieniołom staje się symbolem pustki, jałowości, nie przynależy do porządku kultury, jest samą nicością. Tępe trwanie dziury szydziło z mieszkańców ukazując im co dnia tymczasowość ich egzystencji i jednocześnie samo utwierdzało się w swej niezmienności. I to miasto zależne było od pokładów rudy. Gdy złoża się zmniejszały i ono jak inne traciło sens. Nie zdołało przekształcić się w niezależny od kamieniołomu organizm. Było to także widoczne w tkance domów, w ubóstwie fasad, podwórek, w ciągu byle jak skleconych garaży czy też zaniedbanych balkonów pełnych niepotrzebnego dobytku. W biurze rzeczy znalezionych pokątny handel nimi prowadził kapitan milicji. Współdziałał on także z przestępczą grupą wymuszająca haracze od spadkobierców.
Odnaleziony wreszcie znajomy Drugiego Dziadka – niszczony przez chorobę popromienną starzec tkwiący w bezruchu w mrocznym mieszkaniu – był w przeszłości dowódcą plutonu egzekucyjnego, a przyszywany dziadek – komendantem łagru. Jednak do świadomości narratora przebija się jeszcze inna wiedza, która powróciła do niego wraz ze wspomnieniem sceny z dzieciństwa. Narrator uświadomił sobie, że Drugi Dziadek w nim właśnie upatrzył sobie następcę swego nieżyjącego od lat syna.
(…) w tej podmianie powstawała ta pieczęć, którą jego ręka kładła na moim czole: nawet w myśli nie powinno się żywego ustawiać na miejscu martwego (…) to zacieśnia więzy, które człowiek będzie musiał rozwiązywać własnym życiem.
Tak jak pod koniec złowrogiej baśni przed bohaterem piętrzą się przeszkody utrudniające dostęp do celu, podobnie, wyzwanie jakie rzucił narrator duchom przeszłości, przynosi coraz więcej ponurych doświadczeń. Z trudem zdołał opuścić umierającego obozowego oprawcę, do którego dostępu broniła milcząca starucha o sparaliżowanej twarzy. Nieoczekiwanie zostaje napadnięty przez bandę ściągającą haracze. Od śmierci uwalnia go przypadek – do pokrewieństwa ze zbiegłym więźniem, któremu narrator przed laty udzielił pomocy, przyznaje się jeden z bandziorów – co zdecydowanie odmienia ich stosunek do niedoszłej ofiary. W pewnym momencie wydaje się, że jego wędrówka nie ma końca. Przypadkowe spotkania odsłaniają kolejne pokłady zapomnianej przeszłości – przedłużając niejako zadanie wędrowca, który krocząc jej śladami przywraca ją pamięci. Jednym z takich ogniw łączących z przeszłością jest tragiczny los siedmioletniego syna komendanta obozu. Drugi Dziadek wyrzekł się go, bo nie chciał on poddać się jego woli. Opowiedział o tym narratorowi kamieniarz i grawer obozowy, teraz jako cmentarny strażnik niczym Charon odprowadzający swych byłych oprawców na drugi brzeg. Zanim narrator powędruje dalej dociera do starego wyrobiska rudy uranu. Wąwóz leżący między obrzeżem miasta a terenami kombinatu to była ziemia niczyja omijana nawet przez włóczęgów i zdziczałe psy. Walały się na niej „(…) przewrócone na bok cysterny, pogniecione słupy linii wysokiego napięcia, kawałki metalu jakby pocięte gigantycznymi nożycami (…)”.
O historii wyspy zesłańców dowiaduje się od koczowniczego ludu. Więzienny holownik przywiózł kiedyś na polarne odludzie kilka tysięcy więźniów i pozostawił na jednej z wysp. Nie przeżyli zimna, które wkrótce nadeszło. Wyspa była wielokrotnie zalewana wodą, która rozmywała jej brzegi unosząc ze sobą ludzkie szczątki. Mimo że trudno ją było zlokalizować wśród wielu mierzei i mielizn narrator wypatrzył ją wreszcie. Porośnięta była trawą i karłowatą brzozą (…) „wydawało się, że otoczona mgłą zrodziła się w zagęszczeniu pary unoszącej się nad rzeką i zniknie razem z nią”. W pewnym miejscu ziemia podmyta w swych dolnych warstwach rozstąpiła się i powstał głęboki lej. Odsłaniał on wieczną zmarzlinę zmieszaną z błotem. Wędrowiec ryzykując życiem zaczął schodzić w głąb lodowej gardzieli:
W lodowych zaciekach rozpoznałem zarysy ludzkich postaci. Lej był pełen trupów; wieczna zmarzlina zachowała je bez śladów gnicia.
* * * *
Opowieść, którą snuje wędrowiec, ukazuje destrukcyjną siłę zbrodniczego systemu sprzed dziesięcioleci. Jego ślady są obecne nie tylko w zdewastowanym pejzażu, zniszczonej bezpowrotnie przyrodzie. Okaleczył on przede wszystkim ludzką psychikę, wżarł się w ludzkie dusze, zniszczył wrażliwość człowieka, uczynił go obojętnym, wyjałowionym, niezdolnym do szczęścia.
Narracja osadzona w świecie zewnętrznym przeplata się ze wspomnieniami z dzieciństwa. Nabiera osobistego, emocjonalnego wymiaru stając się podróżą w głąb wypartych wspomnień z przeszłości, ilustracją lęków i przeżyć bohatera z pogranicza jawy i sennych majaków. Pełnią one czasem rolę komentarza do przedstawianych wydarzeń, ale bywa i tak, że wydobywają niezrozumiały epizod z przeszłości, który uzupełniony przez zdobytą wiedzę dopiero po latach nabiera dramatycznego znaczenia. Metafory zbliżają miejscami tę prozę do lirycznej spowiedzi. Dotyczy to zwłaszcza opisów stanów duchowych z dzieciństwa bohatera oraz sennych wizji. Oba światy rzeczywisty i wyobrażony opisują zejście do trzewi ziemi. Wędrówka bohatera jest bowiem w istocie zstąpieniem do piekieł. Autor sięga po ten znany dobrze literaturze inferalny motyw i wyciska na nim swój znak. Czyni to za pomocą językowej ekspresji – stosując dynamiczny opis, personifikacje, hiperbole, deformację, animizując materię nieożywioną, operując metaforą, rozbudowanymi porównaniami i zaskakującymi skojarzeniami. To przekaz alegoryczny, w którym postać Drugiego Dziadka jest alegorią Zła. Miejscami jakby nie dowierzając sile tworzonych obrazów autor dopowiada, komentuje, przechodząc w ton niemal publicystyczny naruszając miejscami spójność stylistyczną utworu. Gęsta tkanka językowa stanowiła spore wyzwanie dla tłumacza, który jednak bardzo dobrze sobie poradził z wymagającym tekstem.
Obraz zbrodniczego systemu pozostawili pisarze tej miary co Warłam Szałamow, Aleksander Sołżenicyn czy też wciąż za mało znany Andriej Płatonow (Andriej Płatonowicz Klimentow). Siergiej Lebiediew skupia się na tym, co pozostało z czasów zniewolenia i to nie tylko w krajobrazie miast i wielkich przestrzeni. Totalitaryzm dokonał wielkiego spustoszenia w ludzkiej psychice, całe pokolenia oduczył szczęścia, okaleczył mentalnie. Od tego właśnie dziedzictwa, upostaciowanego w złowrogiej, alegorycznej postaci Drugiego Dziadka, chce uwolnić się bohater Granicy zapomnienia. Czy można jednak całkowicie pozbyć się tego dziedzictwa nie zapominając jednocześnie o losie milionów ofiar? Zniknięcie grobu Drugiego Dziadka, który pochłonęła wieczna zmarzlina ma symboliczną, ale i niepokojącą wymowę. Pozostało po nim „(…) niewielkie zagłębienie przypominający otwór gębowy ziemi, nieposiadający ust”.