Kuba Armata: Czuje się Pan dziś bardziej reżyserem czy jednak wciąż scenarzystą?
Steven Knight: Zdecydowanie scenarzystą. Reżyseria to ciężki kawałek chleba i trudna fizyczna praca. Pewnego rodzaju motywacją było dla mnie to, że z perspektywy scenarzysty ocenić zawsze mogłem finalny efekt na ekranie. Czy film jest lepszy, czy gorszy od samego tekstu. W takich momentach zastanawiasz się, czy sam mógłbyś zrobić to lepiej. Spróbowałem i muszę przyznać, że reżyseria to niesamowite doświadczenie. Choć praca z aktorem, która mnie niezwykle fascynuje, do łatwych nie należy.
Współpracował Pan z wieloma cenionymi reżyserami, jak David Cronenberg, Stephen Frears czy Michael Apted. Dużo się pan od nich nauczył?
Tak można powiedzieć. Kiedy piszesz scenariusz, w głowie projektujesz jednocześnie obraz przyszłego filmu. Ale towarzyszy ci poczucie, że to nigdy nie będzie właśnie ten film. Bo skoro podpisuje go inna osoba, po prostu nie może nim być. W grę wchodzi jedynie to, jak dalece finalny efekt bliski jest twojej wizji.
To były bardzo ciekawe i tak naprawdę różne doświadczenia. Pewnie cię zaskoczę, ale z Cronenbergiem to była bardzo łatwa i przyjemna współpraca. Spotkaliśmy się w Toronto. Mieliśmy dwa dni na to, żeby popracować nad scenariuszem Eastern Promises, a tak naprawdę zrobiliśmy wszystko w dwie godziny. David jest dokładnym przeciwieństwem tego, czego się po nim można spodziewać. To bardzo metodyczny, precyzyjny i konkretny człowiek. Trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak jest. Podam prosty przykład – każdego dnia kręci założoną wcześniej liczbę stron scenariusza, i nic więcej. A ten najlepiej, żeby miał w sumie 90 stron.
Kolibra i Locke wiele różni. Ten pierwszy bardziej kojarzy się z hollywoodzką estetyką, drugi z kolei z teatrem. Która z tych poetyk bardziej Panu odpowiada?
Znacznie bliższa jest mi poetyka teatralna, ponieważ bardziej koncentruje się na samym przedstawieniu. Kiedy realizowałem Kolibra, zdałem sobie sprawę, że tym, co mnie naprawdę interesuje i do czego przykładam dużą wagę, jest gra aktorska. To był w gruncie rzeczy bardzo konwencjonalny film. Cały proces realizacji uzmysłowił mi, na czym ta praca polega. Bo przecież chodzi o to, żeby zamknąć grupę ludzi w ciemnej sali projekcyjnej, zgasić światła i sprawić, by patrzyli na ekran z zainteresowaniem przez 90 minut. Zastanawiałem się, na ile sposobów można to zrobić, nie posiłkując się trikami czy efektami specjalnymi.
Co w takim razie sądzi Pan o „teatrze” w kinie? To ostatnio dość popularne, patrząc chociażby na ostatnie filmy Romana Polańskiego.
Myślę, że to reakcja na efekty specjalne, technologię CGI i w ogóle całe rozbuchanie związane z wizualną stroną kina. Cały czas wierzę w to, że jak ktoś idzie do kina, to patrzy przede wszystkim aktorowi głęboko w oczy. To dla mnie najważniejsze, a to, co się dzieje dookoła – eksplozje, pościgi – stanowi jedynie tło. I właśnie to spojrzenie widza w oczy aktora jest miernikiem sukcesu filmu. Jeżeli to zadziała, obraz odniesie sukces. Jeżeli zawiedzie, podobnie będzie z filmem. Bo tak naprawdę chodzi przecież o opowiadanie prostych historii.
Tym, co łączy oba Pana filmy, są postaci bohaterów, granych przez Jasona Stathama i Toma Hardy’ego. Ludzie świadomi, którzy postanawiają wziąć odpowiedzialność za własne czyny, ale jednocześnie pełni sprzeczności. Tacy bohaterowie są dla pana najbardziej interesujący?
Na pewno tak. Obaj tacy są, ale też w jakimś sensie są ofiarami różnych definicji męskości. Joey w Kolibrze jest brutalny i nic nie może na to poradzić. Zdaje sobie z tego sprawę, ale nie ma na to gotowej recepty, stąd właśnie ucieczka w alkohol. Bohater Locke, Ivan, próbuje po prostu zrobić to, co powinien. Chce jak najbardziej różnić się od swojego ojca, ale zadaje sobie pytanie, czy to możliwe, czy nie jest przypadkiem w jakiś sposób naznaczony. Stara się wziąć sprawy w swoje ręce i temu się przeciwstawić. To spojrzenia na pojęcie męskości w obecnych czasach. Jak jest postrzegane, co wiąże się z tą definicją, a co jest jej zaprzeczeniem.
Mówimy o męskości, ale w Kolibrze jedną z głównych ról gra kobieta, a do tego Polka, Agata Buzek.
To był mój reżyserski debiut i myślę, że nie mogłem lepiej trafić. Szukaliśmy aktorki do roli zakonnicy, ale zależało nam, by osiągnąć to w miarę naturalnie. Żeby w pierwszej scenie widz w to nie zwątpił, widząc na ekranie piękną aktorkę. Agata ma niesamowitą zdolność do metamorfozy. W jednej chwili może być modelką, a zaraz zagrać chociażby zakonnicę. Partnerujący jej Jason Statham ma wizerunek twardego gościa, podczas gdy Agata wnosiła na plan atmosferę niesamowitego spokoju. Nie dało się jej nie lubić. A poza tym to fantastyczna, utalentowana aktorka.
Locke to duże wyzwanie narracyjne. Akcja zamknięta jest w przestrzeni samochodu, a bohater rozmawia cały czas przez telefon. Pomysł odważny i oryginalny, ale też ryzykowny, przypominający właśnie sztukę teatralną.
Pomysł ten też poniekąd wiąże się z realizacją Kolibra. Duże wrażenie zrobiły na mnie wtedy nocne zdjęcia, które kręciliśmy czasami właśnie z użyciem samochodów. Przypominały coś w rodzaju teatralnej instalacji i tak naprawdę mogłyby dla mnie trwać całe 90 minut. Pomyślałem wtedy, że mógłbym sfilmować sztukę. Wiedziałem, że muszę mieć znakomitego aktora, by się to udało. Tym bardziej że historia przedstawiona w Locke’u zdarzyć się może dosłownie każdemu. Nie ma tu żadnej sensacji – samochodowego pościgu, wybuchu, zabójstwa. Chciałem, żeby mój bohater był najzwyczajniejszą osobą na świecie. Ivan Locke – everyman, człowiek związany ze swoją rodziną, który zrobił jedną rzecz źle i ponosi tego konsekwencje.
Kwestią, która budzi ogromne zainteresowanie w Locke’u, jest to, jak realizowane były sceny rozmów telefonicznych…
Tom Hardy rzeczywiście przez cały czas rozmawiał z kimś przez telefon. Moim zdaniem była to jedyna droga, jaką mogliśmy pójść. Była możliwość dogrywania dźwięku później, ale mijało się to z celem. Zebraliśmy zatem wszystkich aktorów, którzy zgodzili się wziąć w tym udział, w hotelowej sali konferencyjnej i stworzyliśmy linię telefoniczną między salą a samochodem. Aktorzy mieli przed oczami scenariusz, poza Tomem rzecz jasna, który wraz ze mną i operatorem siedział w samochodzie. Wszystkie połączenia były prawdziwe, co więcej, realizowaliśmy je w kolejności. Wcześniej przez kilka dni odbywały się próby, zatem kiedy wyruszyliśmy w trasę, a naprawdę jechaliśmy, wszyscy dokładnie wiedzieli, co mają robić.
Rozmowy były precyzyjnie rozpisane w scenariuszu czy było tam miejsce na improwizację?
To był bardzo precyzyjny scenariusz, improwizacji jest niewiele. Z uwagi na niecodzienne metody realizacji, a kręciliśmy ledwie 10 dni, aktorzy też woleli trzymać się scenariusza. Większość z nich miała go przez cały czas przed sobą. Natomiast Tom miał w samochodzie „pochowane” mnóstwo wskazówek, na przykład za tablicą rozdzielczą. Zależało mi na tym, żeby rozmowy były w miarę naturalne i pod względem stylu oraz języka przypominały rzeczywiste rozmowy telefoniczne.
Skąd pomysł, by w roli Ivana Locke’a obsadzić Hardy’ego? Do tej pory kojarzył się z agresywnymi, brutalnymi bohaterami, jak w Bronsonie czy Gangsterze.
Tom sam żartował, że to pierwsza „normalna” rola, jaką dostał. Wydaje mi się, że jest najlepszym aktorem, jakiego w tej chwili mamy w Wielkiej Brytanii, a potrzebowałem kogoś bardzo utalentowanego. Przy całym wizerunku, który mu towarzyszy, ma w sobie coś takiego, o co mi chodziło. Rodzaj normalności, która stanowić miała klucz do postaci Ivana Locke’a. W tym zresztą zgodziliśmy się na samym początku, że ma to być najnormalniejszy facet na świecie. Stąd też specyficzny walijski akcent. Tyle że dla Toma to było coś zupełnie nowego – żadnych narkotykowych transakcji, wybuchów czy bójek.
Hardy wspomniał, że synopsis początkowo miał ledwie 30 stron i dopiero przed samymi zdjęciami urósł do 90 stron, co przysporzyło mu na początku sporo stresu.
To rzeczywiście była zabawna sytuacja. Wszystko sprowadzało się do tego, by móc zapamiętać kwestie. Przy 30-stronicowym skrypcie, a na to się na początku zgodził, byłoby to możliwe. Lecz gdy przyjechał na plan, scenariusz był już w normalnym rozmiarze, a 90 stron do zapamiętania przekracza ludzkie możliwości. Musieliśmy jakoś rozwiązać te kwestie od strony technicznej. Świetnie spisała się ekipa, która przygotowała dla Toma mnóstwo podpowiedzi. Czyli summa summarum nie musiał znać wszystkiego na pamięć.
Współpracował Pan z wieloma reżyserami jako scenarzysta, a czy wyobraża Pan sobie sytuację odwrotną?
Nie mógłbym zrealizować filmu według czyjegoś scenariusza. I prawdę mówiąc, nie wiem, jak inni reżyserzy to robią. To musi być o wiele trudniejsze. A co w sytuacji, kiedy pojawia się jakiś fabularny problem, a ja nie wiem, jak go rozwiązać, bo tego tekstu po prostu nie napisałem? Na pewno nie dałbym rady.