Istnieje taki rodzaj naiwności, który nie jest ani zabawny, ani sympatyczny, ale po prostu szkodliwy. Najgorzej bywa wtedy, jeśli dotyka on kogoś na obdarzonym autorytetem stanowisku, pozwalającym pogrążać się we własnych fantazjach o wielkości. Na przykład: akademika.
Bohater i zarazem narrator nowej powieści Wita Szostaka Sto dni bez słońca, krakowski polonista Lesław Srebroń, trafia na jeden semestr do St. Brendan College, uniwersytetu znajdującego się na irlandzkim – i całkowicie przy tym fikcyjnym – archipelagu Finneganów, wysp, które „z niczego nie słyną”. Na dalekich peryferiach bohater prowadzi pasjonujące dyskusje z wybitnymi naukowcami, wdaje się w namiętne romanse, odnosi spektakularne sukcesy dydaktyczne i pracuje nad przełomową rozprawą o pewnie najwybitniejszym polskim pisarzu fantasy. Albo tak mu się tylko wydaje. Po początkowych nieśmiałych podejrzeniach dość szybko się bowiem przekonujemy, że narratorowi niezupełnie możemy wierzyć. Chociaż wtedy, kiedy wierzyć byśmy nie chcieli, nie mamy innego wyboru.
Nieśmieszny Don Kichote
Lesław Srebroń jest czterdziestoletnim doktorem nauk humanistycznych z krakowskiej polonistyki, który nieco ociąga się z przygotowaniem rozprawy habilitacyjnej, ale nosi w sobie pasję dla literatury oraz potrzebę ratowania cywilizacji Zachodu przed katastrofą, ku której ta niechybnie zmierza.
Jednak przede wszystkim Srebroń ma niezwykle wysokie mniemanie o sobie samym, dzięki czemu wszelkie przeciwności losu bierze zawsze za dobrą monetę. Do pewnego momentu jest to zabawne: kiedy studenci na jego wykładzie zamykają oczy, bohater bierze to za trud wyobrażania sobie powieściowych krajobrazów; gdy legendarny teoretyk literatury mówi mu o swoich problemach z oddawaniem moczu, Srebroń widzi w tym głęboką metaforę kultury. A fragmenty o kanonicznych tezach interpretacyjnych wygłoszonych na konferencji w Zielonej Górze czy o namiętności Srebronia do autocytowań celnie parodiują megalomańskie skłonności narratora.
Komiczne są też informacje o ulubionym pisarzu Srebronia, Filipie Włóczniku — owianym tajemnicą autorze powieści fantasy. Trochę jak Lem w Doskonałej próżni, w Stu dniach bez słońca Szostak wymyśla pisarza i cały jego dorobek, podając go nam we fragmentarycznych streszczeniach. Tyle tylko, że w konfrontacji z wysokimi oczekiwaniami wobec prozy Włócznika, jakie budzi swoimi peanami narrator, teksty fikcyjnego pisarza wypadają spektakularnie słabo. Kolejne jego powieści to oparte na tanich efektach i absurdalnych konceptach alternatywne historie Polski, a najsłynniejsze zdanie jego autorstwa brzmi: „brązowieją nam palce od łupin”. W ten sposób poznajemy zresztą przede wszystkim gusty literackie samego Srebronia: „Są łzy, jest scena zbiorowego ocalenia, jest wielka literatura”.
Umiejętność wykładania każdego zjawiska jako potwierdzenia swoich dociekliwych rozpoznań — takiego wykładania, które w unikaniu jego towarzystwa przez współpracowników upatruje świadectwa najwyższego uznania — sytuuje Srebronia, obok Don Kichota, wśród literackich solipsystów i paranoików. O ile jednak błędny rycerz usiłował za wszelką cenę bronić zaczarowanego świata, o tyle Srebroń robi wszystko, żeby w jak najlepszym świetle przedstawić siebie. Dlatego z czasem dobre samopoczucie bohatera staje się nieznośne, a dokonywane przez niego interpretacje zdarzeń tracą niewinność i odsłaniają swoje szkodliwe oblicze. Kiedy zwracają się one przeciw innym, ujawnia się wulgarny szowinizm narratora, który na innych projektuje to, czego nie chce dostrzec w sobie: niekompetencję, nieuczciwość intelektualną czy nadmierną skłonność do alkoholu.
Te skłonności Srebronia są o tyle niepokojące, o ile potrafi je on krytykować u innych. Jak przeciwnik nietolerancji, który jej przejawy jest gotowy korygować gilotyną, Srebroń uprzedza wszystkie zarzuty wobec siebie. Co gorsza, czyni to zupełnie nieświadomie, nie zdając sobie sprawy, jakie szkody wyrządza (Szostak pozostawia czytelnikowi do odszyfrowania kryminalną zagadkę, która nadaje całej książce makabrycznego odcienia).
Ten solipsyzm bohatera przestaje być jednak zabawny, kiedy Srebroń ujawnia swoje polityczne zapatrywania. Najbardziej wyraźne stają się one w chwili, w której bohater postanawia rozpisać projekt grantowy dotyczący „kryzysu cywilizacji europejskiej”, przez który rozumie on: „postmodernizm, posthumanizm, cybernetykę, rzeczywistość wirtualną, upadek obyczajów, sztuczną regulację poczęć, sekularyzację, klerykalizm, narkotyki, rozprzężenie moralne, seksizm, feminizm, antyfeminizm…”. Nietrudno w tym zestawieniu, jak i zresztą w samym haśle „kryzysu cywilizacji”, rozpoznać stałe elementy prawicowej krytyki kultury. Nie na prawicowości jednak polega problem, ale na postawie łączącej święte oburzenie ze zwyczajną ignorancją — postawie, którą mogliśmy w ostatnich miesiącach podziwiać w mediach w związku z dyskusją o gender studies. Ten najgorszy rodzaj resentymentu, który w reakcji na nieprzychylność rzeczywistości i często osobiste niepowodzenia toczy pianę agresji wobec tego, co niezrozumiałe, w Srebroniu znajduje swoje złowieszczo-komiczne wcielenie.
Mogłoby się wydawać, że w Stu dniach bez słońca Szostak wykpiwa tego rodzaju postawę, wikłając swojego bohatera w złośliwą intrygę uknutą przez jego współpracowników z St. Brendan College. Problem polega jednak na tym, że Srebroń pozostaje odporny na wszelkie rodzaje krytyki, i nawet wobec okrutnej drwiny jego dobre samopoczucie pozostaje nienaruszone. Satyra Szostaka ma więc ostatecznie gorzki wydźwięk: choć można z niego drwić, na intelektualne oszołomstwo nie ma żadnej recepty.
4 comments
Jedna wielka pretensja do pisarza, że jego książka nie jest o tym, o czym recenzent chciałby, by była ani taka, jaką recenzent chciałby, by była – w dodatku z podejściem światopoglądowo-politycznym, jaki byłby miły recenzentowi. Nazywacie to recenzją?
Czy nie tym właśnie jest recenzja: opinią wydawaną z określonej pozycji – pozycji krytyka, bo kogo by innego? – uwzględniającą jego poglądy i preferencje? Zwykle stają się one widoczne, kiedy trzeba uzasadnić, dlaczego się coś nie podoba (choć można po prostu dać dwie gwiazdki), a to wymaga wyeksponowania własnego stanowiska.
I czy recenzja, która byłaby pozbawiona światopoglądu krytyka, byłaby – jeśli nawet możliwa – to chociaż odrobinę ciekawa?
Jeśli z książką można się nie zgodzić (bo są i takie, nad którymi można tylko wzruszyć ramionami), i jeśli ta niezgoda prowokuje do uzasadnienia tej niezgody, to znaczy, że z literaturą jest dobrze, a tego chyba wszyscy byśmy chcieli?
Pozdrawiam,
Maciej Jakubowiak
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/napoj-cienisty-srebron.html podrzucam, może to trop, a może zmyła
Taaaaaaaaaaa….. – “klerykalizm, seksizm, antyfeminizm” jako stałe i konstytutywne “prawicowości”… NIE WSTYD CI TAK EPATOWAĆ SWOJĄ BEZMYŚLNOŚCIĄ POD NAZWISKIEM? – posadzona za biurkiem przez TuSSka & ZdrojewSSkiego, “gender-działaczko kulturalna”, wnuczko Gramsciego & Adorno.
WSTYD!
Comments are closed.